Jeśli poważnie zastosujemy kryterium naukowości z połowy XIX wieku, to za burtę uniwersytetu wypada nie tylko teologia, ale również filozofia, nie wspominając o spekulatywnych rozważaniach z obszaru kosmologii.
Nie ustają głosy w dyskusji, którą zainicjowała wymiana listów między prof. Markiem Migalskim, znanym politologiem, a prof. Ryszardem Koziołkiem, rektorem Uniwersytetu Śląskiego – jej sednem był spór o zasadność istnienia Wydziału Teologicznego na katowickiej uczelni, a szerzej, miejsca teologii na uniwersytecie w ogóle.
Debata ożyła na nowo pod publikacją tekstu Artura Sporniaka na łamach „Tygodnika Powszechnego”. W artykule „Dlaczego nie powinniśmy wyganiać teologii z uniwersytetu?” kierownik działu Wiara krakowskiego tygodnika wskazał kilka przykładów tego, w jaki sposób rozważania teologiczne osadzone są – lub mogą być – w uniwersyteckim kontekście i prezentują własny model racjonalności.
Jeśli poważnie zastosujemy pozytywistyczne kryterium naukowości, to za burtę uniwersytetu wypada nie tylko teologia, ale również etyka, ogromna część filozofii, wiele nauk o kulturze i sztuce, nie wspominając o bardziej spekulatywnych rozważaniach z obszaru kosmologii i naukach formalnych. Życzę powodzenia w empirycznym weryfikowaniu twierdzenia Gödla
Przytoczone zostały dyskusje nad argumentami za i przeciw istnieniu Boga we współczesnej filozofii analitycznej (John Hick, Alvin Plantinga, John Mackie), międzywydziałowe konwersatoria angażujące teologów i przedstawicieli innych dyscyplin, chrześcijańska proweniencja samej instytucji uniwersytetu czy nieoczywiste przypadki krzyżowania się różnych metodologii naukowych z intuicjami religijnymi. W komentarzach pod tekstem zaczął się prawdziwy pożar.
Do czego służy uniwersytet?
Możliwe, że lawinę negatywnych komentarzy spowodowało nadmierne skupienie się autora tekstu na poszukiwaniu pomostów między teologią a empirycznym przyrodoznawstwem – to wszak po stokroć trudniej uzasadnić niż głębokie i wciąż żywe związki, jakie zachodzą między teologią a takimi dyscyplinami, jak filozofia religii, hermeneutyka, studia postsekularne czy psychologia religii. Możliwe jednak, że krytyka, z jaką spotkał się tekst, wynika z głębokiego nieporozumienia co do samej natury uniwersytetu i dyscyplin akademickich.
Ton większości komentarzy pod tym tekstem wskazuje bowiem, że powszechne wyobrażenie o tym, czym zajmują się pracownicy kampusów akademickich – celowo unikam słowa „nauka” ze względu na nieporozumienia, o których napiszę później – jest dość odległe od tego, co za akademickimi murami faktycznie się dzieje. Trudno inaczej wytłumaczyć ironiczne pytania o ostatnią Nagrodę Nobla z dziedziny teologii, wyśmiewanie jako „odlotu” prac analitycznych filozofów religii czy konieczność odróżnienia prawdziwej nauki (którym jest wyłącznie empiryczne przyrodoznawstwo) od zabobonu. Kto ma zatem prawo do uniwersytetu?
Sto lat po zapomnianym przewrocie
Przekonanie, że jedynym modelem naukowości są badania skrojone na wzór stosującego matematykę przyrodoznawstwa – które narodziło się z końcem XVII wieku wraz z dziełem „Matematyczne zasady filozofii naturalnej” Isaaca Newtona – to program dla uniwersytetu z lat 40. XIX wieku. Jeśli poważnie zastosujemy wymóg empirycznej weryfikowalności hipotez, badania zjawisk i przedmiotów, o których można uzyskać wiedzę pewną i potencjał praktycznego wykorzystania badań, to za burtę uniwersytetu wypada nie tylko teologia, ale również etyka, ogromna część filozofii, wiele nauk o kulturze i sztuce, nie wspominając o bardziej spekulatywnych rozważaniach z obszaru kosmologii i naukach formalnych. Życzę powodzenia w empirycznym weryfikowaniu twierdzenia Gödla.
