Człowiek jest większy niż jego rola w społeczeństwie, osiągnięcia, takie czy inne stanowisko, niż nawet najcudowniejsze zajęcie, któremu się poświęca. Tego zajęcia pewnego dnia może zabraknąć, a on wciąż będzie.
Pamiętam taką anegdotę związaną z dzieciństwem Johna Lennona. Otóż jedna z nauczycielek zapytała kiedyś przyszłego Beatlesa w trakcie lekcji, kim chce być, kiedy dorośnie. John miał krzyknąć: „Chcę być szczęśliwym człowiekiem!” – i usłyszeć, że nie zrozumiał pytania (muzyk nieco buńczucznie twierdził po latach, że rzucił wówczas: „A pani nie rozumie życia!”). Pytanie tylko, kto tu się pomylił…
Przyznaję, że mam sporo sympatii dla tamtego kilkuletniego Johna. Lubię parafrazować jego odpowiedź. Zrobiłem to ostatnio, uczestnicząc w spotkaniu autorskim w rodzinnych stronach. Prowadzący przedstawił mnie za pomocą formułki: „Redaktor, dziennikarz, poeta, pisarz”. Kiedy zaprotestowałem, że przynajmniej połowa z tych określeń, ta druga, jest zdecydowanie na wyrost, usłyszałem: „A jak by pan sam siebie określił?”. „Staram się być człowiekiem” – powiedziałem z uśmiechem.
Wszystko to oczywiście ma charakter zabawy z konwencjami, ale… coś jest na rzeczy. Zastanówmy się przez chwilę: czy rytm ludzkiego życia nie przebiega według niekoniecznie wesołego porządku? Najpierw eksplorujemy rzeczywistość, szukamy w niej swojego miejsca, budujemy sieć międzyludzkich relacji, zdobywamy wykształcenie, pracę, uznanie. Układamy egzystencjalne puzzle. A potem czas burzy naszą mozolnie konstruowaną budowlę.
W powiedzeniu, że każda władza przemija, zawiera się jedynie część prawdy. Wszystko, co widzialne, przemija. Stopniowo godzimy się na utratę kolejnych elementów naszego losu, wcześniej mylnie uznawanych za wieczne. Tracimy bliskich, zdrowie, siły, nierzadko również pozycję społeczną. Wchodząc w świat, wznosimy toast za „udane życie”, a potem, z odkładaniem się w nas kolejnych dekad, przełykamy coraz więcej goryczy. I co? Czy to łatwe? Nie, wcale nie łatwe, czasem piekielnie trudne. Oswajaniu się ze stratą, taką bądź inną, nie sprzyja w dodatku fakt, że żyjemy w kulturze, która zakłada – niekoniecznie wprost – że wszyscy jesteśmy dwudziestolatkami i wciąż mamy przed sobą „miliony możliwości”. Gdzieś w ich gąszczu gubi się przypis: z każdym kolejnym wyborem możliwości maleją…
Idźmy dalej. Odczuwam pewną rezerwę, gdy słyszę od kogoś deklaracje w stylu: „Firma czy fundacja, której się poświęcam, to tak naprawdę ja!” czy jej prostszą wersję: „Jestem niezastąpiony!”, albo gdy ktoś, obudzony w środku nocy, gotów jest recytować zalety swojej pracy, kto o niej śni, i tylko o niej. Mój dystans ma wtedy prostą przyczynę: jest nią świadomość, że – po pierwsze – cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych, po drugie zaś, że zawodne jest budowanie poczucia własnej wartości na czynnikach zewnętrznych, siłą rzeczy zmiennych i przemijających. „Dla tej roboty zrezygnowałem z życia” – powie Michael Scott w komediowym „The Office”, na co usłyszy od przełożonego oschłe: „Nie prosiliśmy o to…”.
Można czuć satysfakcję z zawodowej pozycji, wykonywać swoją pracę z pasją i oddaniem (wiem, co mówię, przecież bycie redaktorem „Więzi” to dla mnie spełnienie marzeń!). Nie chodzi o to, by ją lekceważyć. Nigdy nie rozumiałem osób, dla których to, czemu poświęcają sporo godzin w tygodniu, było jedynie czymś „do odbębnienia”. A jednocześnie dobrze chyba pamiętać, że człowiek jest osobą: jest większy niż jego rola w społeczeństwie, osiągnięcia, takie czy inne stanowisko, niż nawet najcudowniejsze zajęcie, któremu się poświęca; że ostatecznie tego zajęcia pewnego dnia może z takiej lub innej przyczyny zabraknąć, a on – ogołocony z wcześniejszej nadbudowy, swoistego pancerza – wciąż będzie. Pewnie jakoś inny, pozbawiony dawnych złudzeń i zapału, ale będzie. Może zresztą dopiero rezygnując z obsesji stałości, zbliżamy się do tego, co autentycznie trwałe, co niezbywalne dla bycia człowiekiem?
W jednej z piosenek Dżemu Rysiek Riedel śpiewał: „Jestem sobie prawdą, fałszem i zagadką też […] Jestem sobie ojcem, sobie matką, sobie bratem […] Dopełnieniem świata, oceanem, pustą szklanką […] / Jestem wszystkim, nawet bogiem”. I puentował zaskakująco smutnym wersem: „Tylko sobą, sobą być nie mogę”. A może chodzi o to, by niekoniecznie starać się być wszystkim i wszystko-mogącym, ale by być „sobie” bez dodatkowych rzeczowników, czyli po prostu we własnym rytmie być sobą: słabym, ale i silnym, triumfującym, ale i ponoszącym klęski, niedopasowanym, trochę niespokojnym, trochę niespełnionym, niepowtarzalnym sobą.
Kimś szczerze oddanym, powtórzę, swoim zawodowym i życiowym zajęciom, ale ich nie absolutyzującym.
Przeczytaj też: W moim własnym cieniu, czyli o sztuce rezygnacji
Bardzo ładne, ale mam nadzieję, że więcej jest ludzi którzy nie myślą, że „są SOBIE”, ale są DLA. pozdrawiam
Anno, wydaje mi się, że nie doceniła Pani poetyckości tekstu Damiana, gry słów, od której on wychodzi. Jestem sobie – to nie znaczy, że ie jestem „dla”: dla drugiej osoby, dla wielkiej sprawy, dla sprostania z godnością wyzwaniom losu. Znaczy jedynie: jestem kimś więcej niż rolą, jaką odgrywam, funkcją, jaką spełniam. Jestem dla siebie – znaczy: nie wyłącznie dla ciebie, korporacjo, partio polityczna, wodzu…
Jeszcze jedno dopowiedzenie do uwagi Anny. Myślę, że w użytym w tytule tekstu Damiana zwrocie „jestem sobie” akcent znaczeniowy pada zdecydowanie na „jestem”, a nie na „sobie” (rozumiane jako „tylko dla siebie”).