Zima 2024, nr 4

Zamów

„Mam tu coś idealnego dla pani”. Pracę tak lekką, że aż stała się ciężarem

Fot. Engin Akyurt / Pixabay

Miałam za dużo wolnego czasu. Trochę to dziwne, bo siedziałam w tej pracy wiele godzin, a nawet gdy rzekomo pracowałam, to w zasadzie nic konkretnego nie robiłam. Obserwowałam.

Fragment powieści „Lekka praca nie istnieje”, tłum. Paweł Szadkowski, Wydawnictwo Growbook, Sieradz 2023

Oba ekrany ukazywały tę samą postać. Zapis na monitorze po lewej stronie pochodził z poprzedniej nocy z godziny dwudziestej drugiej, a zapis na monitorze po prawej z nocy ją poprzedzającej z godziny dwudziestej. Widoczna na obu osoba miała na sobie ten sam polar, gdyby zatem nie drobna data w rogu, nikt by nie powiedział, że zarejestrowano ją w różne dni. W obu przypadkach osoba – choć raczej powinnam powiedzieć: obiekt obserwacji – wykonywała tę samą czynność: siedziała na fotelu biurowym i z rękami założonymi na piersi wpatrywała się w ekran laptopa.

I gdy już zdawało mi się, że na wieki zastygnie w tej pozie, mężczyzna niepostrzeżenie wyrywał się ku klawiaturze i przez pół minuty zapalczywie stukał w klawisze, po czym ponownie zapadał w letarg, sięgał po jeden ze słowników i zagłębiał się w jego lekturze z nieskrywanym znużeniem lub odpalał przeglądarkę i posępnie skupiony, scrollował przez następną godzinę.

Na starszym zapisie, na prawym monitorze, przez dwie godziny siedział nad posiłkiem: jajkami sadzonymi na szynce oraz gotowanym ryżem z hijiki i zupą miso ze szpinakiem. Mężczyzna z lewego monitora, czyli ten z wczoraj, nadal nie odszedł od komputera. Siedziałam i wpatrywałam się w niego, zastygnięta jak on w jednym miejscu. Plik tekstowy od dawna był otwarty, ale jak dotąd nie napisałam nawet słowa raportu.

Obserwując, jak obiekt jadł kolację, pomyślałam, że i ja coś przekąszę, lecz na razie ograniczyłam się jedynie do długiego namysłu. Jakoś nie chciało mi się wstawać i siedziałam tak już przynajmniej od półtorej godziny. Akurat gdy głód stał się tak nieznośny, że w końcu postanowiłam wyskoczyć do sklepu, na prawym monitorze pojawił się ruch.

Jako że rzadko kiedy mijałam się z kimś w pracy, czasem po prostu narzucałam płaszcz na pidżamę i w takim stroju wychodziłam

Udostępnij tekst

Obiekt, jak dotąd zamrożony w takiej samej pozycji jak jego bliźniak na lewym ekranie, poderwał się z krzesła i rzucił ku drzwiom frontowym. Pomyślałam, że może zjawił się jakiś gość, i włączyłam widok z kamery z holu wejściowego. Obiekt kilkukrotnie ukłonił się kobiecie w stroju służbowym, wyglądała na kurierkę, po czym prędko zamknął drzwi i zniknął z obrazu, niosąc ze sobą paczkę. Pudełko miało kształt sześcianu, nie za dużego ani nie za małego, a takiego, który idealnie leżał w dłoniach. Obiekt często odbierał paczki z książkami i płytami DVD, ale rozmiar przesyłki zdradzał, że było to coś innego.

Przełączyłam się z powrotem na kamerę znad jego biurka, spodziewając się, że znów siądzie przed komputerem, ale nie było po nim śladu. Sprawdziłam kamerę kuchenną i ujrzałam, jak mężczyzna odkłada paczkę na rogu maleńkiego stołu i zamierza ją rozpruć nożyczkami.