Program ten jest nieaktualny mniej więcej od czasów przewrotu antypozytywistycznego sprzed ponad stulecia. Jego istotą było stwierdzenie, że posiadamy olbrzymie obszary wiedzy, które opierają się nie tylko na obserwacji zewnętrznych faktów i poszukiwania rządzących nimi praw, ale również na badaniu, opisywaniu i rozjaśnianiu idei – treści naszej świadomości, które są nieredukowalne do stanów psychologicznych (nie jest nim ani trójkąt równoramienny, ani imperatyw kategoryczny, ani personalistyczne wyobrażenie osoby ludzkiej). Nie da się przy tej okazji nie wspomnieć takich nazwisk jak twórca fenomenologii Edmund Husserl czy neokantyści Wilhelm Windelband i Heinrich Rickert – to od nich rozpoczęła się dyskusja o swoistości metod nauk humanistycznych.
Co oczywiste, spory sprzed ponad stu lat nie kończą historii debat o metodzie naukowej – sam Artur Sporniak przybliża nieco czytelnikom program i fiasko programu neopozytywistycznego – ale dają nam do zrozumienia, że w naszym powszechnym wyobrażeniu mamy pewne braki co do tego, czym faktycznie nauka jest.
Kłótnia, która nie istnieje
We wspaniałej większości akademicy pogodzili się z faktem, że na jednym kampusie, a nawet w jednym budynku sąsiadami mogą być ludzie, którzy zajmują się konkurencyjnymi modelami kosmologicznymi, ewolucją pozycji narratora w XIX-wiecznej prozie węgierskiej, performatywną teorią tańca, hermeneutyką gier wideo, reprezentacją mniejszości seksualnych w twórczości brazylijskich zespołów ludowych i współczesnymi interpretacjami idei iluminacji św. Augustyna.
Nikt nikomu nie udowadnia, że jego model racjonalności, stosowana metodologia, podejmowany przedmiot badań, aspekt, w jakim go bada, czy cel pracy badawczej są nadrzędne – a posiadanie tych kilku cech, bardzo różnorodnie definiowanych w zależności od danej dyscypliny, to zasadnicze kryteria tego, czy coś jest lub nie dyskursem naukowym. Jak już wspomniałem, jako rozumne istoty badamy nie tylko fakty, ale również idee – jedni z perspektywy czysto krytycznej, drudzy czysto afirmatywnej, inni zupełnie neutralnej.
Jeśli konfesyjność uznać za jedną z form postawy afirmatywnej, w ramach której dokonuje się opis i analiza idei zawartych wewnątrz danego systemu, to okaże się, że nie różni się ona jakościowo od tego, czym zajmują się współcześni przedstawiciele stoicyzmu, tacy jak Massimo Pigliucci czy Piotr Stankiewicz. A postawienie wyraźnej linii demarkacyjnej między teologią a współczesną filozofią w wykonaniu tak uznanych nazwisk, jak Jean-Luc Marion, Richard Kearney czy Paul Ricoeur, jest po prostu niemożliwe.
Naukowcy z filmów, naukowcy z uniwersytetów
Słowo „nauka” w takim znaczeniu, w jakim posługujemy się nim potocznie – obrazy rozbijania atomów, Nagroda Nobla, odczytywanie łańcuchów DNA, ludzie w białych kitlach biegający nerwowo po laboratoriach – to bardzo wąski wycinek tego, co robi się na kampusach akademickich, i często odnoszę wrażenie, że ludzie więcej wiedzy o „nauce” czerpią z produkcji filmowych niż z faktycznego kontaktu ze światem akademickim.
