Spotkanie z zaszczepionym nam w dzieciństwie wewnętrznym wymagaczem i praca z nim ma służyć temu, by stał się sprzymierzeńcem, a nie wyłącznie tym, który wywiera przykrą presję i powoduje ciągłe poczucie winy – mówi psychoterapeuta ks. Bogusław Szpakowski.
Katarzyna Jabłońska: Mamy narzędzia, które pozwalają nam monitorować nasze zdrowie fizyczne: mierzymy temperaturę, robimy badania krwi, prześwietlenia różnych narządów etc. Dzięki temu wiemy, co jest w normie, a co należy leczyć. A jak monitorować zdrowie psychiczne, które u coraz większej liczby z nas szwankuje? Dane mówią, że jedna na osiem osób na całym świecie doświadcza trudności ze zdrowiem psychicznym, które mogą wpływać na jej zdrowie fizyczne, samopoczucie, sposób nawiązywania kontaktów z innymi i źródła utrzymania.
Ks. Bogusław Szpakowski SAC: W dbaniu o zdrowie psychiczne ważne jest monitorowanie tego, co myślimy i co czujemy, czyli budowanie kontaktu z samym sobą. Jeśli więc ktoś ma zwyczaj rano mierzenia ciśnienia krwi czy poziomu cukru we krwi, to równie ważną praktyką byłby kwadrans porannej medytacji, czyli zarezerwowanie w planie dnia czasu na spotkanie z samym sobą.
Jeśli nie medytacja, to chociażby prosty zabieg polegający na tym, żeby spokojnie usiąść, wziąć kilka głębszych wdechów i poczuć swoje ciało. Przeskanować je, zlokalizować, gdzie jest napięcie, może jakiś przykurcz, oraz zapytać, jak się czuję, rozpoczynając nowy dzień. Wszystko po to, żeby wejść w wewnętrzny kontakt z sobą. Byłoby też miło przywitać się ze sobą.
Czyli, co zrobić?
– Można położyć sobie dłoń na sercu i postarać się przyjąć wszystko to, co w nas jest, nasze myśli, emocje, każdą cześć nas.
Kiedy jesteśmy wobec siebie uważni, budujemy w sobie przeświadczenie, że nasze własne „jestem” zasługuje na afirmację, na troskę, wzmocnienie. A to sprawia, że również wzmacniamy własną tożsamość
Chyba warto tu położyć nacisk na wszystko, czyli również te części nas, te emocje, które w danym momencie nam przeszkadzają, może nas irytują, budzą agresję.
– Masz rację, Kasiu, że podkreślasz, jak ważne jest przyjęcie wszystkiego, z czym w danym momencie jesteśmy. Ten poranek może być przecież trudny, wiązać się ze stresem, bo czeka nas jakieś wyzwanie, trudna rozmowa z kimś bliskim lub po prostu zaspaliśmy. Takie sytuacje budzą niepokój, napięcie, poczucie winy czy pretensje do samego siebie. Warto wszystko to dostrzec i do siebie dopuścić, bez oceniania, diagnozowania. Po prostu życzliwie przyjąć.
Innymi słowy chodzi o uważność?
– Tak, chodzi o uważność, a tu konkretnie o uważność wobec samego siebie. Nierzadko bowiem doskonale widzimy potrzeby, trudności, zranienia innych. Spieszymy im z pomocą. Widzimy innych, ale mamy problem z dostrzeżeniem samych siebie.
Co konkretnie ta uważność wobec samego siebie zmienia?
– Kiedy widzę siebie, zaczynam się ze sobą liczyć, uwzględniam swoje potrzeby. Staję się dla siebie ważny. Widzę też różne części we mnie, które są sfrustrowane, pełne lęku, niezadowolenia – są właśnie wyrazem niezaspokojonych potrzeb. I wobec tego, co widzę, muszę przyjąć jakąś postawę. Kiedy jesteśmy wobec siebie uważni, budujemy w sobie przeświadczenie, że nasze własne „jestem” zasługuje na afirmację, na troskę, wzmocnienie. A to sprawia, że również wzmacniamy własną tożsamość.
