Tytuł zbioru opowiadań Tomasza Tyczyńskiego jest przewrotny. Nastawienie autora wobec zastanej rzeczywistości znajduje swoje odbicie w języku jego opowieści. Mowa, jaką się posługuje, bywa twarda, szorstka, pełna detali, adekwatna do skali opisywanej szarzyzny.
Tomasz Tyczyński, Nieuzasadnione poczucie szczęścia, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2023, 112 s.
Gdy w późnych latach 50. ubiegłego wieku Hannah Arendt zaproponowała gruntowne przeanalizowanie kondycji ludzkiej, już na wstępie swoich rozważań zanotowała, że znamienną cechą współczesności jest „bezmyślność – nierozważna lekkomyślność, beznadziejny nieład myślowy lub pełne samozadowolenia powtarzanie «prawd», które stały się trywialne i puste”1.
Konstatacja ta nie tylko nie uległa przedawnieniu, ale wręcz przeciwnie, jej aktualność urosła jeszcze bardziej w siłę w ostatnich dwóch dekadach, od kiedy ludzkość weszła w kluczową fazę rewolucji cyfrowej, otrzymując powszechny dostęp do usług internetowych, w tym do mediów społecznościowych. Możliwość niemal nieograniczonej autoprezentacji oraz wglądu w to, w jaki sposób prezentują się inni, zarazem w przestrzeni słowa, jak i obrazu, przyniosła niełatwą do przezwyciężenia pokusę naginania prawdy, dezinformacji, manipulacji, retuszowania, koloryzowania, taniego moralizatorstwa, żonglowania wyświechtanymi sentencjami i truizmami, grania na emocjach odbiorców w celu zyskania jak największego poklasku i sprzedania światu iluzji szczęścia.
Szczęście jako takie – od zarania filozofii będące jedną z fundamentalnych kategorii etycznych – pozostało przedmiotem pogłębionej refleksji jedynie w wąskim gronie specjalistów. W przekazie masowym zaczęło być równoznaczne z przeżyciem intensywnej radości, sukcesem, materialnym dostatkiem. Dyktatura szczęścia, z jaką obecnie mamy do czynienia, zaraża dążeniem do posiadania drogich przedmiotów, pięknego i młodzieńczego ciała, do spełniania egoistycznych pragnień. Równocześnie z serwowaną w mass mediach toksyczną pozytywnością szerzy się epidemia depresji, stanów lękowych, niesłabnącego pesymizmu życiowego. Inna sprawa, że te same środki przekazu dla atencji, czyli ich własnego sukcesu, podbijają emocje negatywne, lecz to nie miejsce i czas na rozwijanie tego wątku.
Faktem jest, że doświadczamy polaryzacji świata – rozwarstwił się nam on na ten, który jest przedstawiany, oraz na świat przez nas przeżywany, świat naszych codziennych zmagań, w którym nie braknie cierpienia, niedostatku, smutku, rozpadu i przemijania.
Lebenswelt, ów świat realnego jednostkowego doznawania życia, nie wydaje się nad wyraz atrakcyjny, nie zawsze tchnie optymizmem (z pewnością nie huraoptymizmem), pozostaje jednak najbardziej prawdziwy, a przez to wart szczególnej uwagi. Ukłonem w kierunku tak widzianego świata jest kilkanaście krótkich opowiadań Tomasza Tyczyńskiego, badacza literatury i kuratora Muzeum Witolda Gombrowicza, spiętych w tom zatytułowany Nieuzasadnione poczucie szczęścia.
Tomasz Tyczyński to autor debiutujący późno, człowiek dojrzały wiekiem i doświadczeniem życiowym, co nie pozostaje obojętne dla jego prozy. W miniaturowych opowieściach stawia się w pozycji narratora i umiejętnie korzysta z arsenału własnej pamięci, nie tylko wydobywając na światło dzienne uważne, rejestrowane przez wiele lat obserwacje otoczenia, lecz także sięgając do odległych w czasie wspomnień z własnego dzieciństwa i młodości. Opowiadania te nie podlegają jednak rygorystycznemu prawu chronologii, bo „chronologia nie jest tu najważniejsza” – jak sam Tyczyński napomknie w jednym z nich. Nie idzie o to, ażeby jak w kalendarium, z dziennikiem w ręku przedstawić niczym niezachwianą kolejność zdarzeń. Istotniejszy jest tutaj nastrój, swoiste nastrojenie czy nastawienie wobec doświadczanych wydarzeń, społecznych procesów i losu napotkanych przez autora osób.