Jeśli konfesyjność uznać za jedną z form postawy afirmatywnej, w ramach której dokonuje się opis i analiza idei zawartych wewnątrz danego systemu, to okaże się, że nie różni się ona jakościowo od tego, czym zajmują się współcześni przedstawiciele stoicyzmu, tacy jak Massimo Pigliucci czy Piotr Stankiewicz
Powtarzając nieco dotychczasowe rozważania: jeśli jesteś w stanie zdefiniować obszar badań, który nie musi mieć nic wspólnego z tzw. światem zewnętrznym, a przy tym uzasadnić metodę, jaką będziesz się posługiwać, i to, że mało kto wcześniej podjął podobne badania, to pstryk! Możesz pisać doktorat o czterech typach nicości we współczesnej ontologii. Jak dobrze Ci pójdzie, to za cztery lata będziesz miał państwowy stempel na dyplomie doktora nihilologii.
Gdyby ludzie na poważnie zdawali sobie sprawę z tego, jakiego rodzaju działalność akademicka jest opłacana z ich podatków na kampusach publicznych uczelni, to nawet gdyby nie byli przywiązani do pozytywistycznego modelu nauki, wyrzuciliby z uczelni nie tylko teologię, ale pewnie większość wydziałów filozofii, nauk o sztuce i kulturze czy instytutów całej masy dyscyplin humanistycznych, które nawet nie mają jeszcze polskiej nazwy.
Jeśli egzotyczny wydaje się przytoczony przykład badania argumentów za i przeciw istnieniu Boga we współczesnej filozofii analitycznej (swoją drogą, to bardzo ciekawa dyskusja, choć kardynalnym błędem jest utożsamianie teologii wyłącznie z rozważaniami wokół argumentów za i przeciw istnieniu Boga), to polecam zajrzeć do list rankingowych szkół doktorskich. „Znaczenie myszy w kulturze egipskiej Średniego Państwa” i „Niedychotomiczna interpretacja rozróżnienia abstrakt–konkret i jej konsekwencje ontologiczne” za moje podatki? Jakim prawem!
Przeczytaj też: Sebastian Duda, Antyteologiczny wyskok. W sprawie wymiany listów profesorów Migalskiego i Koziołka
Myślę, że problem nie w tym, czy teologia jest na uniwersytecie, lecz w jaki sposób jest. Bo to w ogóle nie jest problem, jakie badania są tam prowadzone, tylko jak są prowadzone. Jeśli pojawiają się wątpliwości dotyczące udziału którejkolwiek z dyscyplin czy któregokolwiek z zagadnień badawczych w akademickiej rzeczywistości, to raczej z powodu jakości, rzetelności i uczciwości tych badań. Sam temat pracy naukowej nie może jej dyskwalifikować. Treść już tak. Przyglądać się powinniśmy bardziej temu, jak są prowadzone badania, jak publikowane i recenzowane ich rezultaty, niż temu, czy dane zagadnienie określone tytułem pracy ma walor naukowości.
O naukę, jej metodę i wartość warto dyskutować zawsze, więc wejdę w polemikę, albo przynajmniej przedstawię swój punkt widzenia. Na początku trochę przeinaczę problem, żeby nie mieć za łatwo, bo uniwersytety to instytucje państwowe lub prywatne, jak odpowiednia grupa ludzi będzie rządzić to i ezoteryka na nich się znajdzie. Nie o posady i płace mi chodzi, a o roszczenia poznawcze dyscyplin i ich zasadność, przydatność.
Nie ma co ukrywać programy pozytywistyczne upadły, historia nauki nie zawsze jest taka racjonalna jakbyśmy chcieli, do tego metody badań różnią się nie tylko między szerokimi dyscyplinami naukowymi, takimi jak biologia, czy fizyka, ale w samych tych dyscyplinach takich metod jest multum, które jednak mają cechy wspólne determinujące przynależność do danej dyscypliny. Powiedziawszy to trzeba w prost powiedzieć też, że nauka nauce nie równa.