Jednak uważność wobec samego siebie dla wielu bywa niemałym wyzwaniem. Jako nastolatkę bardzo poruszyły mnie słowa Jana Pawła II: „Wymagajcie od siebie, choćby inni od was nie wymagali”. Stały się one na lata moją swoistą życiową dewizą. Zawarta w nich mobilizacja, również do pracy nad sobą, przyniosła z pewnością wiele dobra. Ale sprawiła też, że o wiele wartościowsze wydawało mi się – używając Twoich słów – widzenie innych niż samej siebie.
– Te słowa papieża padły na spotkaniu z młodzieżą na Westerplatte 12 czerwca 1987 r. podczas jego trzeciej pielgrzymki do Polski. Byłem tam wtedy. We mnie jednak wywołały niepokój. Wynikał on z obawy, na jaki grunt padną. Jeśli weźmie je do serca człowiek skoncentrowany na sobie, niestawiający sobie zbytnich wymagań, mogą mieć charakter mobilizujący. Jeśli jednak staną się życiową zasadą dla kogoś, kto ma już w sobie zaimplantowanego w procesie wychowania wewnętrznego surowego wymagacza, najprawdopodobniej zostanie on wzmocniony i przynaglony do stawiania wymagań nieustannie i bez względu na okoliczności, co może doprowadzić do ruiny psychicznej osoby, w której ów wymagacz zamieszkuje.
Rozumiem oczywiście, że zawarta w słowach papieża pedagogia miała charakter ochronny przed egocentryzmem i brakiem empatii. Dawniej w psychologii często mierzyło się dojrzałość człowieka poprzez jego zdolność do bycia dla innych. Dojrzali ludzie, twierdzono, to ci, którzy są alocentryczni, czyli ich postawa jest ukierunkowana na innych. W chrześcijańskim przekazie akcentowano miłość bliźniego, zapominając o miłości siebie samego.
To chyba zasadniczo dobry kierunek?
– Zasadniczo tak, jeżeli jednak nasz wewnętrzny surowy wymagacz zaczyna organizować nasze życie w taki sposób, że inni są w nim na pierwszym, drugim i trzecim miejscu, że całymi sobą włączamy się w różne działania na rzecz innych, to po pewnym czasie nasze zaangażowanie staje się wyłącznie powinnością, działamy pod presją, tracimy swobodę wyboru. A przecież nie ma miłości bez wolności.
A działanie na rzecz innych z powinności czy z poczucia winy – bo i tak bywa – nie tylko odbiera swobodę wyboru, ale może być dla tego, komu coś ofiarujemy, wręcz poniżające.
– Żeby dawać bez presji, z radością trzeba mieć także na uwadze samego siebie, czyli znowu: umieć wejść w kontakt ze sobą, ze swoimi potrzebami i pragnieniami, rozpoznać je oraz chcieć i umieć je zaspokajać.
Marshall Rosenberg, twórca Porozumienia bez Przemocy (NVC), był zafascynowany tym, że są ludzie, którzy ofiarowując coś innym, doświadczają właśnie radości, że to ich wręcz uszczęśliwia. A dzieje się tak dlatego, że ich motywacją nie jest obowiązek (bo tak trzeba, tak należy) ani tym bardziej poczucie winy (jeśli nie wezmę udziału w jakichś działaniach na rzecz innych, to będę się czuł winny).
Ciekawe też, że ci radośni dawcy nie kieruję się nadmierną empatią. Wyjaśnię od razu, że przez nadmierną empatię rozumiem takie przeżywanie doświadczeń innych, w którym nie ma miejsca dla nas samych. Nadmierna empatia może oczywiście motywować nas do dobrych działań, ale też może pozbawić radości dawania. Więcej, może spowodować, że będziemy głusi na własne potrzeby.
Nierzadko doskonale widzimy potrzeby, trudności, zranienia innych. Spieszymy im z pomocą. Widzimy innych, ale mamy problem z dostrzeżeniem samych siebie
I chyba również może nas bardzo osłabić. Jeśli mocno zaangażujemy w pomoc komuś, kto znajduje się w bardzo dramatycznej sytuacji, i dodatkowo nie będziemy respektować własnych możliwości, a tym bardziej ograniczeń, możemy wejść w strefę tak ciężkich emocji, z której trudno się nam będzie wydobyć.
