Finałowe sceny debiutu Marcina Oskara Czarnika mogą zaskoczyć: klub gejowski to przecież miejsce uznawane za kwintesencję niemoralności. Tymczasem właśnie w tej scenerii rozgrywa się prawdziwe „misterium ” ludzkiego życia: udręki, odrzucenia, samotności, niezaspokojonych tęsknot, wstydu. To świetna powieść.
Po „Misterium”, prozatorski debiut trzydziestolatka Marcina Oskara Czarnika, sięgnąłem z pewną ostrożnością, zwłaszcza po przeczytaniu zamieszczonej na okładce rekomendacji Jacka Dehnela, do którego opinii – po zapoznaniu się z jego różnymi wypowiedziami publicznymi – odnoszę się z dystansem. Znałem jeszcze krótką zapowiedź wydawczyni: że to interesująca opowieść o tym, jak młody nieheteronormatywny chłopak chodzi po ulicach Krakowa ze starą matką, wstydząc się jej chłopskiej mowy…
Kiedy jednak zacząłem czytać, wciągnęło mnie już od pierwszych zdań. Nie miałem wątpliwości, że Czarnik to duży talent, a ta proza to czuła „gra miłosna z językiem”. W tym wypadku prowadzona podwójnie: na samej powierzchni, przez wplatanie w opowieść narratora matczynej, rodzimej wiejskiej gwary, ale też głębiej, przez subtelne, lecz coraz wyraźniejsze wplatanie, w opisie najzwyklejszych scen i kluczowych wydarzeń – języka biblijnego. (Podobny zabieg spotkać można w prozie Radka Raka, chociażby w „Baśni o wężowym sercu”).
Transcendencja, nie transgresja
Czytałem więc z zaciekawieniem, konstatując również, co istotne, że ironiczny i niemal karykaturalny – zdawałoby się – obraz wiejskiej obyczajowości, przesyconej rytuałem religijnym, kryje sporą dawkę czułości autora dla prostych ludzi. Taka, bliska mi, postawa – pokory, szacunku i delikatności wobec ludzkiej biedy i niedoli – znajduje potwierdzenie w całej książce. Wymownym przykładem niech będzie spotkanie głównego bohatera, Tomasza, z handlarką pawich piór pod Wawelem (rozdział 9).
Marcin Oskar Czarnik to duży talent, a jego proza to czuła „gra miłosna z językiem”. Odczytując zastosowany przez pisarza szyfr językowy, trudno nie zauważyć, że mógłby go przeoczyć ktoś wychowany niereligijnie – i niemający zakodowanego w pamięci języka biblijnego
Celebrując dwukrotnie w cienkiej książce ceremonie żałobne (przypomina się Jean Genet), najpierw po śmierci dziewczynki, siostry Tomasza, potem po śmierci jego matki, autor idzie wyraźnie pod prąd współczesnej kultury, biorącej w nawias bezradność, porażkę, utratę i śmierć, a gloryfikującej narcystyczną samorealizację, sukces, zaspokojenie własnych potrzeb.
Matka, sprowadzona do miasta dla przeprowadzenia badań lekarskich, gubi się synowi (a może to raczej syn gubi matkę, bo wstydzi się jej?) w plątaninie szpitalnych korytarzy. Trwa jej chaotyczne poszukiwanie w labiryncie wielkiego miasta. W końcu Tomasz zrezygnowany wraca sam na wieś, do rodzinnego domu i tu dociera do niego wiadomość o śmierci matki. Słysząc dzwonek telefonu, wychodzi nagi z wanny i zostawia na podłodze ślady bosych stóp – to świetna scena.
Traumatyczne przeżycie utraty najbliższej osoby (ojciec jest mu obcy, wydaje z siebie tylko „pierdnięcia”) prowadzi Tomasza do decyzji o „pogrzebaniu” samego siebie, przeklina w sobie zastraszonego „starego człowieka”, akceptuje siebie takiego, jakim jest.