Specyficzny stan ducha, przenikający karty kolejnych opowiadanych historii, w pierwszej chwili przywołuje na myśl atmosferę melancholii. Niemniej trudno byłoby się tu doszukać melancholii w zwyczajowym jej rozumieniu – jako silnego przygnębienia, apatii, utraty siły życiowej. To, z czym mamy w tym przypadku do czynienia, przyrównać trzeba by raczej do perspektywy Koheletowej, do spojrzenia z pozycji zdystansowanej wobec daremnej ulotności życia, nietrwałości podległych człowiekowi dóbr materialnych, nieuchronności zachodzących przemian, kruchości ludzkiej egzystencji. Taki punkt widzenia pozwala autorowi przyjąć ze spokojem, a miejscami także z lekką dozą ironii postawę rozumiejącą naturalny obrót ziemskich spraw, ciężar życiowych trosk, śmierć i zanik jako część życia, trwałość rzeczywistości zakotwiczoną w ciągłości zmiany.
Wspomnienia nie mają wskrzeszać tego, co minione, narrator zdaje sobie sprawę, że nie da się dzięki nim odtworzyć dawnego porządku. A ci, którzy istnieją już wyłącznie we wspomnieniach, jakby już nie istnieli
Świadomość tego stanu rzeczy, nieustannego procesu entropii zachodzącego w świecie, niejednego mogłaby doprowadzić do nadmiernej sentymentalności, jednakże Tyczyński nie popada w ckliwość, decyduje się konsekwentnie trzymać realizmu, opisywać to, co bezpośrednio mu dane w naocznym doświadczeniu, bez zbędnego upiększania, ulepszania, bez pobłażliwości i czułostkowości. Nawet gdy w opowiadaniu Pornografia śmierci zarysowujesytuację, w której trafił do szpitala jako pacjent z zawałem, podkreśla: „I żaden tam przyspieszony film przed oczami, nie, porządny realizm, kadruję klatka po klatce”.
Podejście werystyczne, dokumentujące klatka po klatce kołowrót życia z wszelkimi jego warstwami, urokami i bolączkami, uwidacznia się u Tyczyńskiego już od pierwszych stron jego debiutanckiej książki, której niespieszna akcja, co też istotne, toczy się głównie w mniejszych miastach i na prowincji w centralnej Polsce.
W otwierającym tom Truskawkowym polu narrator snuje opowieść o niedawno powstałym wśród zagajników wiejskim cmentarzu, w miejscu którego wcześniej było poletko truskawek. Najsłodszych, jakie kiedykolwiek jadł. Onegdaj działkę przylegającą do lasu zagospodarował nieznany mężczyzna i z uporem godnym lepszej sprawy odchwaścił grunt pod uprawę owoców. Truskawkarz, jak go autor nazywa, wkładał wiele trudu, by jałowa ziemia wydała oczekiwane plony, jednakże tuż po pierwszym zbiorze jego zapał wygasł. Z niewiadomych przyczyn mężczyzna coraz rzadziej przyjeżdżał doglądać roli, a gdy już się pojawiał, sprawiał wrażenie osowiałego, odległego. Ostatecznie zniknął bez słowa. Zasiane przez niego truskawki jeszcze następnej wiosny obrodziły owocami skarłowaciałymi, bardziej przypominającymi poziomki, lecz na przekór wszystkiemu bardziej słodkimi, „jakby osłodzić sobie chciały porzucenie”. Kilkanaście lat później teren wykarczowano, zagrabiono, ogrodzono, przygotowano na użytek nowej nekropolii. Truskawki nadal się plenią, ale już nie wypada ich zbierać, bo tam „na truskawkowym polu śmierć gra z nami w oko”.
Zanikanie, społeczne uwstecznienie jako zjawisko wpisane na stałe w cykl ludzkiego życia to powracający motyw książki Tyczyńskiego. Aby proces ten uwyraźnić, nie trzeba szukać daleko. Idealnie zdatną do tego przestrzenią i inspiracją do namysłu nad przemijaniem okazało się podwórze pomiędzy blokami, które autor przez lata obserwował z okien swojego mieszkania. Rytm osiedlowej egzystencji wyznaczało niegdyś głośne dudnienie kół od walizek, które młodzi ciągnęli za sobą, wyjeżdżając na studia czy do pracy. I kiedy potem powracali na weekendy bądź święta. Z czasem wartkość ruchu ustała, częstotliwość przyjazdów zmalała, hałaśliwy stukot zamienił się w spokojne turkotanie wózków na zakupy, które pozostawieni samym sobie starsi członkowie rodzin taszczyli już od świtu, załatwiając codzienne sprawunki. Krzątanina starych słabła, wygłuszała się, by powoli, acz nieubłaganie przeobrazić się w całkowity bezruch. „Cichło więc dookoła, bo oni odchodzili po cichu”. Ostatnim widocznym dla sąsiadów świadectwem po umarłych pozostawały narastające przy śmietniku stosy zużytych i nikomu już niepotrzebnych mebli.
