Śmierć i pogrzeb frontmana The Pogues odsłoniły jego raczej mało znaną w Polsce twarz. „Shane nie wierzył w śmierć. Jezus był dla niego realną siłą. Kochał przyjmować Komunię świętą. Tak jak narkotyki” – mówiła na pogrzebie jego żona.
8 grudnia w kościele Matki Bożej Różańcowej w Nenagh (hrabstwo Tipperary, Irlandia) odbył się jeden z najbardziej niezwykłych pogrzebów naszych czasów. Shane MacGowan (1957–2023), frontman znakomitej punkrockowej kapeli The Pogues, został pożegnany przez swoją rodzinę, bliskich, przyjaciół i tysiące kochających jego muzykę (transmisję online obejrzało milion ludzi).
Prawie 2,5 godzinna ceremonia była dokładnie taka, jak muzyka The Pogues i życie Shane’a. Pełna energii, łez, śmiechu, niespodziewanych zwrotów, szaleństwa, dramatu, zawadiackości i bezczelnej wiary w życie, które nigdy się nie kończy. W pierwszej ławce siedział prezydent Irlandii Michael D. Higgins, poeta. On też się śmiał, płakał, klaskał, i wzruszał się.
Kiedy po Komunii świętej przyjaciele-muzycy zaczęli grać największy przebój Shane’a, czyli „Fairytale of New York”, z ławki wyskoczyła najpierw jego siostra Siobhan, a potem żona Victoria i przy tradycyjnej irlandzkiej trumnie z wierzbowych witek zaczęły kręcić delikatnego walczyka. Ile razy w kościele rozlegał się śmiech, nie policzę. Choć akurat śmiech na irlandzkich pogrzebach mnie nie dziwi, kilka razy słyszałem go na żywo. Ale gromkie owacje, kiedy sześciu przyjaciół Shane’a – z Johnnym Deppem w pierwszej parze – wynosiło trumnę z kościoła, owszem, zaskoczyły mnie, zachwyciły i wzruszyły.
Odszedł, aby być z Jezusem… Jesus! Shane?!
Od kilku miesięcy było jasne, że Shane MacGowan wkrótce umrze. Było to oczywiste, choć naturalnie – smutne. Jego muzykę kocham i ta muzyka też mnie kocha gdzieś od końca lat 80. minionego wieku.
Na ostatnich zdjęciach w szpitalu Shane wyglądał przerażająco, choć – mówiąc szczerze – wyglądał bardzo, bardzo źle od co najmniej dwudziestu kilku lat. Mijający właśnie rok i pojawiające się w mediach społecznościowych zdjęcia z odwiedzin przyjaciół: Bruce’a Springsteena, Bono czy Johnny’ego Deppa przygotowywały fanów na odejście ich idola.
Ostatnie pół roku spędził w uniwersyteckim szpitalu św. Wincentego a Paulo w Dublinie (wirusowe zapalenie mózgu). Parę dni po opuszczeniu szpitala, 30 listopada, około trzeciej nad ranem wydał w domu w dublińskiej dzielnicy Ballsbrigde ostatnie tchnienie.
Wielu fanów ma obraz Shane’a jako podpitego muzyka, z papierosem a może i z butelką w dłoni, śpiewającego swoje piosenki. Ale on nie romantyzował własnego alkoholizmu. Zapytany, czy żałuje lat utopionych w alkoholu, rzucał z pasją: „Oczywiście!”
Była przy nim żona i jej siostra, trzymały go za dłonie. „Odszedł akurat wtedy, kiedy ksiądz się nad nim modlił i myślę, że to jest znaczące” – mówiła w irlandzkim RTE Radio1 Brendanowi O’Connorowi Victoria Mary Clarke. Umierający przyjął ostatnie namaszczenie. Po śmierci męża Victoria napisała: „Zawsze będzie moim światłem i miarą moich marzeń, miłością mojego życia i najpiękniejszą duszą. Odszedł, aby być z Jezusem i Maryją i swoją piękną matką Teresą”.
Kiedy się poznali ona miała lat 17, on – 24 i stało się to oczywiście w pubie. W Londynie. Zaczepił ją, mówiąc, że ma postawić drinka obchodzącemu urodziny kumplowi (i jemu oczywiście też). Ona odpowiedziała mu: … „Fuck off”. I tak się zaczęło.