Anglicy rozróżniają humanitas i science. Co do science tu praktycznie nie ma co uzasadniać. Osiągnięcia nauk fizycznych, biologicznych, chemicznych, matematycznych, geologicznych, astronomicznych, neurokognitywnych są bezsporne, a metodykę najlepiej uzasadniają osiągnięcia. Można się zastanawiać nad matematyką w tym zestawieniu, cóż jeśli ktoś nie chce jej nazwać science to proszę bardzo, nic to nie zmieni że bez niej żadna z powyższych nauk działać nie może. Królowa nauk nauką być nie musi, ale jej metoda rozwiązywania problemów jest najbardziej niezawodna, bo polega na czystej dedukcji: twierdzenie – dowód. Reszta science polegaj na obserwacjach, albo eksperymentach + teoretyczne badania, które w dużej mierze są matematyką.
Z humanitas jest gorzej, bo tutaj różnorodność, moim zdaniem, jest większa. Z jednej strony mamy historyków i archeologów, socjologów, psychologów, a z drugiej filozofią, teorię literatury, zaliczmy do niej też teologią. Jest tu trudniej, bo w przeciwieństwie, np. do takiej fizyki, gdzie paradygmat mamy ustalony, tak w filozofii momy wiele kierunków, które są wzajemnie sprzeczne. A w XX wieku z nadejściem postmodernizmu jest nawet gorzej, bo niektórzy jego przedstawiciele mówią, że to nawet nie jest filozofia, tylko coś obok. Mówiąc w prost w naukach humanistycznych nie ma ustalonych metod, co do których wszyscy by się zgadzali. Do tego metody używane tam mają często wątpliwe walory poznawcze. Pomijając jeszcze teologią, co do naukowości psychologii też były spory, nawet nadal są. Nie tak dawno głośniej było o kryzysie replikacyjnym, który nadal nie został rozwiązany, a na dodatek psycholodzy nawet nie byli zgodni co on oznacza. To są problemy nauk społecznych, które mogą przynajmniej sprawdzać statystycznie swoje przewidywania. Z teorią literatury (czy teatru, muzyki, gier to nie jest tak ważne) jest trochę inaczej, bo je interesuje nie-materialna kultura. Została więc teologia i filozofia. Bez doprecyzowania nie wiele można jeszcze powiedzieć, ale jeśli chodzi o teologię to można ją rozumieć w sensie religijnym i filozoficznym. Tradycyjnie można ją zaliczyć do filozofii. Ta pierwsza jest tym co ostatnio tak podnosi temperaturę debaty. Nazwę ją dogmatyką ( ale w przypadku katolicyzmu wchodzi do niej dogmatyka, teologia fundamentalna, teologia moralna, teologia biblijna). I tu jak mi się zdaje dość łatwo można pokazać, gdzie leży problem. Źródłem poznawczym (głównym; tzw. locus teologii) jest tradycja (głównie nauczanie soborowe i papieskie) oraz PŚ (do którego interpretacji Sobory i papieże mają pierwszeństwo, nie mówiąc już o domniemanej nieomylności). Mówiąc w prost twierdzenia dogmatyki uzasadnia się tym, że tym co napisane jest w książce ( która została zredagowana przez tych ludzi ,którzy ją interpretują) i tym co mówią mężczyźni, wtedy gdy spotkali się i powiedzieli, że to spotkanie jest szczególne (zła parafraza ?).Nie wiem jak można bronić racjonalności takiej metodologii, dla mnie jest to przekreślające. Nie mówię też od razu że wszystko co ma związek z wydziałami teologii musi od razu być nic nie warte. Historia teologii to jednak historia myśli i idei, liturgika może być dobrym elementem kulturoznastwa,etc. Ale w samym jądrze teologii jest coś co naukowo i to nawet w szerokim sensie tego słowa nie może być traktowane jako racjonalne.