– A wtedy nie tylko nie pomożemy drugiemu, ale doprowadzimy do tego, że sami wymagać będziemy pomocy. Porusza mnie fragment Drugiego List św. Pawła do Koryntian: „Kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie. Każdy niech postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg” (9, 6-7). To ważne, aby nie czuć się przymuszonym, tylko dawać w wolności. I w tym doświadczyć radości. Czyli niezwykle ważna jest tu motywacja.
Uwaga o motywacji przypomina mi pewne zdarzenie, kiedy w ciągu zaledwie kilkunastu minut zostałam trzykrotnie poproszona o wsparcie pieniężne. Szłam ulicą, byłam akurat w kiepskim nastroju i zmęczona, zamierzałam wstąpić do kawiarni, żeby napić się kawy. Wsparłam każdą z proszących mnie osób, ale trzeciej dawałam pieniądze ze zniecierpliwieniem, bo była bardzo natarczywa, a ja nie umiałam odmówić. Byłam zła, że coś takiego mi się przydarza. A za chwilę jeszcze bardziej zła, że na tej ostatniej osobie wyładowałam własną frustrację. Na kawę nie wstąpiłam, chyba nawet uważałam, że mi się w tej sytuacji nie należy.
– Ta historia pokazuje, że także w drobiazgach wyraża się stosunek do nas samych. Uwzględnienie drobnych potrzeb, jakim jest napicie się kawy, to również poważne potraktowanie siebie. Uznanie, że sam dla siebie jestem wartością. Dlatego troszczę się o siebie i świadczę sobie opiekę.
No tak, ale nierzadko trzeba wiele czasu i sił, żeby wdrożyć w życie tę zasadę, zwłaszcza, jeśli mamy wpojone, że wartościowsze i szlachetniejsze jest przedkładanie potrzeb innych nad własne.
– Wpojone nam przekonania czy skrypty życiowe zapadają w nas bardzo głęboko, ponieważ są to oczekiwania, które nam przekazali nasi rodzice, wychowawcy czy katecheci, kiedy byliśmy dziećmi. Były to dla nas osoby ważne i chcieliśmy sprawiać im przyjemność, nie zawieść ich oczekiwań wobec nas. Unikaliśmy więc tego wszystkiego, co wywoływało ich niezadowolenie. Jeżeli dla osób, które kochaliśmy czy bardzo lubiliśmy, nasze zaangażowanie na rzecz innych, dyspozycyjność, ofiarność, ukierunkowanie na miłość bliźniego były ważne i cenne, bardzo mocno się to w nas zapisało.
A potem okazuje się, że wprawdzie dorośliśmy, ale przekonania zaszczepione nam w dzieciństwie nadal zamieszkują naszą podświadomość i kierują naszym życiem. Dlatego jest tak ważne, żeby z tej sieci podświadomości wydobywać te z wpojonych zasad, które niejako automatycznie uznaliśmy za swoje – i uważnie się im przyjrzeć.
Niektórzy, uświadomiwszy sobie negatywne skutki w ich życiu pewnych wpojonych im w dzieciństwie skryptów zachowań i przekonań, reagują agresją, natychmiast chcą je odrzucić. Nierzadko wściekają się na siebie, że jakaś, uznana obecnie za irracjonalną, presja, jest tak silna, że potrafi zmuszać do działania wbrew sobie albo generuje nieuzasadnione poczucie winy.
– Możemy tak walczyć i wściekać się na siebie przez wiele lat, ale będzie to bezskutecznie. Dlatego przede wszystkim warto rozpoznać, na ile to, co dotychczas kierowało moim życiem, jest pozytywnie motywujące, a na ile destrukcyjne. Druga ważna rzecz to dostrzeżenie, że te zasady zostały nam wpojone z dobrą intencją. Że osoby, które nas wychowywały, chciały, byśmy wyrośli na porządnych, uczciwych, empatycznych ludzi.