Przypatrzyłam się dokładniej obrazowi. Nawet przez sekundę nie pomyślałam oczywiście, że obiekt otrzyma kolejną paczkę z kontrabandą, lecz za każdym razem, kiedy wręczano mu w  drzwiach przesyłkę, czułam rosnące podniecenie.

Obiekt otworzył pudełko, wyrzucił folię bąbelkową na podłogę i wyjął torebkę. Wstrzymałam oddech i przybliżyłam obraz, aby lepiej jej się przyjrzeć: Ciasteczka Prosto z Pieca Pani jakiejś tam. Nie zważając na walającą się na podłodze folię, obiekt wziął spory talerz z suszarki i pieczołowicie rozłożył na nim ciasteczka, porządkując je według kształtu. Wyglądał na zadowolonego. Ciasteczka miały różne formy, w tym kwadratowe, okrągłe i przypominające listki. Tylko jeden stosik ma ciemnobrązowy kolor, zapewne smak czekoladowy, pomyślałam – wieżę z tych ciastek obiekt wzniósł z dala od pozostałych. Następnie sięgnął po jedno i go skosztował.

W  przeciwieństwie do zarejestrowanego przez prawy monitor obiektu, który był obecnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, obiekt po lewej stronie nieprzerwanie, z rękami założonymi na piersi wpatrywał się w ekran komputera. Na moment mocno zwiesił głowę, lecz po chwili poprawił pozycję. Na pewno wcześniej uciął sobie drzemkę.

„Przecież ci mówiłam, żebyś tego nie robił! Nie ma jak wtedy rozpoznać”, ofuknęłam mężczyznę. Zgodnie z podstawową zasada, jaką wbijano nam do głowy, nie wolno przewijać nagrania, z wyjątkiem momentów, gdy obiekt śpi. W teorii mogłam zatem przewinąć fragment, w którym przyciął komara. Ale jeśli obiekt był w tej samej pozycji podczas snu i na jawie, to nie sposób było stwierdzić, kiedy zasypiał – a to oznaczało, że musiałam przedzierać się przez zapisy, które bez problemu mogłabym pominąć. Naprawdę, mógłby to sobie darować.

– Wszystko w porządku? – Słysząc moje pojękiwanie, pani Ōizumi, pracująca w sąsiednim boksie, łypnęła przez oddzielającą nas ściankę.

Skinęłam głową, wydając z  siebie kilka zdawkowych dźwięków.

– Mm, uh-hmm.

– No dobra, będę się zwijać. Do jutra – odparła, obwiązując się szalikiem. Następnie wyszła z pokoju z lekkim wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Pani Ōizumi była matką i panią domu. Przed przyjściem do pracy zostawiała w świetlicy córkę, uczennicę szkoły podstawowej, a wychodziła, gdy zajęcia dla dzieci dobiegały końca.

20.35: Obiekt otrzymał od firmy kurierskiej mierzące dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć centymetrów kartonowe pudełko, w którym znajdował się materiał do pakowania (folia bąbelkowa) i słodycze.

Wpisałam tekst do pliku, westchnęłam i otworzyłam szufladę, z której wyciągnęłam krople do oczu. Zanim zaczęłam tu pracować, w zasadzie nigdy ich nie potrzebowałam, a teraz używam ich niemiłosiernie dużo. Co więcej, rozmiłowałam się w ich droższych odmianach. Szybko odkryłam, że najlepiej spełnić tę zachciankę, kupując wiele buteleczek po sto dziewięćdziesiąt osiem jenów za sztukę naraz, gdy tylko trafiała się przecena.

Lekka praca nie istnieje
Kikuko Tsumura, „Lekka praca nie istnieje”, tłum. Paweł Szadkowski, Wydawnictwo Growbook, Sieradz 2023

Tak się składało, że mogliśmy wliczyć sobie krople do oczu w koszty, nawet do tysiąca jenów tygodniowo. Za posiłki musieliśmy jednak płacić z własnej kieszeni. Ostatnio zorientowałam się, że buteleczka kropli do oczu była tańsza od porcji smażonego makaronu. Ale jeśli przesadzę z kroplami, mogę się nabawić zespołu suchego oka, gdy już odejdę z tej pracy. Jeśli zatem rozważyć długoterminowe i bieżące koszty, z perspektywy lat smażony makaron jawi się jako rozsądniejszy wydatek.

