Sen, który miał dźwignąć polski futbol, okazał się iluzją. Najprościej byłoby stwierdzić, że wszystko jest winą bucowatego Portugalczyka, który zlekceważył swoje zadanie.
Ciężkie dni dla kibica piłki nożnej w Polsce. Najpierw w ubiegły czwartek nasi piłkarze odnieśli wymęczone zwycięstwo w Warszawie nad półamatorskimi Wyspami Owczymi (2:0), później w niedzielę ulegli w Tiranie Albanii (0:2). Oba mecze rozegrane zostały przez polską reprezentację w fatalnym stylu: zachowawczo, bez żadnego pomysłu, bez jakiejkolwiek odwagi w grze. Aż przykro było patrzeć, Euro 2024 znacznie się oddaliło…
Sen, który miał dźwignąć polską piłkę, okazał się iluzją: wczoraj, raptem po 232 dniach pracy, ze stanowiskiem pożegnał się Portugalczyk Fernando Santos: zdobywca mistrzostwa Europy, trener – co podkreślali z dumą kilka miesięcy temu, zatrudniając go, włodarze PZPN-u – z dorobkiem i doświadczeniem, jakiego Polska jeszcze nie miała. Efekt? Sześć meczów, trzy porażki, w tym dwie kompromitujące…
Ruszyła giełda nazwisk następców Santosa. Przez najbliższy tydzień będziemy żyli tematem piłki, po raz setny okaże się, że nad Wisłą mamy miliony znawców. Sam oglądam reprezentację od ponad dwudziestu lat, w rozmowach ze znajomymi pojawia się pytanie: co jest przyczyną obecnej katastrofy? W mojej głowie kiełkuje odpowiedź, której wcale nie chcę udzielić: nie wiem.
Nie wiem – po pierwsze – czemu wciąż mamy (ja również) tak wysokie mniemanie o naszej kadrze, co dwa lata oglądamy z wypiekami na twarzach jej zmagania, powtarzamy sobie, że „może teraz im się uda”. Smutna prawda jest taka, że potęga polskiej reprezentacji to dzisiaj tylko pieśń przeszłości, kolos na glinianych nogach, poprawiający narodowe samopoczucie mit, nostalgia, którą karmimy się przed zaśnięciem.
Weźmy wielkie turnieje. Za mojego życia Polacy raz – pod wodzą Jerzego Engela – awansowali na mundial w znakomitym stylu, jako bodaj pierwsi z Europy, by kilka miesięcy później pojechać do Korei i Japonii, zżerani presją rozegrać trzy mecze i… ze wstydem wrócić do domu. Identycznie było za Franciszka Smudy, gdy kompromitacją zakończyło się dla naszych pamiętne Euro 2012, rozgrywane w Polsce i Ukrainie. Najlepiej szło im za Adama Nawałki, podczas mistrzostw Europy 2016 roku prezentowali uporządkowany, defensywny, acz skuteczny futbol. Dotarli do ćwierfinału, przegrali w karnych z Portugalią trenowaną przez… Santosa. No dobrze, w ubiegłym roku wyszli wreszcie z grupy na mundialu w Katarze. Tyle że trenowani przez Czesława Michniewicza jakby oduczali się gry w piłkę, a już na pewno tracili wiarę we własne umiejętności (wcześniej ofensywnego stylu próbował nauczyć ich Paulo Sousa, ale… dostał lepszą ofertę i zwiał do Brazylii).
Z tym ostatnim związane jest moje kolejne „nie wiem”. Nie wiem, jak to możliwe, że drużyna mająca w składzie zawodników takich jak Lewandowski, Zieliński, Szczęsny, Milik (ostatnio częściej na ławce), grających w topowych europejskich klubach, ma problemy w starciu ze znacznie niżej rozstawionymi rywalami. Naprawdę, spora część składu to złote pokolenie, gracze klasy dawno niewidzianej w Polsce. Szkoda, że ich reprezentacyjne kariery skończą się najpewniej goryczą. Chciałem powiedzieć, że podzielą los złotej generacji Belgów czy Holendrów z ostatnich lat, tamci też przegrywali na wielkich imprezach, no ale ostatecznie zdobywali na nich medale…
„Nie wiem” łączy się również z tym, że projekt pod tytułem „Santos w Polsce” na papierze wyglądał świetnie. Po wspomnianym Michniewiczu, mylącym antyfutbol z futbolem defensywnym, miał przyjść utytułowany szkoleniowiec, który poukłada naszą grę, wyegzekwuje dyscyplinę taktyczną, zadba o wymianę pokoleniową. Owszem, wszyscy wiemy, w jakim stylu grała trenowana przez niego Grecja, w jakim wygrywała Euro Portugalia. Ale trzeba przyznać, że jego pragmatyczna, chłodna wizja przynosiła tam efekty.
