Chciałam się rozwijać, zmieniać i szaleć dla Boga! Jak św. Franciszek! Radykalnie i „na pełnej petardzie”, jak mawiał ks. Kaczkowski – opowiada Karolina, jedna z bohaterek książki „Siostry. O nadużyciach w żeńskich klasztorach”.
Monika Białkowska: Myślisz, że odejścia sióstr zakonnych to nadal jest tabu?
Karolina: O, to na pewno! Wśród sióstr traktuje się to trochę jak zdradę (nawet jeśli ktoś odszedł przed ślubami wieczystymi), trochę jak chorobę zakaźną (bo może źle wpłynąć na twoje powołanie). Więc takie osoby zwykle przepadają bez wieści. Ale mnie w testach psychologicznych zawsze wychodziło, że mam dużą potrzebę szczerości. Moja przyjaciółka się śmieje, że dwanaście na dziesięć.
Było dla mnie oczywiste, że nie będę ukrywała przed światem pobytu w zgromadzeniu. Przecież Bóg jest ze mną zawsze – niezależnie od tego, gdzie jestem i co mam na sobie!
Sama natychmiast dusiłam w sobie myśl o zakonie: to przecież nie dla mnie! Siostra musi być grzeczna, posłuszna i zgadzać się na wszystko. Zdecydowanie taka nie jestem
Kiedy odeszłam, zachowałam relacje z siostrami i ze świeckimi pracownikami. Po roku pojechałam na śluby jednej z sióstr. Z Tomkiem, wtedy moim chłopakiem. Bo dlaczego nie? Przecież to była moja przyjaciółka, współsiostra, która mnie zaprosiła!
Dopiero spojrzenia uświadomiły mi, że nie dla wszystkich to jest tak oczywiste jak dla mnie. Reakcje były różne – niektóre siostry witały mnie jak kogoś z rodziny, dopytywały, jak się mam, co robię. Niektóre jednak, również te młode, udawały, że w ogóle się nie znamy, omijały mnie szerokim łukiem…
Byłam zawsze radykalna, biało-czarna. Nie negocjowałam. Chciałam się rozwijać, zmieniać, pracować i szaleć dla Boga! Jak św. Franciszek! Radykalnie i „na pełnej petardzie”, jak mawiał ks. Kaczkowski. Taką mam osobowość, takie mi Bóg dał talenty, że nie umiem niczego dwa razy zrobić tak samo, nawet napisać takiego samego maila. Wszystko chcę ulepszyć, zoptymalizować, nie latać bez sensu na automacie, z pustą taczką, co to nie ma czasu jej załadować…
Już widzę to spotkanie życia zakonnego z twoją osobowością!
– Owszem, to nie było łatwe. Zresztą nawet ja sama natychmiast dusiłam w sobie myśl o zakonie: to przecież nie dla mnie! Siostra musi być grzeczna, posłuszna i zgadzać się na wszystko. Zdecydowanie taka nie jestem. […]
Po maturze poszłam na studia, na fizjoterapię, chciałam pomagać chorym ludziom. Utrzymywałam się ze stypendium naukowego, uczenie się jest jednym z moich głównych talentów, łatwo mi przychodzi. W połowie trzeciego roku postanowiłam wstąpić do zakonu. Pracę licencjacką pisałam już w zgromadzeniu, w kandydaturze.
Skąd nagle taka decyzja?
– Długo próbowałam stłamsić to pragnienie. Miałam poczucie, że ono mnie pali od środka, nie daje spokoju. Próbowałam przekonać Pana Boga, że jestem słabym materiałem na zakonnicę, ale się nie poddawał. (Śmiech). Naprawdę nie mogłam się doczekać wstąpienia. […]
Odejście ze środowiska studentów było dla mnie manifestacją mojego wyboru. Mogłam chodzić na zajęcia w zakonnej sukience albo w świeckim stroju, ale sukienkę traktowałam jak order, bardzo byłam z niej dumna. Pamiętam, jak podpatrywałyśmy na chórze, wieczorem przed obłóczynami, siostry układające na stoliku nasze habity i wszystkie ryczałyśmy ze wzruszenia. Bo to nasze suknie ślubne były przecież, wymarzone!
A dlaczego właśnie to zgromadzenie?
– […] zachwycał mnie franciszkański charyzmat. Nie widziałam się na przykład wśród sióstr, które zajmują się szkolnictwem. A tu byli chorzy, ubodzy, niepełnosprawne dzieci. Ale nie pojechałam nawet do sióstr na rekolekcje. Cały czas miałam przekonanie, że powołany to ktoś inny niż ja. Że we mnie nic do powołania nie pasuje. Jakby nie przykręcać, nie szlifować, nic z tego nie będzie.