Debata nie kończy się na teologii, do wielu nurtów psychoanalizy też są poważne zastrzeżenia. Raczej każdy słyszał o napięciu między przyrodnikami i humanistami. W jednej z książek S. Weinberga można znaleźć cały rozdział mówiący o zadziwiającej nieskuteczności filozofii. W książce Snowa “Trzecia kultura” jest opisana historia (na faktach) o kpiących profesorach (humanach) z przyrodników. Z ogólnymi tezami trzeba jednak być ostrożnymi. Niemniej nie znajdę innej dyscypliny uniwersyteckiej, w której argumentacja polega na powoływaniu się na książkę x i autorytet y, jak jest w przypadku teologii dogmatycznej.
Decydowanie się zgadzam i podsumuję krócej: jakkolwiek by nie definiować naukę, powinna to być działalność poszerzająca naszą wiedzę o Wszechświecie i jego zrozumienie. Może to być wiedza o najdalszych galaktykach ale też o literaturze fińskiej w drugiej połowie XVII w. Teologia nie poszerza tej wiedzy ponieważ nie ma ona jakiegokolwiek związku z rzeczywistością, a przynajmniej nie potrafi tego wykazać. Jeżeli w nauce coś się twierdzi, to trzeba mieć jakikolwiek dowód na to twierdzenie, na pewno lepszy niż “w pewnej księdze tak napisano” albo “grupa osób się spotkała i tak stwierdziła”.
Czy teologia powinna być usunięta z uniwersytetów? Moim zdaniem tak, a jeżeli nie, to plan minimum to oddzielenie tytułu i stopni naukowych od tych z teologii. Obecnie jest tak dla tytułu i stopni w dziedzinie sztuki: z nazwy są one takie same (dr, dr hab. i prof.), ale są przyznawane za osiągnięcia artystyczne a nie naukowe. I to jest czysta sytuacja, nikt nie twierdzi że sztuka to nauka.
Dziękuję. Artykuł coś mi przybliża, staję się bogatszy …
Nie jestem ani pracownikiem akademickim, ani naukowcem. Z chęcią więc przyjmę krytykę ze strony osób bardziej doinformowanych, jeśli moja teza jest błędna.
Zestawianie filozofii z teologią uważam za nieuprawnione. Pisząc pracę dyplomową z filozofii można ją poświęcić krytyce lub podważeniu poglądów dowolnego filozofa niezależnie od jego wpływu, reputacji, czy zasług.
Czy będąc studentem teologii na którymś z polskich uniwersytetów można uzyskać dyplom z pracą poświęconą np. analizie bezpodstawności dogmatów o niepokalanym poczęciu? Albo wykazywaniu sprzeczności w nauczaniach soborów powszechnych? Albo o niespełnionych obietnicach Jezusa? Albo…
Teolog katolicki nie ma swobody badań, gdyż za herezję grozi piekło
To kolejny tekst dotyczący tej sprawy, w którym sedno sporu zostaje całkowicie pominięte, za to w którym postulat usunięcia teologii ze szkół państwowych ukazuje się jako absurd, rzecz wręcz śmieszną, niegodną rozważania. To samo w sobie jest ciekawe i zasługuje na uwagę; pokazuje np. w jak szczelnych bańkach informacyjnych żyją zwolennicy i przeciwnicy teologii w szkolnictwie wyższym. Ja np. byłem przekonany, że teologia na uczelniach państwowych to taka ciekawa, ale mało istotna tradycja, folklor akademicki, coś co nie tyle trzeba usunąć, ale o co w ogóle nie warto się spierać (poglądu tego nie miałem jakoś jasno wyartykułowanego, ale raczej w formie dosyć mglistego przekonania). To, że teologia jest traktowana na równi z fizyką czy geologią jest dla mnie autentycznym zaskoczeniem.