Wraca do Miasta, idzie do gejowskiego klubu i choć nie jest odpowiednio ubrany, wdziera się tam podstępem, wyprowadzając w pole ochroniarza. Ale nie po to, by się zatracić w kompulsywnym szukaniu rozkoszy, lecz by odnaleźć czułą relację z drugim człowiekiem. Pobyt w klubie to dla niego doświadczenie transcendencji, nie transgresji.
Ten finał opowieści, począwszy od rozdziału 8, a zwłaszcza Epilog, absolutnie mnie zachwycił.
Miłość – przedsmak pełni
Odczytując zastosowany przez autora szyfr językowy (na marginesie trzeba zauważyć, że ten szyfr mógłby przeoczyć ktoś wychowany niereligijnie – i niemający zakodowanego w pamięci języka biblijnego), orientujemy się, że autor kreuje swego bohatera, Tomasza, alter ego, najpierw na… współczesnego Hioba („moi przyjaciele przyszli do mnie, by mnie pocieszyć”, „przekląłem swoje życie”), na Adama, czyli człowieka po prostu („cały byłem w glinie”), wreszcie na Jezusa z Ewangelii, ukrzyżowanego („pomyślałem, że może dokonało się”) i zmartwychwstałego („zaraz zobaczysz, co znaczy stać z martwych”), ukazującego się uczniom w epifaniach („dotknij mnie i przekonaj się, duch nie ma ciała ani kości, a ja mam”).
Jednocześnie zaczyna się odliczanie sześciu dni stworzenia (dzień pierwszy, drugi, trzeci…), i – co ciekawe – jest to zmieszane z Apokalipsą, z końcem świata, zwiastującym powtórne stworzenie, nowe niebo i nową ziemię, czyli Dzień Ósmy. Wtedy to (dopowiadam już od siebie) Bóg, który „jest miłością”, będzie „wszystkim we wszystkich”.
Dla nas, pogrążonych w doczesności i przemijaniu ludzi, przedsmakiem obiecanej pełni jest bliskość z ukochaną osobą. Dla ludzi nieheteronormatywnych – z ukochaną osobą tej samej płci, jeśli dane jest komuś takową w swoim życiu spotkać
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że czytelną, świadomą intencją autora „Misterium” jest pochwała miłości, przeżywanej przez każdego zgodnie ze swoją naturą, bez zahamowań kulturowych, bez strachu przed potępieniem religijnym czy prześladowaniem społecznym (udziałem bohatera bywały takie brutalne sceny). Nie negując takiego domyślnego sensu przesłania książki, jako czytelnik mam prawo odczytywać dzieło literackie po swojemu.
Jestem więc jak najdalszy od interpretowania „Misterium” w kluczu antyreligijnym czy wręcz antykatolickim, jak ktoś mógłby próbować to czynić, kierując się modnym odruchem obecnego czasu. Powtarzam, religijną obyczajowość rodzinnej wsi Tomasza odbieram jako coś pozytywnego i wzruszającego. A zakończenie? Czytam w tej chwili rewelacyjną „summę” amerykańskiego franciszkanina Richarda Rohra pt. „Uniwersalny Chrystus”.
Ten współczesny kontynuator Thomasa Mertona prezentuje uzasadniony teologicznie i biblijnie pogląd, że Chrystus, Logos, „Słowo, przez które wszystko się stało”, jest obecny, po pierwsze, już w każdym stworzeniu, także w psie katowanym przez bandziorów i w pajączku, którego zabobonna wiejska kobieta wzdraga się zabić, nie mówiąc o tym, że jest obecny w każdym człowieku, chrześcijaninie, muzułmaninie, hinduiście czy niewierzącym.
Po drugie, obecny jest w historycznym Jezusie z Nazaretu; po trzecie, będzie obecny na samym końcu, w momencie pełni dziejów, kiedy Bóg będzie „wszystkim we wszystkich”. A dla nas, pogrążonych w doczesności i przemijaniu ludzi, przedsmakiem tej pełni jest bliskość z ukochaną osobą. Dla ludzi nieheteronormatywnych – z ukochaną osobą tej samej płci, jeśli dane jest komuś takową w swoim życiu spotkać.
