Pokora objawia się w tym dziwnym na pierwszy rzut oka imperatywie: „Daję, bo nie mam”. Wystarczy go wypełnić, a zawsze stanie się cud. Nieznani sobie ludzie stają się solidarni, dzielni, są razem gdziekolwiek by to było: w stoczni, na tarnobrzeskim rynku, w klasztorze, w trzęsących się górach Atlasu, wszędzie.
Tak się stroił, gdy miał wychodne, co oczywiście nie zdarzało się często, bo przecież biegał. Widziano go i nad brzegiem Wisły, i w zwierzynieckim lesie lub między karłowatymi sosenkami na Kamionce czy w okolicach Pohulanki. Dla miejscowych mężczyzn jego sylwetka była przedmiotem zazdrości, w Tarnobrzegu pełnił trochę rolę Miłoszowego Edka-atlety, który – jak wiemy – już samą swoją pełną nieposkromionej witalności obecnością upokarzał młodego, pulchnego poetę.
Dla tutejszych gimnazjalistów i innych pryszczatych był przypomnieniem sportowych upokorzeń, upadku z konia, niecelnego strzału z łuku, przygniecenia przez sztangę, oszołomienia po zainkasowanym prawym sierpowym. Dla brzuchatych i wąsatych łowców posagów – ostrzeżeniem, że oto w ich matrymonialnych polowaniach pojawił się poważny konkurent.
Wiedziałem, że Alfred istniał, był przecież tutejszą legendą. Wiedziałem, że biegam po jego starych wydeptanych scieżkach, ale nadal zbierałem informacje. Węszyłem, bo chciałem być jak on, a później przeskoczyć jeszcze oczko wyżej i stać sie drugim Bikilą Abebe, sławnym Etiopczykiem, który śmigał we wszystkich maratonach bez butów.
A skoro zawsze od czegoś trzeba zacząć, więc zbieranie wiadomości uzupełniałem biegami bez butów, za to w kaszkiecie à la Alfred. I nie skończyło się to szczęśliwie, bo poskutkowało straszną grypą. Za to moje węszenie przyniosło rezultaty, bo zdobyłem informację, że Alfred został pogrzebany w alejce, gdzie już od wielu lat spoczywała w pokoju wiecznym moja prababka Agnieszka Maliborska.
Zabrzmi to może nieco koszmarnie, ale od tego momentu alejka nabrała dla mnie prawdziwego blasku i życia. Stała się aleją zasłużonych. Ten sam głos, który mamił mnie, że kiedyś dorównam Bikili Abebe, wmawiał mi teraz, że prababka musiała zasłużyć się w biegach na długich dystansach, bo przecież leżała nie tak daleko od Alfreda-biegacza. Pewnego więc listopadowego dnia pod koniec lat 60. minionego już wieku, chcąc się upewnić, czy przypadkiem głos ów nie jest diabelski, zapytałem matkę zajętą zapalaniem znicza na płycie nagrobnej prababki: – Mamo, czy babcia biegała? – No, wiesz! – ofuknęła mnie, prostując się, matka. – Może jeszcze skakała o tyczce? – spojrzała na mnie kpiąco.
Zaprotestowałem gorąco bardziej ze względów czysto estetycznych niż moralnych, widząc oczami wyobraźni fruwające beztrosko w powietrzu, niczym kacze pierze, geologiczne warstwy ludowego przyodziewku tutejszego plemienia Lesioków. To matczyne: „No, wiesz!” płynęło jednak z wiedzy rozleglejszej niż moja. Nikt tu bowiem, jak świat światem, nie biegał. No, może swego czasu żydowski zespół Makabi i sam Alfred. Reszta mieszkańców miasteczka na rozległym rynku stawiała po prostu dość powolne kroki.
Ten najzwyklejszy dla człowieka ruch był w wykonaniu mieszkańców moich okolic mieszaniną nieco napompowanej austriackiej urzędniczej godności i lesiockiego miękkiego skradania się przy podchodzeniu dzika czy niedźwiedzia dobierającego się do barci. W sumie dawało to dość płynny krok przypominający inny krok – zwany dziś krokiem prof. Geremka.
Któż mógłby nie pamiętać profesora pokonującego schody: wchodząc, jakby schodził, i schodząc, jakby wchodził. W krokach zaś biegnącego Alfreda, jak pokazują to podniszczone fotografie i poświadczają wspomnienia świadków jego wyczynów, było jakieś zapamiętanie, jasny cel bez oglądania się za siebie. Powiedziałbym, pewna nawet twardość i zdecydowanie charakterystyczne dla człowieka obowiązku, ugruntowanych przekonań, kogoś, kto zna cenę wywalczonej wolności.
I było jeszcze to „coś”, trudne do nazwania, ale przecież wyraźne i pobudzające do wiwatów zgromadzoną na trasie biegu publikę: otoczka samotności, bo był przecież maratończykiem. Samotność długodystansowca? A jakże! Samotność potwierdzająca jego wolność? Nie inaczej!
Dobrze ten rodzaj samotności uchwycił Merton w swojej poetyckiej książce Elias – Variation on a Theme: „Wolny człowiek nie jest samotny samotnością ludzi zajętych, lecz samotnością ptaków. Wolny człowiek śpiewa samotnie pieśń wszechświatów. Uformowany zgodnie ze swoim własnym nieprzeniknionym wzorcem doskonałym, bezbłędnym, nie wymyślonym przez niego samego ani dla niego tylko, lecz także dla całego świata”.