Zastanawiam się, co to kompletne wzajemne niezrozumienie mówi nam na temat edukacji w Polsce. Jeżeli tak krytykowany wyżej “pozytywistyczny model nauki” w zasadzie nie dopuszczałby w szkolnictwie wyższym nie tylko teologii, ale także “filozofii, nauk o sztuce i kulturze czy całej masy dyscyplin humanistycznych”, to dlaczego z takim uporem i konsekwencją realizuje się go na wszystkich etapach nauczania, od szkoły podstawowej po studia magisterskie? Zakrawa to wręcz na jakieś niewytłumaczalne dążenie do samozagłady – wykształćmy ludzi tak, aby później uznali nas za zbędnych.
Między teologią i wszystkimi innymi dziedzinami badanymi przez człowieka, jest jedna różnica. W nauce jeśli pojawi się dowód na nieprawdziwość tezy, teorii, owe upadają. Nawet gdy nie ma na ich miejsce zamiennika. Teologowie deliberują nad dogmatami, które zazwyczaj stanowione były ad hoc przez szacowne grono starców. Nie zawsze w demokratyczny sposób. Nawet gdyby pojawia się naukowy dowód, nie do podważenia, że przyjęty interpretacja jest nieprawdziwa, teolog dalej będzie szukał jej uzasadnienia. Niech przykładem będzie “Potop”, to naciągana opowieść do granic absurdu, a jednak dalej nią się posługują. Nie mam nic przeciw studiowaniu ksiąg i dogmatów, ale za własne pieniądze, nie podatnika. Jeśli chodzi o filozofię, dąży ona do poznania i wyznaczania kierunków ludzkiej myśli, jeśli coś okazuje się niedorzeczną mrzonką zostaje to uznane. Nauki o etyce, moralności, wyjaśniają kulturowe zachowania, opisują je i starają się dociec przyczyn konkretnych zachowań. Ostatnio wiele się o dżender mówiło, że to ideologia itp. Jeśli nawet nią jest, to zajmujący się nim naukowcy nie zakładają z góry tez do udowodnienia. Dociekanie prawdy w teologii jest pomijane, takie coś nazywane jest herezją, do niedawna za nią można było stracić życie.
Pan tu pisze o pryncypiach, a sprawa jest prosta. Wywalić wszystko, co się kojarzy z religią z przestrzeni publicznej. Symptomatyczne, że adwersarze mają karykaturalne pojęcie teologii. ” Dociekanie prawdy w teologii jest pomijane, takie coś nazywane jest herezją, do niedawna za nią można było stracić życie.” Za to bardzo chcieliby wszelkie literaturoznawstwa i inne widzieć jako elementy filozofii. Tylko co począć na to, że nawet używanie logiki w krytyce wielu odklejonych teorii rodem z nauk wiedzy o sztuce, literaturze, kulturze etc. uznawane jest za przejaw dyskryminacji zamkniętego umysłu. Zatem to nic innego tylko uniesienie antyreligijne, które wyszukuje sobie jakieś argumenty, niekoniecznie spójne i prawdziwe. Prawda i logika nie są wartościami nadrzędnymi z punktu widzenia nowej humanistyki, wiec mieści się to w spektrum dozwolonych działań. Powoduje to deficyt kryteriów oceny czy coś jest wartościowe, czy nie, czy mieści się w “nauce”. Stąd często nauką jest to, co można spotkać na uniwersytecie. Z tego względu wypchnięcie teologii poza uniwersytet będzie dowodem, a raczej argumentem nienaukowości teologii. Natomiast nikt nie zdecyduje się na postulat szerszej oceny “nauk” humanistycznych, bo na przekonaniu o ich “naukowości” opiera się wiele narracji współczesnego świata. Co do wolności do prób dyskusji różnych tez, współcześnie większym problemem są wydziały literaturoznawstwa i gender studies. Tam przykłady prześladowań z powodu “niestosowności” głoszenia pewnych tez, są jak najbardziej nie jednostkowe i współczesne.
