Wszędzie, gdzie pracowała jako niania, powtarzał się ten sam scenariusz. Kiedy nie czuła osobistej więzi z pracodawcami, zamykała się w sobie i nie ujawniała fotograficznej pasji.
Fragment książki „Vivian Maier. Niania, która zmieniła historię fotografii”, tłum. Tomasz Macios, Wydawnictwo Znak Literanova, Kraków 2023
Na początku lat osiemdziesiątych Vivian została zatrudniona na trzy lata przez Curta i Lindę Matthewsów, wydawców z trojgiem dzieci: Joe, Sarah i małym Clarkiem. Ponownie traktowano ją jak członka rodziny – jadła posiłki ze swoimi pracodawcami i jeździła z nimi na wycieczki do domku letniskowego w Michigan. Nawiązała głębszą więź z Lindą, intelektualistką i feministką, współautorką wydanej w 1976 roku książki „The Balancing Act” [Zrównoważenie], w której rozważano macierzyństwo z perspektywy pracującej kobiety. Linda zainteresowała się codziennymi wyprawami, opiniami i oryginalnymi pomysłami Vivian. Czasami niania uchylała drzwi do swojego wewnętrznego życia i pozwalała na szybki rzut oka. Linda zauważyła, że niania miała „oko do tego, co dziwaczne, groteskowe, wewnętrznie sprzeczne” i interesowała się ludzkimi „szaleństwami i słabostkami”. […]
W tym wygodnym, bezpiecznym otoczeniu Vivian wydawała się mniej surowa i ostrożna. Zawsze nosiła aparat i od czasu do czasu pokazywała swoje zdjęcia Matthewsom. Pod pewnymi względami rozluźniła się z czasem, nosiła jasne szale i ręcznie robioną biżuterię, a także ćwiczyła jogę, chociaż nadal nie chciała włożyć spodni. Rodzina z lubością powtarzała jej powiedzonka – „Boże, o Boże” i „ta, ta, ta” – i zauważyła niecodzienne zachowania, takie jak poranny zimny prysznic. […]
Matthewsowie uważali Vivian za kompetentną i uczciwą, a ona ze szczególnym oddaniem zajmowała się ich najmłodszym dzieckiem, paplając z nim nieustannie i zwracając się do niego per „Monsieur Hrabio”. Co zabawne, swoje pierwsze słowa wypowiedział po francusku. Najbardziej udane relacje miała z osobami zbyt młodymi, by zdążyły nabrać uprzedzeń. Bardzo się starała, by podopieczni dobrze się bawili; pewnego razu Linda wróciła do domu i zobaczyła, że wszyscy – nawet koty – noszą okulary 3D.
Początkowo relacje Vivian z dwojgiem starszych dzieci były zadowalające, chociaż dalekie od tych, które miała z chłopcami Gensburgów czy choćby z Inger. Dziesięcioletnia Sarah akceptowała dziwactwa niani, ale poczuła się nieswojo, gdy Vivian spoliczkowała jej młodszego brata za rozlanie mleka lub pozwalała sobie na inne akty agresji. Siedmioletni Joe stał się bardziej sceptyczny, gdy dotarło do niego, że niania zabiera ich na wycieczki tak naprawdę po to, by robić zdjęcia. Nie rozumiał, dlaczego fotografuje nagie manekiny i kubły na śmieci ani dlaczego złości się na mężczyzn. Był zbity z tropu, kiedy ostrzegała, że małe dziewczynki nie powinny siadać im na kolanach. Przypominała mu „Złą Czarownicę”, a opinię chłopca na temat jej „szaleństwa” potwierdził jej pokój, tak wypchany gazetami, że wypadały z niego do przedpokoju i na podwórko. Ojciec dzieci, Curt Matthews, zauważył, że Vivian staje się coraz bardziej paranoiczna w stosunku do swoich zdjęć. Jej narastająca obsesja i niezrównoważenie w końcu przekonały Curta i Lindę, że nadszedł czas, by rodzina pożegnała się z nianią.
Praca zawsze stanowiła najważniejszą część jej życia, a zapał Vivian do niej nie wynikał tylko z potrzeb finansowych. Bez stabilnej sytuacji życiowej była trochę pozbawiona steru
Wszędzie, gdzie pracowała, powtarzał się ten sam scenariusz. Kiedy nie czuła osobistej więzi z pracodawcami, zamykała się w sobie i nie ujawniała swojej fotograficznej pasji. Niektórzy z nich nigdy nie widzieli jej z aparatem, chociaż nawet z tymi najbardziej zaufanymi była w stanie podzielić się co najwyżej kilkoma zdjęciami. W latach osiemdziesiątych często zmieniała pracę, na przemian opiekując się dziećmi i ludźmi w podeszłym wieku. Niektóre posady straciła z powodu swojego zbieractwa, inne ze względu na zmiany sytuacji rodzinnej gospodarzy. Ci pracodawcy w większości zapamiętali ją jako zaangażowaną, pewną siebie, inteligentną, skrytą i bardzo upartą. Kilkoro wspominało o jej cierpkim poczuciu humoru. W tym okresie Vivian zdawała się przyjmować wszystkie wydarzenia ze spokojem, dobrze sobie radziła i przynajmniej na zewnętrz była odporna na odrzucenie. Najbardziej przeszkadzała jej niedogodność przeprowadzania się po tym, jak zdążyła się wygodnie zadomowić.