Kluczowym zagadnieniem w życiu zakonnym staje się nie charyzmat, ale praca, obowiązki, zwyczaje. To, czy obrusy zostały wykrochmalone na święta albo ile centymetrów białego paska wystaje spod welonu. Tyle że ja tam poszłam za św. Franciszkiem!
Niemożliwe, żeby mnie Pan Bóg powołał. Niczym na to nie zasłużyłam, bo wiadomo, że na to trzeba zasłużyć. Ale w końcu to pociąganie było takie silne, że uznałam, że OK. Panie Boże, ja tego wprawdzie nie widzę, ale skoro bardzo chcesz, to zgoda, idziemy w to… […]
Pojechałaś. Zostałaś. Co dalej?
– Uznałam, że jeśli Pan Bóg tego właśnie chce, to niech się dzieje. Bez różnicy, co teraz będzie. Wszystko przyjmowałam z nastawieniem, że aha, więc to tak, świetnie. Nawet te rzeczy, które były bez sensu albo zupełnie niezgodne z ideą św. Franciszka.
W kandydaturze nosiłam jeszcze różowe okulary. W postulacie nastąpił trudny przeskok: przestałam być studentką, poszłam do pracy jako salowa. Jeszcze nie byłam siostrą zakonną, ale już nie byłam świecka. To w sumie kim byłam? Wtedy, nawet jeśli różowe okulary czasem mi się zsuwały, to jeszcze mi to nie przeszkadzało. Wszystkie trudne rzeczy traktowałam jak coś, co po prostu ma być trudne, do czego mam się dostosować, nawet jeśli tego nie rozumiem. […]
Nie wiem, czy to był pomysł naszej mistrzyni, czy jakaś ogólna zasada, ale w ciągu dnia nie wolno było nam siadać, a tym bardziej położyć się na łóżku. Kiedy więc miałam bóle miesiączkowe, tak silne, że niemal traciłam przytomność, to kładłam się na podłodze. To było bez sensu, ale przyjmowałam, że skoro św. Teresa mogła sadzić kiszone ogórki, to ja mogę leżeć obok łóżka. Jaki problem?
I tak co miesiąc leżałaś na podłodze, czekając, aż leki zaczną działać?
– Leki? Kiedy cię coś boli, masz wziąć swój krzyż. Leki to trochę słabość, a jak młoda siostra prosi o środki przeciwbólowe lub lekarza, to już prawie wstyd. Jeśli coś cię boli, możesz co prawda pójść do przełożonej i poprosić. Jeśli jej nie zastaniesz, bo na przykład wyszła, to trudno…
O odpoczywaniu w ogóle się nie mówi. Ono w życiu zakonnym nie istnieje. Nie jest wpisane w program dnia. Odpoczynek to wspólny spacer całego nowicjatu w niedzielę i rekreacja, czyli rozmowy przy stole po kolacji. Ruch, gimnastyka, dbanie o zdrowie są postrzegane jako objaw pychy, egoizmu, zajmowania się sobą.
Siostry po ślubach czasem organizują sobie wolny czas na kawę między modlitwami a pracą. Ale w nowicjacie w ciągu dnia nie wchodzisz nawet do swojego pokoju. Wracasz tam wieczorem, rozbierasz się, a o 21 przychodzi mistrzyni z błogosławieństwem. I masz już być w łóżku, nie możesz wyjść.
Ale latem o 21 jest jeszcze jasno!
– To nic… W nowicjacie nie ma czegoś takiego jak wolny czas, każda minuta jest rozpisana, zorganizowana. A kawa była tylko w niedzielę i święta, więc lepiej iść spać o tej 21…
To jak masz nawiązać relacje?
– Najlepiej wcale. Nie możesz nikogo wyróżniać. Taka jest wola Boża. Masz całą wspólnotę, z którą możesz rozmawiać na rekreacji.
