Ekscentryczne dzieło Scotta daje nadzieję na to, że autorskie kino może jeszcze liczyć w Hollywood na rozmach i duże budżety.
Pomimo skromnego pochodzenia i trudnej sytuacji rodzinnej zrobił imponującą karierę wojskową: przez pewien czas był najbardziej wpływowym człowiekiem świata, do dzisiaj pozostaje jedną z najlepiej rozpoznawalnych figur historycznych. Pisarz, autor jednej z najchętniej czytanych książek swojego stulecia, twórca potężnego imperium, malarz. Obdarzony zdumiewającą charyzmą mówca, doskonały znawca psychologii ludzkiej, potrafiący przekonać do siebie zarówno naród, jak i utalentowanych współpracowników. Uwodziciel, który bez trudu zdobywał serca najpiękniejszych kobiet epoki, a jego miłośniczki dosłownie mdlały na jego widok. Jego działania zmieniły bieg historii, nieodwracalnie wpłynęły na kształt Europy, nasza współczesność wyglądałaby bez niego inaczej. W końcu padł ofiarą własnej ambicji i nadmiernej wiary we własne siły. Wolał umrzeć niż się poddać, dlatego – otoczony przez wrogów – popełnił samobójstwo razem z żoną i gronem najbardziej zaufanych współpracowników.
Tak wyglądałby film o Hitlerze, gdyby opowiedzieć o nim w sposób, w jaki najczęściej przedstawia się Napoleona.
Przeciwko gloryfikacji dyktatorów
W przypadku Hitlera czujemy instynktownie, że mówienie o nim przez pryzmat jego wyjątkowych cech to coś niewłaściwego, skandalicznego, że nie wypada wspominać jego talentów, dlatego w tekstach kultury funkcjonuje zazwyczaj jako jednostka zaburzona, pełna kompleksów, żałosna, megalomańska – do tego stopnia odarta z pozytywów, że trudno uwierzyć, by taki człowiek mógł zafascynować sobą miliony ludzi i budzić autentyczną miłość tłumów: a przecież tak się działo. Kiedy jednak Ridley Scott podobny sąd urządza Napoleonowi, gest ten budzi konsternację u większości widzów, zarzucających mu nieścisłości historyczne i wybiórczość.
Biografia zawsze jest włożeniem bohatera w jakąś szufladkę. Postawieniem jakiejś tezy o tym, kim była portretowana osoba. Ukazanie Napoleona w filmie również okazuje się stronnicze, ale Scott nie rości sobie prawa do opowiedzenia CAŁEJ PRAWDY o nim. Nie jest na tyle naiwny, by utrzymywać, że coś takiego jak prawda w kontekście historii w ogóle istnieje. Odbiera swojemu bohaterowi nimb geniuszu i skupia na jego przeciętności w radykalnym geście sprzeciwu wobec gloryfikowania czynów dyktatora, którego w wywiadach porównuje właśnie do Hitlera.
„Napoleon” jest filmem gorzkim, ale jest też bardzo zabawnym – o ile kupimy jego konwencję
Reżyser „Łowcy androidów” stawia pytanie: dlaczego nadal chcemy oglądać opowieści o wojnie jako o czymś wielkim i wspaniałym. Dlaczego tych, którzy machinę wojenną doprowadzili do bezdusznej perfekcji, wciąż mamy za wybitne jednostki?
Swoim filmem dobitnie pokazuje, że współcześnie nie ma już trochę miejsca na opowiadanie o Napoleonie w sposób pełen podziwu. Jego inteligencja, ambicja i niesamowite koleje życia nie zrekompensują faktu, że wywołane przez niego wojny pochłonęły miliony ofiar, w tym potraktowanych jak mięso armatnie Polaków z Księstwa Warszawskiego, o czym przypominają ponure napisy końcowe.
Pół żartem, pół serio
W efekcie otrzymuje film zbyt subtelnie ironiczny, by mógł przekonać do siebie szerokie grono odbiorców w świecie, który coraz słabiej rozumie metaforę i brak dosłowności.
Ze wszystkich dzieł Scotta „Napoleonowi” najbliżej do jego debiutanckiego „Pojedynku”. W podobny sposób patrzy na przeplatające się losy Cesarza i Józefiny, traktuje swoich bohaterów jak kukiełki zagubione w teatrze historii. Od realizmu bardziej interesuje go umowność, wyciśnięcie esencji.
Jest taka koncepcja w humanistyce, zgodnie z którą postaci historyczne funkcjonują w naszej wyobraźni tak samo, jak postaci literackie: są nierzeczywiste, nieuchwytne, podlegają różnym interpretacjom. Ridley Scott dokonuje tutaj właśnie takiej reinterpretacji, traktuje Bonapartego jako ikonę europejskiej historii, którą można poddać remiksowi i postmodernistycznej reinterpretacji: od faktów są przecież podręczniki, a od prowokowania sztuka.