[…] Przez ponad dwadzieścia lat nie przegapiła prawie żadnej premiery w kinie Wilmette Theatre i poznała jego właściciela, Richarda Sterna. Pamięta on, że należała do rzadkich widzów, którzy mogli dyskutować o filmach ze znawstwem równym jego własnemu: „Była jak chodząca encyklopedia kina”. Wiedział o jej fotograficznej pasji, a ona czasami wyciągała plik odbitek, by mu je pokazać, tłumacząc, że nie sprzedaje zdjęć, tylko po prostu je gromadzi. Ci, którzy znali Vivian, opowiadali, że gorliwie uczęszczała na retrospektywy takich twórców jak Michelangelo Antonioni, Federico Fellini, Ingmar Bergman i Andy Warhol i uwielbiała wszelkiego rodzaju zagraniczne produkcje, od niskobudżetowych brytyjskich filmów klasy B po komediową twórczość Francuza Jacques’a Tatiego.
Zawsze chętnie fotografowała nowe sławy i jej polowania zaowocowały kolekcją pełną wspaniałych zdobyczy, od Marcela Marceau po Muhammada Alego. Te zdjęcia są wizualnym dowodem nieustępliwości Vivian, skłaniającej ją do torowania sobie drogi pośród fanów i innych fotografów, aby uzyskać idealny punkt widzenia. […]
Pieniądze
Stosunek Vivian do pieniędzy był paradoksalny. Nie potrafiła kontrolować wydatków i opłacać rachunków na czas i nieustannie zalegała z płatnościami, gdzie tylko się dało, od Central Camera po „Chicago Tribune”, a co najważniejsze, także za przechowalnie. Prowadziła nawet regularną korespondencję z urzędem skarbowym w związku z zaległościami podatkowymi, radośnie informując ich o swojej aktualnej sytuacji, jakby pisała do przyjaciółki. Była niezwykle uczciwa, a jej nieuregulowane płatności nie wynikały z chęci uchylania się od zobowiązań, ale ze złego planowania i postępującej dezorganizacji.
Przy tym wszystkim przejawiała duże zainteresowanie inwestowaniem, a nawet miała w tej dziedzinie pewne sukcesy. Jeszcze w 1950 roku nabyła kilka akcji, a następnie dokonała kolejnych zakupów po wnikliwej lekturze „Chicago Tribune” i „New York Timesa”. Jej portfel był zarządzany przez Bach and Company i, jak można się spodziewać, zachowała wszystkie sprawozdania finansowe, zawiadomienia o wypłacie dywidendy, komunikaty prasowe i przesyłane jej roczne raporty. Oszałamiający stos dokumentów stworzonych z powodu z zaledwie kilku akcji mógłby zainteresować raczej niewiele osób poza Vivian. W późniejszym życiu, kiedy jej dobytek popadał w coraz większy nieład, zawieruszyła certyfikaty i przestała realizować czeki dywidendowe. Mimo to zostawiła mały, ale dość imponujący portfel z akcjami Canadian Pacific Railway, General Motors i Warner Bros.
Od wczesnych lat pięćdziesiątych Vivian dbała o swoje sprawy, tworząc fotograficzne archiwum ważnych dokumentów: czeków na dywidendę z akcji, zwrotów podatku, akt metrykalnych, listów i pokwitowań.
Takie zachowanie jest dziś powszechne – ona po prostu dostrzegła to pięćdziesiąt lat przed innymi. Z tym że Vivian tworzyła starannie skomponowane i wystylizowane przy użyciu rekwizytów układy dokumentów, zgodnie z wrodzoną sobie potrzebą kreatywnej ekspresji i piękna. […]
Koniec rolki
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Vivian fotografowała głównie ludzi spotykanych na ulicy: policjantów, klientów na zakupach, robotników budowlanych i tych, którzy spieszyli do pracy.
Linda Matthews myślała, że Vivian zaczęła chodzić na zajęcia fotograficzne; pojawiały się nawet sygnały, że od czasu do czasu rozważała powrót do profesjonalnej kariery. Pewna znajoma wysłała jej plik artykułów o tytułach takich jak „Focusing on Free‑lancing” [Zostań freelancerem], „Profit from Picture Libraries” [Jak zarobić na zdjęciach stockowych] i „How to Choose a Stock Photo Agency” [Jak wybrać agencję zdjęć stockowych]. Były pracodawca napisał do Vivian, że ma nadzieję, że „znajdzie ludzi zainteresowanych swoimi fotografiami i kolekcjami”. Wśród jej rzeczy znaleziono również broszury z Chicago Camera Club Evening School of Photography i innych miejsc, gdzie prowadzono wykłady na temat fotografii portretowej oraz zajęcia dotyczące wykonywania kolorowych slajdów.