Może się jednak okazać, ze chociaż intencja była dobra, to sposób, w jaki zasada została wprowadzana, był niewłaściwy. Bo rodzic czy wychowawca był niezadowolony, kiedy np. nie pomogliśmy komuś, ponieważ byliśmy zbyt pochłonięci zabawą i nie chcieliśmy jej przerwać. Te reakcje, które dostrzegliśmy, zapisały się w nas. Trzeba się temu w spokojny sposób przyjrzeć, rozdzielając pszenicę od chwastów. I zdecydować, z których z zaszczepionych wobec siebie i innych w dzieciństwie wymagań oraz powinności chciałbym zrezygnować, a które zachować.
Takie spotkanie z wewnętrznym wymagaczem czy poganiaczem i praca z nim ma służyć temu, by stał się sprzymierzeńcem, a nie wyłącznie tym, który wywiera przykrą presję i powoduje ciągłe poczucie winy.
Zatrzymajmy się nad tym wściekaniem. Bo złościmy się nie tylko na siebie, ale też na tych, którzy nam te – z czasem budzące frustrującymi przymus – zasady i powinności wpoili. Ranimy tym samych ludzi, którzy są dla nas ważni. Złościmy się na siebie, złościmy się na nich. Potem mamy poczucie winy, że ich zraniliśmy i tak to się plącze. Jak wyjść z tej matni?
– Najpierw potrzebne jest rozpoznanie się w samym sobie i zrozumienie swojego wymagacza, zorientowanie się, jaką pełni w nas i naszym życiu funkcję. Ważne, byśmy nie byli wobec niego agresywni, czyli w istocie nie byli agresywni wobec samych siebie. Jeżeli z tą częścią siebie, która nas denerwuje, dojdziemy do porozumienia, będziemy mogli dokonać wyboru, czyli zachować te zasady i wymagania, które będą miały dobroczynny wpływ na nasze życie.
Jeśli nieustannie koncentrujemy się na błędach rodziców, opiekunów, wychowawców, których skutki odczuwamy do dziś, to odbieramy sobie siły do życia tu i teraz i pielęgnujemy w sobie ofiarę
Ale jaki wpływ będą miały na życie innych?
– Im człowiek bardziej rozumie siebie, tym ma większą zdolność rozumienia innych. I działa wówczas mniej reaktywnie.
Pewnie jeszcze od czasu do czasu wewnętrzny wymagacz będzie trochę oporny, niewspółdziałający, ale już jesteśmy na dobrej drodze. Kiedy więc spotkamy rodziców czy inne ważne dla nas osoby, które przekazały nam określone skrypty zachowań i oczekują, że nadal będziemy według nich postępować, nie będziemy reagować agresją. Będziemy też mieli świadomość, że najprawdopodobniej również i oni sami pozostają pod wpływem wpojonych im w procesie wychowania skryptów zachowań, że mówi przez nich ich własny wymagacz. Wszystko to daje nam większą możliwość zrozumienia, co oczywiście nie oznacza uległości. Jednak łatwiej jest wtedy nie reagować gniewem czy agresją.
Skrypt pomagania innym kosztem siebie może okazać się szkodliwy. Ale może wyniknąć z niego również rzeczywiste wyświadczone komuś dobro. Jednak np. skrypt lojalności wpajany często krzywdzonej osobie przez krzywdziciela to już absolutne zło.
– Oczywiście! Dodatkowo, jeśli ta krzywda dotyczy przemocy (a ta może mieć wiele przejawów), w przeważającej liczbie przypadków pozbawia krzywdzoną osobę mocy, czyli siły, która pomogłaby się jej obronić, przeciwstawić krzywdzicielowi.
To bardzo ważne, Bogusławie, co mówisz, bo wiele osób dziwi się, że np. dorosła osoba może być wykorzystana seksualnie, że nie potrafi się temu przeciwstawić.
– Nie może tego zrobić, bo sprawca wykorzystania seksualnego zazwyczaj najpierw zdobywa zaufanie osoby, którą zamierza skrzywdzić, buduje grunt, który następnie daje mu szerokie pole do manipulacji. To są często działania, które odbierają człowiekowi możliwość jasnego oglądu sytuacji i dokonania słusznego wyboru. Krzywdzony nie jest w stanie poczuć gniewu, zazwyczaj boryka się z ogromnym poczuciem winy, które krzywdziciel najczęściej jeszcze w swojej ofierze wzmacnia.