Nie wiem, nad Wisłą zabrakło Santosowi jakiejkolwiek wizji? Czemu zupełnie pominął wyszukiwanie debiutantów? Dlaczego miotał się w decyzjach, raz rezygnując ze starej, wysłużonej już gwardii, by potem znowu ją powoływać? Czemu zresztą zdawał się nie mieć rozeznania co do obecnej dyspozycji i warunków poszczególnych reprezentantów? Chciał dać sobie w pracy długi rozbieg? Nikt mu nie powiedział, że w polskich warunkach jest on nad wyraz krótki; że nikt w PZPN-ie nie patrzy w perspektywie lat, co najwyżej kilku miesięcy? Że polscy dziennikarze nie będą go głaskać, tylko okazywać niechęć?
Ostatnie „nie wiem” dotyczy przyszłości. Nie mam pojęcia, kto mógłby teraz uzdrowić sytuację. Marek Papszun – faworyt kibiców i trener, który niedawno doprowadził Raków Częstochowa do mistrzostwa? Michał Probierz – selekcjoner reprezentacji do lat 21? Maciej Skorża – chyba najbardziej utytułowany polski szkoleniowiec, teraz podejmujący wyzwanie w Japonii? A może ponownie Adam Nawałka? Najprościej byłoby stwierdzić, że wszystko jest winą bucowatego Portugalczyka, który zlekceważył swoje zadanie. Chciałbym, żeby tak było…
Inne przyczyny jednak nie znikną wraz z jego odejściem. Nowy trener na wejściu zmierzy się z olbrzymim kryzysem. Tym wewnątrz kadry: „pozytywnego wstrząsu” nie spowodował dający „ujście swoim emocjom” w szczerym wywiadzie przed zgrupowaniem kapitan Lewandowski; zarzucając młodszym kolegom brak charakteru, jedynie ich pognębił. A także kryzysem strukturalnym: PZPN za czasów Zbigniewa Bońka zaczął przypominać korporację, pod batutą Cezarego Kuleszy związek ponownie wygląda jak folwark za rządów Grzegorza Laty. Obecny prezes działa w sposób chaotyczny, nie ma dobrych relacji z piłkarzami, w trudnych momentach chowa głowę w piasek (jak mógł nie wiedzieć o premiach, które premier obiecał reprezentantom przed Katarem za wyjście z grupy?!), oraz pozwala na rozpasanie działaczy. Oni jako jedyni, wraz ze swoimi gośćmi, w ostatnich miesiącach bawili się podczas wyjazdów kadry wybornie… Czy taki PZPN jest w stanie zaradzić zapaści, w jakiej znalazła się polska piłka? Czy jest jeszcze w ogóle potrzebny? Co mogłoby funkcjonować zamiast niego?
Mnożę pytania, ale nie znam na nie jednoznacznych odpowiedzi. Za Leśmianem powtarzam: „Lecz rozumiem, że nie trzeba nic rozumieć…”. Tyle że ta świadomość wcale nie poprawia nastroju kibica. Mojego nastroju.
Przeczytaj też: Niewiele mogę zrobić. I co z tym zrobić?
A jaki jest katolicki punkt widzenia na tę sprawę? Albo jeden z katolickich, jeśli może być ich więcej? Kilka lat temu wytknąłem podobny brak dwugłosowi o inflacji. Bycie katolickim czasopismem do czegoś zobowiązuje.
Pokuszę się o przypuszczenie, że dojrzały chrześcijanin nie przekracza pewnej granicy w zaangażowaniu w sport zawodowy. Gdzie leży ta granica nie jestem pewien, ale intuicyjnie wyczuwam, że na poziomie reprezentacji, a nawet I ligi ta granica jest przekroczona. Adekwatnie, kibicowanie też ma swoje granice poza którymi jest to oddawanie siebie w niewolę za silnych emocji, by pozostać wolnym. Ale to tylko tak do dyskusji.
Poezję powinno się czytać, sport uprawiać, chodzić na wybory.
Całe szczęście, że nie widuję Pańskich komentarzy np. pod rozważaniami teologiczno-filozoficznymi pana Sebastiana Dudy. Rozumiem, że jako dojrzały chrześcijanin i katolik tej granicy Pan nie przekracza. Uff.
Zawsze też się zastanawiam dlaczego z taką ilością przemyśleń nie prowadzi Pan własnej redakcji, portalu bądź przynajmniej popularnego bloga. Pańskie zaangażowanie publicystyczne miałoby tam najwięcej swobody a czytelnicy trafialiby tam właśnie ze względu na Pana głos (a nie np. Santosa). Dla części chrześcijan byłoby to pozostanie wolnym od Pana wypowiedzi.