To nie brzmi optymistycznie. A mówisz o różowych okularach…
– Charyzmat franciszkański jest wspaniały, to przepiękna idea! W postulacie, nowicjacie miałyśmy bardzo wartościową formację: teologiczną, psychologiczną, fantastyczne wykłady. Były warsztaty komunikacji, prowadzone przez psychologa, naprawdę na poziomie, możliwość podjęcia terapii psychologicznej, rozmowy formacyjne, podczas których można przepracować wiele rzeczy…
Teoretycznie czas na relację z Bogiem był, codziennie kilka godzin obowiązkowych modlitw. Może ja nie umiałam z tego odpowiednio korzystać? Nie odnajdywałam się w modleniu formułami, nie rozumiałam tego mnożenia modlitw
A potem widzisz, że kluczowym zagadnieniem w życiu staje się nie charyzmat, ale praca, obowiązki, zwyczaje. To, czy obrusy zostały wykrochmalone na święta albo ile centymetrów białego paska wystaje spod welonu. Tyle że ja tam poszłam za św. Franciszkiem!
Franciszek nie był sztuką w stadzie, nie był grzeczny. Jeśli chciał oddać wszystko, to oddał naprawdę wszystko, został nagi. Tak chciałam żyć! Tu nagle ważniejszy od wszystkiego był zwyczaj.
W nowicjacie następuje apogeum przywiązania do zwyczaju. Jest dobra formacja, owszem, ale i ważny argument, że „zawsze tak było”. Mam na to sformułowanie alergię, nawet jeśli dziś ktoś go przy mnie używa. Ono rozstrzygało wszystko.
Masz wytrzeć dokładnie garnek od środka, żeby nalać do niego wody, bo zawsze tak było. Miałam wrażenie, że w tych zakonnych formułach gubi się życie, gubimy Ducha. Duch Święty jest żywy, pcha do zmian, a nie drży o to, żeby tylko nic się nie zmieniło! I ta mania, wręcz jakiś kult sprzątania. […]
Teoretycznie czas na relację z Bogiem był, codziennie kilka godzin obowiązkowych modlitw. Może ja nie umiałam z tego odpowiednio korzystać? Nie odnajdywałam się w modleniu formułami, nie rozumiałam tego mnożenia modlitw. Jeszcze litania za kapitułę, litania za Ojca Świętego, litania za ojczyznę
i za…
Męczyło mnie zaliczanie modlitw. Mój duchowy rozwój następował niejako po godzinach. Po odmówieniu wszystkich obowiązkowych modlitw, w ciszy, przychodził czas na pielęgnowanie relacji z Panem Bogiem. Zależało mi na głębi: duchowym rozwoju, kierownictwie duchowym, rekolekcjach.
Bardzo o to dbałam. Ale to nie było zbyt dobrze widziane, traktowano te pragnienia raczej jako udziwnienie, odstępowanie od świętych zwyczajów. […]
A ja znów chciałam na maksa, wybierałam to, co trudniejsze! Pojechałam więc na rekolekcje ignacjańskie. Potem poprosiłam też, mimo że nie było takiego zwyczaju, o rekolekcje indywidualne, dziewięć dni lectio divina w pełnym milczeniu. Cudna sprawa! […]
Mówisz, że byłaś szczęśliwa. Jak to się w takim razie stało, że rozmawiamy w domu, a obok czekają twoje dzieci i mąż?
– No widzisz – nieustanne zaskakiwanie…
Kartkę z prośbą o dopuszczenie do ślubów wieczystych mam o tu, zobacz. To też jest znamienne w mojej historii. Mistrzyni dała nam wzór i miałyśmy przepisywać. Ale ja nie chciałam powielać wzoru, tylko napisać z serca i duszy, od siebie. Bardzo poważnie do tego podeszłam. To nie było byle podanie, jak do urzędu.
Wiedziałam, że kiedy się pod tym podpiszę, to wejdę w ten świat na całego. Ale też uczciwie się pytałam przez cały czas formacji, czy aby na pewno tu pasuję, czy się nie pomyliłam. Czy nie wymyśliłam sobie powołania w zgromadzeniu. Czy zrobiłam wszystko, żeby sprawdzić, że Pan Bóg tego właśnie chce.
Przez osiem lat się temu przypatrywałam. Ale nie tylko ja, to było dla mnie za mało. Chciałam potwierdzenia od mądrych ludzi wokół – ze zgromadzenia i z zewnątrz. Przełożona nawet wysłała mnie kiedyś na terapię, ale po kilku spotkaniach pani psycholog powiedziała, że jest jej bardzo miło, że możemy się spotykać i rozmawiać, ale ona za bardzo nie wie po co. Upierałam się, że coś ze mną musi być nie tak, domagałam się kolejnych testów. Ona w końcu napisała mi taką opinię, że wstydziłam się ją pokazywać, bo tylu dobrych rzeczy o sobie nie usłyszałam nigdy w życiu. Uznała też, że z taką osobowością idealnie odpowiadam charyzmatowi zgromadzenia. To była dla mnie pieczęć: ktoś mądry potwierdził, że się nie pomyliłam.