Od czasu do czasu robiła dla przyjaciół zdjęcia na przyjęciach, weselach i innych imprezach, choć nie ma dowodów, że jej za to płacono. Zaczęła kompulsywnie fotografować graffiti, wypełniając rolki filmu napisami znalezionymi na naklejkach na zderzaki, szybach, etykietach, znakach i śmietnikach. Praca ta, choć jako całość nieco monotonna, pokazuje potok słów, który każdego dnia zalewa mieszkańców miast.
W tym okresie autoportrety stawały się coraz rzadsze. Właściwie wszystkie wizerunki Vivian były pogodne; niemal nie pojawiał się cień ani mroczny nastrój. Jako tajemnicza kobieta, jak sama siebie nazywała, od czasu do czasu wcielała się w szpiega, w kapeluszu głęboko nasuniętym na czoło, z aparatem zasłaniającym jej twarz i lekkim przymrużeniem oka. Warto zauważyć, że jedyny autoportret, jaki umieściła w swoim pokoju, to właśnie fotografia z cyklu „Szpieg Vivian”.
[…] W 1996 roku, w wieku siedemdziesięciu lat, nie mogła już znaleźć pracy i niechętnie została emerytką. Poprosiła o przesłanie aktu urodzenia, by złożyć wniosek o przyznanie odpowiednich świadczeń z ubezpieczenia społecznego. Był to jedyny dokument w jej posiadaniu, który ujawniał związki z rodziną.
Niezdolna do utrzymania przyjaźni, ograniczała swoje kontakty towarzyskie do rozmów ze sklepikarzami i obsługą kina. Praca zawsze stanowiła najważniejszą część jej życia, a zapał Vivian do niej nie wynikał tylko z potrzeb finansowych. Bez stabilnej sytuacji życiowej, swobodnych relacji i poczucia spełnienia, jakie dawało jej zatrudnienie, była trochę pozbawiona steru.
W latach dziewięćdziesiątych Vivian zrobiła pięćset rolek kolorowych filmów, których nigdy nie wywołała. Ostatnie zdjęcia przywołują okres nowojorskiej młodości, kiedy instynktownie skłaniała się ku miejskim wzorom i fakturom. Tak jak na początku, na jej ostatnich ujęciach znalazły się wyburzane budynki, druciane kosze na śmieci i rzędy okien. Nie wywołują one ponurego ani negatywnego wrażenia, ale rzadko pojawiają się na nich ludzie, bardzo mało jest też zbliżeń. Wydaje się, że fotografka wypadła z rytmu życia miasta.
Po przejściu na emeryturę prawie nie robiła zdjęć, a w 1999 roku, dziesięć lat przed śmiercią, odłożyła aparat na dobre. Z pewnością koszty sprzętu, filmów i wywoływania mogły wpłynąć na tę decyzję, zawsze jednak znajdowała pieniądze. Gdyby nadal czuła wewnętrzną potrzebę fotografowania, Gensburgowie niemal na pewno z radością sfinansowaliby jej starania.
Chociaż wydaje się niemożliwe, żeby Vivian kiedykolwiek przestała robić zdjęcia, tempo jej aktywności stale spadało. Kiedy skończyła siedemdziesiąt lat, po czterdziestu latach kariery fotograficznej po prostu wydawało się, że straciła energię, jak większość ludzi w tym wieku.
Podobnie jak wiele starszych osób bez rodziny, którym trudno jest znaleźć towarzystwo lub opiekę, mieszkała sama w zaniedbanym wynajmowanym mieszkaniu, ale ostatecznie je straciła z powodu zbieractwa i związanych z nim zagrożeń. W końcu zwróciła się o pomoc do Gensburgów, a oni pozwolili jej zamieszkać w Rogers Park – to będzie jej ostatni adres.
Wszędzie w Chicago, gdzie zapuszczała korzenie, stawała się stałym elementem okolicy i nieuchronnie otrzymywała przydomek: Wojskowe Buty, Pani Ptak, Frau Blücher, Maria von Trapp, Mary Poppins lub Zła Czarownica. Sąsiedzi z Rogers Park dostrzegali jej obecność, nazywając ją po prostu „francuską damą” lub „starszą panią na ławce”. Czy jej się to podobało, czy nie, sąsiedzi zwracali na nią uwagę. Vivian niechętnie angażowała się w rozmowy, ale codziennie przesiadywała na tej samej ławce, gdzie każdy mógł ją znaleźć. Bez względu na pogodę szła w to samo miejsce, żeby poczytać i popatrzeć na jezioro. Zawsze ubierała się formalnie: nosiła spódnicę, pończochy, buty na płaskim obcasie, żakiet i kapelusz, nawet latem.
Tytuł od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Edgar Allan Poe, rzecznik osobliwych odmian piękna