Wiedząc jednak o tych wszystkich wzmacniaczach i konserwantach wciśniętych do jedzenia, nie mogłam się opędzić od myśli, że koniec końców to właśnie makaron zbierze większe żniwo w moim zdrowiu niż zespół suchego oka. Teraz nie mogłam zatem zawyrokować, co byłoby bardziej opłacalne.

Wiem, wiem. To gonitwa myśli typowa dla osoby, która ma za dużo wolnego czasu. Tylko że w tej pracy właśnie miałam za dużo wolnego czasu. Trochę to dziwne, bo siedziałam w niej wiele godzin, a nawet gdy rzekomo pracowałam, to w zasadzie nic konkretnego nie robiłam. Doszłam do wniosku, że mało która praca pochłaniała tyle czasu i szarych komórek, co śledzenie życia samotnego pisarza pracującego w domu.

Zaaplikowałam kilka kropel, ale nawet to mnie nie ożywiło, więc zatrzymałam monitoring i chwiejnie podniosłam się z miejsca. Nie był to zapis na żywo – obraz zarejestrowano wcześniej, dzięki czemu mogłam go pauzować, kiedy chciałam.

Moim obowiązkiem było przejrzeć cały materiał obejmujący czas, gdy obiekt przebywał w domu. Innymi słowy, im dłużej siedział w domu, tym więcej miałam roboty. Ten akurat kładł się spać około szóstej nad ranem i wstawał o czternastej, przez co miał długi rytm snu, ale dla odmiany większość czasu spędzał zamknięty w domu. Musiałam obejrzeć cały zapis bez przyspieszania, przez co najlepsza część dnia mijała mi w tym boksie.

Gdy pracownik nabierał wprawy, pozwalano mu przeglądać zapisy z dwóch dni jednocześnie, lecz nawet wówczas napawała zdumieniem ilość czasu, jaką człowiek wykonujący wolny zawód spędzał w domu. Biuro znajdowało się na końcu ulicy, przy której mieszkałam, więc do pracy miałam rzut kamieniem, jednak skoro nie mogłam się wyrwać choćby na moment, to, czy mieszkam blisko, czy daleko, nie miało znaczenia.

Nie było to jednak pozbawione zalet. Jako że rzadko kiedy mijałam się z kimś w pracy, czasem po prostu narzucałam płaszcz na pidżamę i w takim stroju wychodziłam. W dni, gdy miałam więcej czasu, wpadałam do domu, żeby coś zjeść, i wracałam do biura.

A wszystko to dlatego, że pewnego dnia spotkałam się z moją rekruterką i oznajmiłam jej, że chciałabym mieć pracę jak najbliżej domu, a już najlepiej taką, w której cały dzień będę siedziała i na przykład doglądała procesu ekstrakcji kolagenu wykorzystywanego w kosmetykach. Nie spodziewałam się, że coś dla mnie znajdzie, ale uznałam, że i tak nie mam nic do stracenia.

Rzuciłam poprzednią pracę, gdyż czułam się wypalona i wprowadziłam się z powrotem do rodziców, by stanąć na nogi. Wkrótce utraciłam jednak ubezpieczenie od bezrobocia i postanowiłam szukać nowej pracy. Poprzednią zostawiłam, bo wysysała ze mnie całą energię, lecz siedzenie i nicnierobienie też raczej nie były dobrym wyjściem. Po prostu nie wiedziałam, czy chcę na nowo podjąć pracę, czy nie, i stąd moja gadka, która brzmiała jak jeden wielki żart.

Jak tylko wyrzuciłam z siebie te słowa, czułam, że napytam sobie biedy. W tym samym jednak momencie pani Masakado rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie, które za nic nie pasowało do jej potulnego oblicza.