Jeśli mamy karykaturalne pojęcie o tym pojęcie, to podaj proszę przykład Wojtku, że dociekanie prawdy w teologii uprawianej na polskich uniwersytetach jest możliwe. Wystarczy mi jeden przykład obronionej pracy dyplomowej, która polemizuje np. z tezą o bezwzględnej prawdziwości któregoś z dogmatów kościoła katolickiego.
Jeśli w jakiejś innej dziedzinie z grona nauk powiedzmy “nieprzyrodniczych” panuje cenzura, to wolałbym żebyśmy jednak dążyli do wolności debaty wszędzie, zamiast uznawać, że skoro gdzię indziej nie można gender studies poddawać krytyce, to my na swoich wydziałach będziemy cenzurować to co nam z kolei nie pasuje.
Gdyby literaturoznawstwo zawęziło zakres badań do dajmy na to jednej publikacji, albo jednego okresu czy rodzaju twórczości, niewątpliwie byłoby tyle samo warte co teologia. Literatura to rodzaj ludzkiej twórczości przelanej na “papier” ku rozrywce czytelnika. Nie ma znaczenia czy oparta na faktach, fikcja, fantastyka, służy generalnie zaspakajaniu niematerialnych ludzkich potrzeb. Badanie ich dostarcza nam wiedzy o nas samych i to ma sens. Badając literacko pisma natchnione, również dokonujemy tożsamych odkryć. Czy w sposób literacki oceniając je, kierujemy się uniesieniem antyreligijnym? Tylko w przypadku gdy z góry zakładamy wynik naszych dociekań. Teologowie z definicji doznają uniesień religijnych, inaczej ich krytyczny mózg nie pozwoliłby na szukanie uzasadnień do absurdalnych z historycznego i logicznego punktu widzenia dogmatu. Teologia jako taka ma niedoścignione zasługi w propagowaniu cenzury jako środka prewencyjnego ograniczającego dysputę, więc tego wątku raczej bym unikał.
Artykuł opatrzony jest zdjęciem Collegium Novum. Warto zauważyć, że na UJ nie ma wydziału teologii. Uniknięto zatem sytuacji, w której jeden z wydziałów państwowego Uniwersytetu byłby w praktyce podporządkowany abp. Jędraszewskiemu. Zachęcam Autora, aby przeanalizował strukturę zarządzania, kadr, studentów i prac promocyjnych na tych kilku wydziałach teologii, które działają w ramach państwowych uniwersytetów. Taki artykuł byłby wprawdzie znacznie bardziej pracochłonny, ale wnioski może ciekawsze.
Chciałam tu coś napisać polemicznie, tak do tekstu, jak i (może nawet bardziej) do komentarzy.
Jednak odnoszę wrażenie, że dyskusja tu nie będzie miała sensu, kiedy brak innego artykułu, w którym teolog opisałby rzetelnie: cele, metodykę i sposób nauczania teologii. Czym jest i po co jest z punktu widzenia teologa, ale też z punktu widzenia kogoś kto wie o jakich studiach mówi, a nie bazuje na wyobrażeniu co tam się robi (tu nie odnoszę się do autora).
Jeśli Pan Szymon chciałby, żeby na teologii studenci (!) pisali prace podważające zasadność dogmatów, to jest to dyskusja wyobrażeniowa (proponuję przykład studenta biologii piszącego o bezzasadności określania królestwa grzybów).
Warto też zauważyć, że (wy)twórczość naukowa nie jest jedyną wartością uzasadniającą szkolnictwo wyższe. Jest nią także przekazywanie wiedzy już określonej – i jest to myśl poza za czy przeciw teologii, bardziej wątpliwość wobec zasad punktacji uniwersyteckich ogółem.
Tymczasem póki co, póki nie ma rozmowy o tym czym w ogóle jest teologia jako nauka, skłaniam się ku podejrzeniu, że u podstawy całego tematu leży bieżący polski konflikt kulturowy o religię jako taką, a nie refleksja nad naukowością różnych dziedzin.