Chodziłam też na rozmowy formacyjne do mistrzyni. Chciałam przepracować wszystko, co możliwe, żeby być najlepszą wersją siebie. Poprosiłam o kierownictwo duchowe i dostałam wspaniałego kierownika, choć musiałam ponieść tego koszty, bo to również nie było mile widziane. Chciałam się rozwijać, czułam, że to jest ważne i potrzebne. Prosiłam, pracowałam, walczyłam – nawet jeśli po raz kolejny słyszałam, że znów cuduję.
Fragment rozmowy zatytułowany „Zawsze tak było”, która znalazła się w książce Moniki Białkowskiej „Siostry. O nadużyciach w żeńskich klasztorach”, WAM, Kraków 2023 r.
Bohaterka tej rozmowy w zgromadzeniu spędziła dziesięć lat. Nie została dopuszczona do ślubów wieczystych.
Tytuł pochodzi od redakcji
Przeczytaj też: Wyłącznie przeciwko szóstemu przykazaniu?
Okładka, zobaczymy czy tylko ona, godna „ Zakonnicy” Diderota..
@ Sebastian: Brawo prosze ksiedza, ocenianie ksiazki po okladce swiadczy o glebi duchowej.
@Konrad, o Diderota chodziło..
Zakłamanie duchowieństwa… w Kosciele katolickim w Polsce jest przeogromne!
Monika Bialkowska zrobila kawal dobrej roboty. Az sie nie moge doczekac ksiazki!
Na Legimi już jest dostępna, nie trzeba czekać.
Jeżeli to ma być fragment uzasadniający występowanie nadużyć w żeńskich klasztorach, to słabe uzasadnienie. Nadużyciem marketingowym jest chyba tytuł książki. Może siostra powinna założyć własne zgromadzenie, jak matka Teresa odejść z Loretanek i zrobić coś według swojego charyzmatu, a nie nawalać w istniejący, w którym może wiele osób się odnajduje?
Moim zdaniem bardziej zachęca ten właśnie fragment lepiej oddaje naturę nadużyć w żeńskich zakonach, niż kolejne sprawy molestowania, przemocy fizycznej i psychicznej, czy znęcania się nad podopiecznymi. Bo te przykłady (które pewnie też są wspomniane w książce) są tylko pochodną głównego problemu nadużyć, jakim jest cały system, a nie jego najbardziej jaskrawe objawy.
Skąd pomysł, że to fragment *uzasadniający* nadużycia w żeńskich klasztorach? To jest fragment z historii konkretnej kobiety, która zetknęła się w klasztorze z nadużyciami. Nadużyciem prędzej jest podważanie czyjegoś doświadczenia stwierdzeniem, że “wiele osób się odnajduje” w tym systemie.
@ Piotr Ciompa: Panie Piotrze, wiele ludzi sie odnajdywalo w systemie komunistycznym, ale Pan sie nie godzil z nieprawoscia. Co sie teraz odmienilo, ze usprawiedliwia Pan nieprawosc w klasztorach?
Gdzie tu nadużycia
Moja przyjaciółka wystąpiła z zakonu franciszkanek. Jedna z praktyk wielkopostnych była konieczność jedzenia potraw, które obrzydzały siostry (m.in. kawałek świni z włosami). A wszystko to w ramach uczenia pokory.
Książka brzmi bardzo ciekawie. Lubię bardzo tematykę zakonów żeńskich. Z jednej strony piękna idea, z drugiej: wiem, jak inaczej funkcjonują klasy, w których są same dziewczyny. Bardzo ciekawi mnie duchowość i praktyka życia, bo już w samej idei jest to coś zaskakującego. Zdaje się, że kiedyś kobiety zwykle wybierały (lub wybierano za nie) zakon zamiast małżeństwa. Może nawet, gdy zostały przełożonymi, dawało im to większą władzę i lepszą pozycję niż w małżeństwie? Z drugiej strony jeszcze wydaje się, że mniszki reprezentują sobą zupełnie inny rodzaj kobiecości. Jest to naprawdę bardzo ciekawa tematyka. Ale poczekam z kupnem i lekturą, aż ebook będzie w promocji.
Myślę, że wystarczy wziąć i przeczytać Dzuenniczek św. Faustyny. W nim dużo o nadużyciach… W takim miejscu albo się wzrasta w świętości albo odchodzi… Zawsze Bóg pozostawia wolność wyboru. Krzyż nikogo nie ominie, w takim czy innym powołaniu.