Przejście przez mękę
Finałowe sceny niejednego czytelnika mogą zaskoczyć: klub gejowski to przecież miejsce uznawane za kwintesencję niemoralności, zepsucia i wyuzdania. Tymczasem w naszej opowieści właśnie w tej scenerii samoponiżenia rozgrywa się prawdziwe misterium ludzkiego życia: udręki, odrzucenia, samotności, niezaspokojonych tęsknot, wstydu.
Takie właśnie odczytanie moim zdaniem sugeruje autor, posługując się szyfrem opowieści o Mesjaszu, cierpiącym mękę osądzenia, wydrwienia, napiętnowania, aż po śmierć gdzieś za miastem, na wysypisku śmieci, by potem – zmartwychpowstać, czyli odnaleźć nowe życie.
Ktoś mógłby się zgorszyć czy oburzyć, że symbolikę religii chrześcijańskiej wykorzystuję tu, idąc za autorem, do opisu wyzwalającej przemiany wiejskiego chłopaka, świadomego swej inności, w człowieka akceptującego siebie, swoją naturę, otwierającego się na spotkanie z drugim, gotowego do przyjaźni, zbliżenia, czułości. Tak, widzę w tej opowieści siłę chrześcijańskiego mitu o przejściu przez krzyż do nieba.
Pragnę dodać na koniec jedno zastrzeżenie. Nie chciałbym, aby moja interpretacja „Misterium” została przez kogokolwiek odebrana jako jakieś kaznodziejskie „exemplum”: patrzcie, oto nawet współczesny młody pisarz, opowiadający się wyraźnie za gejowskim coming outem, identyfikuje się z wiarą chrześcijańską…
Nie wiem, jaki jest stosunek autora „Misterium” do wiary czy niewiary. Chcę tylko powiedzieć, wykazując to na literackim materiale, że język opowieści biblijnej, zarówno Ewangelii, jak i ksiąg mądrościowych, a także wielkich proroków Izraela, wciąż może być żywym językiem wyrażającym ludzkie doświadczenia i tęsknoty. Nie ma wiary w Boga bez kultury, ani nie ma kultury, najgłębszego wyrazu człowieczeństwa, bez tęsknoty za kimś Drugim, czułym i bliskim. Oto misterium życia.
Przeczytaj też: Wykluczenie, czyli rozeznanie po polsku
Jestem już zmeczony nachalnoscia tematyki homoseksualnej,”Gloryfikacja narcystycznej samorealizacji”.Czy autor tych słowa rozumie co napisał i jak się to ma do nauki JCh?
Jerzy… Rozumiem, co napisałem, wydaje mi się, że poznałem naukę Jezusa Chrystusa i że jest On Sensem naszego życia i naszego cierpienia. Znaczenie miłości w ludzkim doświadczeniu drogi przez ten świat, także osób nieheteronormatywnych, mam głęboko przemyślane i dlatego biorę odpowiedzialność za, co napisałem. Pan nie musi czytać tego, co Pana „męczy”. Ale jesteśmy na tym świecie i nic się na to nie da poradzić (Samuel Beckett).
Oczywiscie,że nie muszę,ale staram się znać różne poglądy.Ksiazki nie czytalem,tylko Pańska recenzje,ale właśnie w niej zbulwersowało mnie zdanie o ” narcystycznej samorealizacji” ,cokolwiek to znaczy
Pozdrawiam,czytelnik Więzi od, kilkudziesięciu lat
Nie wiem, co dokładnie Pana tak zbulwersowało w tym moim zdaniu. Karen Horney mówiła kiedyś o „neurotycznej osobowości naszych czasów”, dzisiaj niektórzy trawestują to jej powiedzenie na „narcystyczną osobowość naszych czasów”. Narcyzm, czyli nienasycone pragnienie bycia podziwianym i kochanym przez innych, postawa często spotykana zarówno u osób hetero- jak i nieheteronormatywnych, jest przeciwieństwem prawdziwej miłości, czyli relacji między dwiema osobami. To miałem na mysli.