Piękne zdanie, ale gdyby ktoś przeczytał mi je w moich szczenięcych latach, wpadłbym pewnie w straszną złość zawiedzionego adoratora maratońskich wyczynów Alfreda i oprotestował je.
On, Alfred Freyer, nie tylko jako ułan bił bolszewika w 1920 r., nie tylko ślicznie brał przeszkody w 3. Pułku Ułanów Warszawskich, ale stał się w latach 1925–1927 posiadaczem wszystkich rekordów Polski na dystansach od 3 km do maratonu; zwany polskim Paavo Nurmim, był nadzieją polskiej lekkoatletyki na igrzyska w Amsterdamie.
Zobaczcie sami, czy czegoś mu brakowało? Chyba tylko ptasiego mleka. Czy nie był bezbłędny, doskonały? Po co pchał się do płonącego pałacu Tarnowskich? Czy nie był prawdziwym artystą w swojej dziedzinie, dążącym do perfekcji przyjacielem bogów?
Nie, jego samotność ptaka nie powinna być „także dla całego świata”, gdyż każda prawdziwa sztuka powinna być obojętna na ból i cierpienie, pożar i powódź, bo nadmiar uczuć szkodzi przecież równowadze stylu, szkodzi ćwiczeniom, szkodzi zwycięstwu. Ale jak to u nas: poeci giną na barykadach, malarz Mieczyk1, który „już, już dosięgał” i o którym Miłosz napisał wiersz, ginie rozstrzelany, bo ukrywał Żydów.
Alfred zaś przepada w pożarze. Jak to u nas: ciąg tragicznie przerwanych wielkich potencjalnie żywotów. „Dlatego ten naród nigdy do niczego nie doszedł i nie dojdzie” – jak mawiała gorzka prorokini babcia Maliborska.
Ale nie miała racji. Zdaje mi się, że dziś, mając trochę mniszego samotniczego doświadczenia, lepiej rozumiem gest Alfreda. Samotność wolnych ptaków jest właśnie dla drugich, bo – koniec końców – jest to samotność solidarna. Nie ma lepszego stanu i sposobu na odkrycie bazy wszelkiej ludzkiej solidarności, jaką jest nasza niekonieczność, przygodność i nasza bieda, nasza kruchość i słabość. Maratończyk albo i mnich ma pod dostatkiem samotnego czasu na różne przemyślenia i zmagania.
Dystans do przebiegnięcia jest ogromny, wystarczająco długi, żeby obnażyć nasze wszystkie niedoskonałości i ukryte wstydy, żeby też nauczyć nas pokory, która objawia się w tym dziwnym na pierwszy rzut oka imperatywie: „Daję, bo nie mam”. Wystarczy go wypełnić, a zawsze stanie się cud.
Nieznani sobie ludzie stają się solidarni, dzielni, są razem gdziekolwiek by to było: w stoczni, na tarnobrzeskim rynku, w klasztorze (któremu grożą śmiercią), w trzęsących się górach Atlasu, wszędzie. Nie tylko są, ale potrafią zaradzić, zaradzić złu. Nie chcę w tym wspomnieniu o Alfredzie żadnego kaznodziejstwa, wracam więc do obrazu, bo on lepiej objaśni, o czym mówię.
Jest 21 grudnia 1927 r. i płonie pałac Tarnowskich, płomienie oblizują rękopis Pana Tadeusza, Lisowczyka Rembrandta, buławę i siodło hetmana wielkiego koronnego. Przez park, po którym za kilka lat będzie spacerował Józio Czapski odwiedzający Jasia Tarnowskiego, biegną do pożaru ludzie – jak się to niegdyś poprawnie mówiło: wszystkich stanów. Frasobliwi i mrukliwi kmiecie, urzędnicy i pomoce domowe, rzemieślnicy i bezrobotni, pisarczykowie prowentowi i miejscowi poeci. Ścigają się, a między nimi jest też Alfred.
Ileż dumy w tych ludziach, że są szybsi niż polski Nurmi, wyforsowują się o te parę metrów przed nim, o te parę centymetrów, inni biegną ramię w ramię, smakując radośnie ten chwilowy zaszczyt. Tak sobie myślę, że Alfred dawał im po prostu fory, bo chciał im coś ofiarować w tej ostatniej minucie życia, nie chciał być już samotnym długodystansowcem.
I pomyśleć, że przecież na pierwszy rzut oka niczego mu nie brakowało, mój Boże, no, może ptasiego mleka. Biegną więc i wpadają w ogniste wrota pałacu, wynoszą obrazy, książki, meble. Za małą chwilę zwalą się na nich płonące stropy. Za tak małą chwilę, że nawet nie zdążą zwątpić w to swoje zwycięstwo nad Alfredem, nie zdążą tradycyjnie i po polsku pomyśleć, że być może nie było między nimi żadnej solidarności i że prawdziwą przyczyną ich ulotnej chwały nie były nawet dawane im fory, ale po prostu zbyt ciasne, nowe sztyblety Alfreda, które wydatnie zaważyły na szybkości jego nóg. Dobrze, że nie mieli czasu zgodzić się na taką nieprawdę.
1 Mieczyk to Mieczysław Kotarbiński – profesor Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie (od 1923 r.), następnie profesor nadzwyczajny ASP. Zajmował się grafiką, malarstwem, metaloplastyką, zdobnictwem oraz projektowaniem wnętrz i mebli.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2023.