W takich sytuacjach praca psychoterapeutyczna ma również na celu przywrócenie skrzywdzonemu utraconej mocy. Wiele dobrego zdziałać tu może np. psychodrama, podczas której wspólnie z uczestnikami grupy można zagrać scenę przemocy. To może skrzywdzonej osobie pomóc w skontaktowaniu się ze sobą i swoimi emocjami, ponieważ dzieje się w bezpiecznych, niemalże laboratoryjnych warunkach. A to sprawia, że ta osoba jest w stanie uwolnić swój gniew czy agresję. Tego rodzaju doświadczenie ma leczącą moc. Oczywiście, unikamy w psychodramie retraumatyzacji czy też okazywania uczuć zemsty.
Ta lecząca moc polega chyba i na tym, że skrzywdzony człowiek może wreszcie spojrzeć na to, co się stało, realnie. I zobaczy, że wina wykorzystania seksualnego – pozostańmy przy tym przykładzie – leży po staranie wykorzystującego, a nie wykorzystanego.
– Odzyskanie mocy to niezbędny etap w procesie uwewnętrzniania wiedzy, że to, co mnie spotkało, nie jest moją winą. Ten proces uniewinnienia bywa jednak bardzo trudny i wymaga czasu oraz profesjonalnej pomocy.
Dlatego tak ważne jest, by skrzywdzonych w ten sposób otoczenie traktowało z empatią i szacunkiem.
– To oczywiście niezbędne wobec tak doświadczonych osób. Ale skoro mowa o empatii, to chciałbym tu jeszcze na chwilę wrócić do tych, którzy wpoili nam owe słuszne, ich zdaniem, wzorce zachowań, a te okazały się dla nas ciężarem. Warto, byśmy pamiętali, że duża część tych osób nie miała dostępu do wiedzy, która dzisiaj jest na wyciągnięcie ręki. Starali się w miarę swoich możliwości i posiadanej wiedzy dobrze nas wychować, być dla nas oparciem.
Tak, popełnili błędy. Ale przecież każdy z nas je popełnia. Jeśli nieustannie koncentrujemy się na błędach rodziców, opiekunów czy wychowawców, których skutki odczuwamy do dziś, to odbieramy sobie siły do życia tu i teraz oraz pielęgnujemy w sobie ofiarę. A to odbiera sprawczość i zamyka drogę do realizację pragnień i potrzeb.
Może spowodować też trudności w relacjach, np. ze starzejącymi się dziadkami, rodzicami czy innymi ważnymi dla nas osobami. Nie chodzi mi oczywiście o to, żeby udawać, że nic się stało. Warto jednak nie tracić z oczu, że zazwyczaj działali w dobrej wierze. A także tego, że starzejąc się, są coraz bardziej krusi nie tylko fizycznie, ale też psychicznie, łatwo więc ich zranić.
– To bardzo ważne, żeby ważyć słowa i uważać na to, jak mówimy o swoich problemach wywołanych presją zasad i powinności zaszczepionych nam przez rodziców i wychowawców. Ostatnio coraz bardziej doceniam słowa, momentami nawet bardziej niż działanie. Byłem – jak zresztą wielu – wychowany w przeświadczeniu, że ważniejsze jest to, co robię, a nie to, co mówię. A przecież nie tylko czyny, ale również słowa tworzą coś we mnie, i w tym, do kogo mówię, czy w tym, kto do mnie mówi. Właśnie w tym sensie słowo także jest działaniem, jest czynem.
Im człowiek bardziej rozumie siebie, tym ma większą zdolność rozumienia innych. I działa wówczas mniej reaktywnie
Oczywiście, kiedy coś zrobimy, mamy konkret. Zrobię zakupy, posprzątam mieszkanie, pożyczę komuś pieniądze, w czymś pomogę. Zwłaszcza, kiedy robimy coś dla innych, towarzyszy nam poczucie, że robimy coś dobrego, spełniamy dobry uczynek. Zapominamy często, że może nim być również powiedzenie komuś dobrego słowa.