„Wszyscy mi mówili, że on pożyje może jeszcze pół roku” – wspominała w mowie pogrzebowej Victoria. I śmiała się. Ich związek trwał 37 lat, od pięciu byli oficjalnie małżeństwem. Shane w opinii znajomych miał umrzeć młodo, bo pił niemożliwe ilości alkoholu i brał narkotyki. Alkohol towarzyszył mu zresztą od wczesnej młodości, właściwie od dziecka…
Różaniec i wyścigi konne
„Piłem i paliłem zanim jeszcze wydukałem pierwsze słowo” – mówił w wywiadzie dla „Guardiana”, ale oczywiście była to wkrętka i ściema. W spisanej przez Victorię biografii (pod mało wyszukanym tytułem „A Drink with Shane MacGowan”) pojawia się informacja, że Shane jako kilkuletnie dziecko wieczorem dostawał „Guinnessa” na dobry sen (i to aż dwie pinty).
Gdy skończył osiem lat – miał otrzymać od wujka butelkę whiskey. I uprawiał hazard – a konkretnie obstawiał na konnych wyścigach. Razem z ciocią Norą, która była bardzo religijna i uczyła go katechizmu, przygotowując do I Komunii świętej.
„Lubiła pić i paliła papierosa za papierosem. Obstawialiśmy na wyścigach konnych i modliliśmy się za każdego, na którego postawiliśmy. Zwykle wygrywaliśmy wyścig za wyścigiem. Mój pierwszy zwycięski koń przyniósł wygraną w stosunku 10:1. Miałem wtedy pięć lat. To dlatego stałem się religijnym maniakiem i totalnym hedonistą jednocześnie” – wspominał („Guardian”, 2013). Myślę, że to było szczere i prawdziwe wyznanie, nie medialna zasłona.
MacGowan tłumaczył kiedyś, że dzieci w Irlandii dostają alkohol, „bo panuje przekonanie, że jeśli będzie się im zabraniało pić, to odbiją sobie to w dorosłym życiu i zostaną alkoholikami”. Któż zrozumie Irlandczyków?
Freud powiedział, że są jedynym narodem, do którego nie stosuje się psychoanaliza. W każdym razie: u Shane’a metoda picia, żeby uniknąć późniejszego alkoholizmu, nie sprawdziła się. Pił, będąc uczniem podstawówki. Kiedy w nagrodę za zwycięstwo w konkursie literackim dostał się do prestiżowej Westminster School, szybko stamtąd wyleciał. Za branie (ale jest i wersja, że za rozprowadzanie) narkotyków.
Póg mo thóin
W wieku 17 lat trafił na pół roku do szpitala psychiatrycznego z powodu uzależnienia narkotykowego. Osiem lat później został frontmanem punkowej kapeli The Pogues, która grała w ostrym, energetycznym stylu muzykę inspirowaną irlandzkim folkiem.
Shane MacGowan stał się wizytówką zespołu. Był najwyższy, chudy, miał duże, odstające uszy i zęby już mocno nadwyrężone z powodu alkoholu i narkotyków (kilka lat później nie miał już chyba co najmniej trzech przednich, górnych zębów. To na długo był jego znak rozpoznawczy, dopóki nie wypadły mu wszystkie i nie wstawiono implantów).
Muzyka punkowa, zwłaszcza odkrycie Sex Pistols, stały się dla niego przełomem. „Wtedy przestałem się siebie wstydzić” – mówił. Muzykę irlandzką znał od kolebki, bo w rodzinnym domu mamy w Nenagh, Tipperary muzyka i tańce były przez cały tydzień, a goście potrafili pojawiać się nawet późną nocą. „To było jak mieszkanie w pubie” – wspominał Shane, który przyjeżdżając tam na wakacje dostawał najlepsze miejsce do spania, przy kominku.
Irlandzki język, tradycja, muzyka, tożsamość, irlandzka duma i irlandzkie poniżenie mają w tej historii wielkie znaczenie. The Pogues to złagodzona pierwotna nazwa zespołu Pogue Mahone (z irl. Póg mo thóin – Pocałujcie mnie w d…).
Słuchaj też na Soundcloud, YouTube i w popularnych aplikacjach podcastowych
„Ich muzyka rodziła w nas dumę z bycia Irlandczykami. Shane i The Pogues tę muzykę uczynili międzynarodową. Okazało się, że granie na bandżo, irlandzkim fleciku, bębenku czy akordeonie jest cool” – mówił w homilii pogrzebowej ks. Pat Gilbert, proboszcz w Nenagh.
Podkreśla to również wielu innych: muzyka The Pogues pomogła drugiemu pokoleniu irlandzkich emigrantów w Wielkiej Brytanii („London Paddy”) wyzwolić się z poczucia niższości i poniżenia z powodu bycia obywatelami drugiej kategorii.
Miodowych lat The Pogues było mniej więcej siedem. W 1991 r. zespół rozstał się z Shanem po tournee w Japonii. Frontman zataczał się na scenie, mamrotał słowa piosenek, gubił zwrotki. O ile w ogóle był w stanie wyjść na koncert. Wrócił do zespołu w 2001 r. i grał z nimi do roku 2014, kiedy zawiesili działalność.