Przedstawia Napoleona przez pryzmat po pierwsze własnej nieokrzesanej fantazji, po drugie: mniej przychylnych mu źródeł. Współcześni odbierali Bonapartego często właśnie jako prostaka, mężczyznę, który nie rozumiał nic poza wojną, którego maniery i sposób wypowiadania się były postrzegane jako nazbyt żołnierskie, a ekscentryczne gesty – takie jak samodzielna koronacja – budziły konsternację. Dopiero potomność ugruntowała wizerunek Napoleona jako osoby magnetyzującej i błyskotliwej, skupiając się na tym, jak widzieli go jego żołnierze.
Wszystko dla Józefiny
Napoleon w wykonaniu Joaquina Phoenixa (świetna, już teraz niedoceniana rola) to człowiek bez właściwości. Barry Lyndon, prostaczek i karierowicz, który zawsze znajduje się w odpowiednim momencie i którego sukcesy wojskowe wynikają z twardego praktycyzmu oraz braku skrupułów. Jest też zwyczajnie potrzebny sprytniejszym od siebie politycznym graczom, którzy sami wolą pozostawać w cieniu.
Phoenix gra Bonapartego autoironicznie, ze świadomością swojego emploi i dorobku, tak, jak grał Beau i Jokera – już jako dwudziestoparoletni generał jest zmęczony, neurotyczny, sprawiający wrażenie nieobecnego myślami. Konsekwentnie przedstawiany jako postać przeciętna, a wręcz budząca politowanie.
Scott najzwyczajniej w świecie nabija się z Napoleona i jego rozdętego ego. Jego opowieść nie jest tak silnie osadzona w konwencji groteski jak np. kostiumowy serial „Wielka” o Katarzynie II, ale to nadal rzecz bazująca na nonsensie i przejaskrawieniu, a także erudycyjnym dowcipie.
Jest i ona, Józefina – z dwójką dzieci z poprzedniego małżeństwa, obcięta na krótko w więzieniu, a jednak tak bardzo ciekawsza od innych, lepszych partii. To żona jest motorem działań Cesarza, który kocha ją prostym, szczerym, żołnierskim uczuciem. Wspaniała Vanessa Kirby w wielu scenach kradnie ekran dla siebie – to kobieta, od której nie można oderwać wzroku, której nie rozumiemy i którą chcemy poznać. Kobieta godna tego, by umierać z jej imieniem na ustach.
„Napoleon” jest filmem gorzkim, ale jest też bardzo zabawnym – o ile kupimy jego konwencję. Scott kpi z Napoleona w scenach łóżkowych, kpi też tam, gdy jak obrażony chłopiec gniewa się na cara, który uciekł przed nim z Moskwy.
W tym wszystkim twórca „Gladiatora” nie zapomina, że jest mistrzem spektaklu. Razem z operatorem Dariuszem Wolskim nakręcił zapierające dech w piersiach sceny batalistyczne, to kolejne widowisko świadczące o rozmachu i niezwykłym wyczuciu obrazu amerykańskiego reżysera.
Wersja reżyserka potrwa aż dwie godziny dłużej i obejrzymy ją dopiero w streamingu. Z jednej strony chciałabym zobaczyć jeszcze więcej tej historii, w której wyraźnie miejscami czuć cięcia, przeskoki, skróty i elipsy. Z drugiej – wiem, że Scott nie zawsze bywa najlepszym montażystą swojego własnego materiału, „dłuższe” niekoniecznie znaczy w jego przypadku „lepsze”.
Mnie przekonuje ta frenetyczna, pełna makabry i absurdu wizja wojen napoleońskich. Ekscentryczne dzieło Scotta daje nadzieję na to, że autorskie kino może jeszcze liczyć w Hollywood na rozmach i duże budżety. Pytanie, jak odpowiedzą na takie kino widzowie.
Przeczytaj też: Rocket, Spider-Man i Flash trafiają do multiwersum. Czemu nas to nie nudzi?
Zadałem sztucznej inteligencji pytanie „Do jakiej postaci historycznej pasuje ta biografia: [i tu wkleiłem akapit zaczynający się 'Pomimo skromnego pochodzenia’]?”.
Odpowiedź była: „Na podstawie dostarczonego opisu postaci historycznej, pasuje ona do Adolfa Hitlera.”
Nawet inteligentna ta inteligencja.
Obejrzalem ten film i jestem nim doglebnie rozczarowany. Odbieram go jako sklejanke z szeregu scen, ktore niczym nie sa powiazane. Miedzy Napoleonem a Josephine brakuje jakiejkolwiek chemii, jakiegokolwiek wiarygodnego uczucia. Sceny milosne powodowaly, ze odwracalem glowe od ekranu. A w postaci Napoleona nie ma zadnego rozwoju – on zachowuje sie i wyglada tak samo w wieku 30 jak i 50 lat. Dla mnie to jeden z najgorszych filmow ostatniej dekady…