Bywają sytuacje, że takie dobre słowo może dodać odwagi, radości, sensu nawet.
– Bo słowo jest twórcze. Coś w nas stwarza – na dobre i na złe. Nie zgadzam się z tymi, którzy bagatelizują znaczenie i moc słów. Twierdzą: to tylko słowa, nie ma więc specjalnej potrzeby tak się nimi przyjmować. Może czasem nie ma, ale jednak często jest się czym przejmować i nad czym zastanawiać.
Słowa mają znaczenie. Wiele tu mówiliśmy o praktykowaniu pewnych zachowań wobec samych siebie i innych. Warto też praktykować w codziennym życiu pewne słowa – np. słowa wdzięczności.
– Bardzo warto praktykować słowa wdzięczności i zachowania, które wdzięczność wyrażają zarówno wobec innych, jak i wobec samych siebie. Nie wydaje ci się, Kasiu, że z tym drugim miewamy problem?
Większości z nas zdecydowanie łatwiej wyrażać wdzięczność innym niż samemu sobie. A ty potrafisz, Bogusławie, okazywać wdzięczność sobie?
– Uczę się tego. Jakiś czas temu uczestniczyłem w warsztatach dla terapeutów, które zogniskowane były wokół wewnętrznego krytyka. Pracowaliśmy niezwykle intensywnie przez trzy dni z bardzo ciekawym terapeutą z Belgii. Na koniec, podczas podsumowania, dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami. Zachęceni zostaliśmy również do wyrażenia wdzięczności właśnie wobec samych siebie.
Zrobiłem to, bo klarownie poczułem, że jestem nasycony tym spotkaniem, jego owocnością. I zrozumiałem, że zawdzięczam to również sobie, że naprawdę jestem sobie wdzięczny za zaangażowanie w warsztaty, za wielką pracę, jaką podczas nich wykonałem. Powiedziałem też o tym publicznie i dobrze się z tym czułem.
Wracając z warsztatów do domu, zapragnąłem to uczcić, jakoś tę wdzięczność sobie wyrazić. Poszedłem więc do kwieciarni i kupiłem piękną różę. Przywiozłem ją do domu, włożyłem do słoika i patrzyłem na nią jako na znak wdzięczności wobec siebie. Uświadomiłem sobie wtedy, jak to jest ważne, żeby właśnie samemu sobie okazywać wdzięczność.
Dlaczego to jest takie ważne?
– Wdzięczność wyrażona sobie samemu jest nie tylko sposobem poprawienia sobie nastroju, jakąś powierzchowną gratyfikacją. To akt autoafirmacji, widzenia siebie, docenienia odważnego zaangażowania, włożonego wysiłku, dopuszczenia uczucia dumy i radości. To świadectwo, że nie kierujemy się podwójnym standardem, czyli inaczej traktujemy innych i siebie.
Krótko mówiąc, wdzięczność wyrażona sobie jest aktem słusznym i sprawiedliwym. „Bądźcie wdzięczni” (Kol 3,15) zachęca Paweł Apostoł, a zatem praktykujmy ją również wobec siebie.
Ks. Bogusław Szpakowski SAC – pallotyn, terapeuta certyfikowany w Polskim Towarzystwie Psychiatrycznym. Prowadzi praktykę terapii indywidualnej i grupowej, m. in. w Pallotyńskim Centrum Pomocy Duchowej STITS. Wykłada w Wyższym Seminarium Duchownym w Ołtarzewie. Współpracuje z Centrum Formacji Duchowej Salwatorianów w Krakowie. Mieszka w Warszawie.
Przeczytaj też: Mówimy dzieciom jak mają się czuć, uczyć, ubierać. Robimy to samo wobec dorosłych?
Dziekuję za ten wywiad! Jakbym czytał całe moje życie….
Wspaniała rozmowa, dziękuję! Daje do myślenia i trafia prosto w serce. Chętnie przeczytałabym więcej zapisów wymiany myśli między ks. Bogusławem Szpakowskim a red. Katarzyną Jabłońską.