Johnny, przebacz
Myślę, że wielu fanów ma taki właśnie obraz Shane’a MacGowana. Podpitego, z papierosem a może i z butelką w dłoni, śpiewającego swoje znakomite piosenki. Zabawnego, nawalonego Irlandczyka. Ale on nie romantyzował własnego alkoholizmu. Zapytany rok temu przez Simona Hattestona z „Guardiana”, czy żałuje lat utopionych w alkoholu, rzucił z pasją: „Oczywiście!”.
Podczas dwugodzinnego wywiadu prawie nie odpowiadał na pytania i traktował brytyjskiego dziennikarza z rzadką dezynwolturą („Boże, co za cholernie głupie pytania!”). A jednak Hattenston wspomina to spotkanie jako coś niezwykle cennego, a zachowującego się niechętnie muzyka jako uroczego człowieka. W noc po wywiadzie Shane zadzwonił do Hattenstona, żeby zadać mu jeszcze tylko jedno pytanie: „Powiedz mi: czy wierzysz w Boga?”.
Gerry O’Boyle, bliski przyjaciel Shane’a, podkreślał w „The Irish Examiner”, że publiczny wizerunek muzyka bardzo różni się od tego jaki MacGowan pozostawał naprawdę. „Był cichym, nieśmiałym i głęboko duchowym człowiekiem” – mówił. Dave Coon, teść Shane’a, który w czasie pogrzebu czytał pierwsze czytanie, dał swój osobisty komentarz przed słowami z Księgi Apokalipsy, mówiąc to samo: „Shane był człowiekiem zdecydowanie zaangażowanym w religię”.
Victoria Mary Clarke (wdowa po muzyku) w niestandardowej – chwilami zadziwiającej szczerością – mowie pogrzebowej przez kilka minut mówiła o religijności męża. O figurce Matki Bożej, którą wziął z sobą z domu do szpitala i nie pozwalał nikomu stawiać na stoliku obok niej niczego, żeby nie zasłaniać Madonny. O tym, że zaczynał dzień od podziękowania Bogu, że znowu dał mu dzień życia. O tym, że codziennie dużo się modlił za przyjaciół przeżywających problemy, nigdy o siebie.
I tu zwróciła się do Johnnego Deppa (przyjaźnili się od ponad 30 lat), przypomniała mu długą rozmowę telefoniczną po jego sławnym procesie z byłą żoną Amber Heard. „Pamiętasz, jak bardzo nalegał, żebyś jej przebaczył? Bo on naprawdę wierzył, że Bóg jest przebaczeniem. Mam nadzieję, że przebaczyłeś, co?” – mówiła Clarke.
I wyznała – prosto i bezpretensjonalnie: „Shane nie wierzył w śmierć, nie wierzył, że umrze! Jezus był dla niego realną siłą. Kochał przyjmować Komunię świętą. Tak jak narkotyki”. Ale nie była to pusta religijność. „Dla niego Bóg był miłością, przebaczeniem i współczuciem. Dlatego nigdy nie minął bezdomnego na ulicy, żeby nie zagadać, nie dać porządnego zwitka banknotów czy papierosów. Dobrze rozumiał i szanował bezdomnych, uzależnionych, bo sam przez to wszystko przeszedł” – mówiła i trakcie pogrzebu, i w irlandzkim radiu wdowa.
Broad Majestic Shannon
Po ceremonii pogrzebowej w kościele Matki Bożej Różańcowej w Nenagh trumnę z ciałem zawieziono do kremacji. Potem w prywatnym, rodzinnym gronie rozsypano prochy Shane’a MacGowana w rzece Shannon.
O niej pisał i śpiewał tak w „The Broad Majestic Shannon”: „Weź mnie za rękę i otrzyj łzy, kochanie. Weź mnie za rękę, zapomnij o swoich smutkach, kochanie. Już nie ma bólu, nie ma więcej smutku. One odeszły, zniknęły z biegiem lat, kochanie”.
Takie to było życie, taki to był pogrzeb. Kiedy zaczęli tańczyć walczyka wokół trumny Shane’a, przyznaję, płakałem. Wiem aż zbyt dobrze, że złamali wszystkie możliwe liturgiczne przepisy Kościoła rzymskokatolickiego, a scenariusz ceremonii totalnie wymknął się w tym momencie spod kontroli celebransa.
Ale w tym cała nadzieja: że życie i miłość – a nie śmierć – wymykając się spod kontroli przepisów czy zasad. I mają ostatnie słowo.
Przeczytaj też: Sinéad O’Connor: Moje dziecko, mój piękny syn… Nie ma sensu żyć bez niego