Dyskusja jest jak najbardziej wyobrażeniowa, dlatego, że taka sytuacja najprawdopodobniej nie miała w Polsce miejsca.
Przykład z królestwem grzybów według mnie jest nietrafiony. Biologia jest nauką empiryczną, a mój argument odnosił się do przyrównania teologii z filozofią poczynionego przez autora. Wolałbym, żebyśmy nie mieszali tutaj nauk empirycznych, gdyż i autor zgadza się, że stanowią one odrębny typ przedmiotów nauczanych na uniwersytetach.
Przewidywałam, że nazwie pan przykład nietrafnym. Rzecz tylko w tym, że przykłady są do siebie przystające w konkretnym aspekcie. Na tym polega porównywanie. Na znajdywaniu podobnego aspektu w innym miejscu, a nie identycznej sytuacji.
Przykład odnosił się do oczekiwania, że dowodem wolności naukowej miałoby być podważanie przez studentów czegoś, co jest filarem konkretnej nauki. I nie chodzi tu o to czy filar jest możliwy do podważenia, a o to, że poważne podjęcie tematu wymaga wiedzy daleko większej niż magisterska czy nawet doktorska, bo wymaga obszernych odniesień do tego co już określono czy określano.
Podtrzymuję więc przykład w tym wymiarze i uważam za jak najbardziej adekwatny.
Czy biologia jest nauką empiryczną? Nie zawsze, w ogóle większość nauk jest naukami złożonymi.
Teologia raczej teoretyczną, czyli opartą na teoriach.
W swoich wypowiedziach popełnia pan jeszcze jeden błąd. Zakłada (?) że sposób realizacji nauki, nauczania miałby świadczyć o jej naukowości bądź nie. To, że na wydziale teologicznym może dochodzić do wymuszeń intelektualnych (czyli np. dowodzenia gotowej tezy) nie oznacza, że teologia jest nienaukowa. Nienaukowe jest środowisko, które taki wydział by prowadziło. To może się zdążyć na każdym wydziale, w naukach typu farmakologia szczególnie, mimo, że z pozoru oparte są na doświadczeniach.
“Filary” nauk przyrodnicznych i empirycznych są zupełnie czym innym niż w naukach, powiedzmy “refleksyjnych”, do których zaliczam filozofię i teologię.
W tych pierwszych mamy do czynienia ze wspólnym wysiłkiem ludzkości, który dąży do jak najlepszego opisu świata, dzięki któremu możemy skuteczniej go kształtować i trafniej przewidywać przyszłość, ale w odróżnieniu od tych drugich te przewidywania można weryfikować.
Różnica jest też taka, że w obliczu nowych dowodów można kontestować lub potwierdzać powszechnie uznawane teorie nauk przyrodniczych. Np. odkrycie skamieniałości królików z prekambru kazałoby zmodyfikować istniejące modele ewolucji.
Biorąc pod uwagę aktualny stopień rozwoju i skomplikowania nauk przyrodniczych taka rewolucja jest oczywiście poza zasięgiem samodzielnego doktoranta.
W teologii katolickiej natomiast zakaz podważania dogmatów jest jej immanentną częścią, a kilkaset lat temu w Europie można było za tak straszny czyn stracić majątek i życie.
“To, że na wydziale teologicznym może dochodzić do wymuszeń intelektualnych (czyli np. dowodzenia gotowej tezy) nie oznacza, że teologia jest nienaukowa. Nienaukowe jest środowisko, które taki wydział by prowadziło.”
Moja teza jest właśnie taka, że na wszystkich wydziałach teologicznych w Polsce panuje cenzura na poglądy sprzeczne z wykładnią kościoła rzymskokatolickiego.
I w moim pierwszym komentarzu tutaj prosiłem właśnie o dowody na fałszywość tej tezy, których jak dotąd nikt nie pofatygował się dostarczyć.