– Mam tu coś idealnego dla pani!

Odniosłam wrażenie, że na ułamek sekundy szkła jej okularów rozjaśnił taki sam błysk jak u bohaterów kreskówek rzucających podobne odpowiedzi. Wręczyła mi następnie opis stanowiska. Jakkolwiek by na to patrzeć, była to dokładnie taka praca, jakiej szukałam. Jednak los chciał, że przyniosła ona ze sobą inne, specyficzne bolączki.

Yamae Yamamoto, facet, którego miałam obserwować, zarabiał na życie jako pisarz. Jeden z  jego znajomych, bez jego wiedzy, przekazał mu jakieś rzeczy pochodzące z przemytu. Wiem, że chodziło tu o jakiś gruby towar, ale nikt nie powiedział takiemu żółtodziobowi jak ja, co to dokładnie było. Jedyne, co zdradzili, to że kontrabandę chowano w etui na płyty DVD, lecz jako że kolekcja filmów Yamae Yamamoto była absurdalnie rozległa, nie udało im się znaleźć podejrzanego pudełka podczas nieoficjalnego przeszukania przeprowadzonego pod nieobecność gospodarza.

Zainstalowali jednak w  mieszkaniu kilka kamer i czekali, aż znajomy zjawi się po odbiór towaru lub, jakimś cudem, Yamae Yamamoto zacznie przeglądać swoją kolekcję filmów i przypadkiem natrafi na kontrabandę. Biorąc pod uwagę rozmiar kolekcji, Yamae Yamamoto mógł się już równie dobrze pogubić w tym, które płyty były pożyczone.

Ponieważ osoba, która przekazywała kontrabandę, wciąż wymykała się aresztowaniu – dzięki mętlikowi w zbiorze Yamae Yamamoto  – niewykluczone, że zamierzała przekazać mu więcej towaru. To wszystko, co powiedział mi mój przełożony, pan Someya. Dlatego właśnie musiałam nieustannie być czujna i wypatrywać dostawy.

Początkowo wydawało mi się, że obserwacja raczej niegroźnego Yamae Yamamoto będzie wygodną posadką zgodną z tym, co mi zapowiedziano. Okazało się jednak, że Yamae Yamamoto nie tylko spędzał większość czasu w domu, ale też dostawał mnóstwo przesyłek i nie sposób było odgadnąć, po który film zamierza sięgnąć danego dnia. Gdy już wydawało się, że pełen radości miał obejrzeć „Toy Story 2”, ni stąd, ni zowąd zmieniał zdanie i wybierał jakiś trzeciorzędny mecz w eliminacjach do mistrzostw świata w piłce nożnej w Niemczech w 2006 roku.

W takich przypadkach pomagał mi niekiedy pan Someya. Był drobnym mężczyzną po pięćdziesiątce o  łagodnym sposobie wysławiania się. W pracy siedział nieustannie, naprawdę, bez względu na porę dnia, i  zdarzało się, że widywałam go w  kuchni, zastygłego na krześle z  filiżanką herbaty z alg w  rękach, dlatego nie chciałam zbyt często prosić go o  pomoc.

Wesprzyj Więź

I nie chodziło tu wcale o  jego niepokojący stan zdrowia. Słyszałam, że podczas swoich trzydziestu lat pracy w firmie obserwował grube ryby, przy których Yamae Yamamoto jawił się jako malutki kryl, dlatego też wolałam nie zajmować mu czasu, obawiając się, że odciągnę go od znacznie ważniejszych zajęć.

Doszły mnie jednak wcale nie puste plotki, że jeśli nakryję Yamae Yamamoto z kontrabandą lub jego koleżkę przychodzącego po towar, otrzymam niemałą premię. Nie muszę chyba dodawać, że pieniądze były mi teraz potrzebne. Kto wie, kiedy znowu wypalę się w tej pracy.

Przeczytaj też: Praca – klucz do prawie wszystkiego

Podziel się

1
Wiadomość