Umieranie, wygasanie, uwiąd są u Tyczyńskiego przedmiotem nie tylko bacznych obserwacji, ale i wspomnień. Z pamięci przywołane zostaje rozległe spektrum osób i zdarzeń: przedwcześnie i niespodziewanie zmarły ojciec, odchodząca w długim procesie starzenia matka – coraz bardziej wykluczona z aktywnego życia, rozbierająca do słuchawki telefonu „swoje dni i noce na elementy pierwsze”. Opuszczony i zaniedbany warsztat naprawy lalek i parasoli, odbywane w młodości podróże nad rzekę, która w okresie transformacji gospodarczej została pozbawiona dzikich meandrów i wbita w betonowy gorset.
Wspomnienia te nie mają wskrzeszać tego, co minione, narrator jasno zdaje sobie sprawę, że nie da się dzięki nim odtworzyć dawnego porządku, a ci, którzy istnieją już wyłącznie we wspomnieniach, jakby już nie istnieli. Reminiscencje pozwalają mu jednak potwierdzać nieodwołalność i bezwzględność rozpadu, niszczenia, przemijania. Można powiedzieć, że zbiór Nieuzasadnione poczucie szczęścia, którego dość przewrotny tytuł wyjaśnia się dopiero pod koniec książki, stanowi swego rodzaju zobrazowanie słów Witolda Gombrowicza – zapisanych przez blisko sześćdziesięcioletniego pisarza, a więc zbliżonego wiekiem do Tomasza Tyczyńskiego – przywołanych jako motto jednego z końcowych opowiadań: życie jest jazdą w śmierć.
Naturalistyczne nastawienie autora wobec zastanej rzeczywistości znajduje swoje odbicie w specyficznym języku jego opowieści. Mowa, jaką się posługuje, bywa twarda, szorstka, detaliczna, adekwatna do skali opisywanej szarzyzny. Przykłady można mnożyć: starsza wiekiem kobieta dokarmiająca stado gołębi ukazana jest jako „ubrana w przypadkową elegancję z grzebalnika, handlującego zawartością opróżnianych na zawsze szaf, głowę trzyma wysoko, sztywno. Ale to nie dostojeństwo ani czar, nie, musi uważać, by nie zsunęła jej się peruka. Tania, źle zrobiona, więc oczywista. Przykrywa nią zbyt rzadkie włosy, z drugiego piętra widziałem od dawna, jak powiększa się jej plackowata łysina”.
Plotkujące na temat byłej mieszkanki bloku sąsiadki to naszeptujące się baby w fartuchach z poliestru; cień drzewa nie pachnie zielenią – „Pachniał kamienną wilgocią, studni albo krypty”; wyłażąca z ziemi ozimina przypomina „sobotni zarost na twarzy ojca, też ziemistej”; natomiast partner owdowiałej matki to „mistrz bycia zwyczajnego, stałego, powszedniego, obiad, gazetka, zmywanie, podglądanie sąsiadów, obgadywanie”.
Język Tyczyńskiego jest przemyślany, wycyzelowany, bogaty w gry słowne, aluzje, epifrazy i porównania. Te ostatnie niejednokrotnie wzmacniają wrażenie postępującego przebrzmiewania: staruszka przyrównana zostaje do pomarszczonego jabłuszka zaczepianego przez wiatr od wody, a marszczące się na rzece miejsca jawią się jako „policzki starych kobiet, może i pogodzonych z przemijaniem, ale niezamierzających nigdzie odchodzić z ławki ustawionej tuż przy płocie”.
Wyszlifowany, dopięty na ostatni guzik styl opowiadań świadczy o dążeniu autora do perfekcyjnej formy tekstu, co w konsekwencji skutkuje tym, że forma niejako zaczyna dominować nad treścią. Należy docenić, że autor podjął próbę jak najwierniejszego oddania realizmu zwyczajnej codzienności. Jego narracja jednak być może aż nazbyt popada w szczegółowość opisów, nie zostawiając zarazem miejsca na poszerzoną kontemplację przeszłości oraz jej wpływu na dalsze kształtowanie się ludzkiego losu.
Chociaż Tyczyński wypełnia swoją prozę historiami napotkanych przez siebie osób, podczas lektury dojmujące pozostaje odczucie pustki po człowieku, brak realnych relacji interpersonalnych oraz pogłębionych więzi człowieka z przyrodą. Poddający się nieodwracalnemu biegowi zanikania ludzie, zwierzęta, osierocona przez człowieka materia wydają się istotni nie tyle sami w sobie, ile jako część większego krajobrazu, w którym pierwszoplanowym bohaterem jest nietrwałość przygodnego bytu. Jakby gwarancją istnienia czasoprzestrzennego świata faktycznie była jedynie „utrwalona w pamięci i ujęta w prawa regularność przemian”.
1 H. Arendt, Kondycja ludzka, tłum. A. Łagodzka, Warszawa 2010, s. 23.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2023