W tym roku na Lido buta zderzała się z nieudawaną skromnością i pokorą, hollywoodzka wtórność z arhouse’ową świeżością, wyczerpani mistrzowie z pełnymi wigoru następcami, a minoderia z wyzywającym podejściem do widza.
Tuż po ogłoszeniu listy filmów, które powalczą o Złotego Lwa, wokół weneckiego festiwalu zrobił się szum. Krytycy i dziennikarze mogli narzekać na amerykanizację imprezy, będącej pierwszym przystankiem na oscarowym szlaku, a media niezainteresowane kinem zastanawiać, które gwiazdy przybędą na Lido w obliczu strajku aktorów i scenarzystów. Nawet u osób średnio zainteresowanych tematem informacja o pokazach nowych dzieł Davida Finchera, Michaela Manna czy Luca Bessona spowodowała pewnie szybsze bicie serca.
Nie od dziś wiadomo, że świętujący 80-lecie festiwal siłuje się z Cannes o miano tego najważniejszego, przyjmując do siebie produkcje Netfliksa i hollywoodzkie widowiska niemające nic wspólnego z prawdziwym arthouse’em. Dyrektor Alberto Barbera i jego współpracownicy umieją jednak w PR i marketing – wiedzą, że nic nie przyciągnie uwagi opiniotwórczych portali i rzesz kinomanów bardziej niż czerwony dywan zdolny pomieścić największe sławy zza oceanu. Widok Adama Drivera, Jessiki Chastain czy Jacoba Elordiego był jasnym sygnałem, że Wenecja tylko rozszerza swoje wpływy.
Znane i lubiane nazwiska wcale nie przeszkadzają w tym, by festiwal sam prowokował kontrowersje i skandaliki, napędzając medialno-plotkarską karuzelę. Wystarczy spojrzeć, czyje filmy zaprezentowano w sekcji Out of Competition, która cieszy się niemniejszą renomą niż Konkurs Główny. Z negatywnym przyjęciem spotkały się „The Palace” Romana Polańskiego i „Niewierni w Paryżu” Woody’ego Allena, ale trudno rozstrzygnąć, czy zaważyła tu kwestia jakości artystycznej, czy ciągnące się za twórcami oskarżenia.
Plagą tegorocznej edycji okazały się filmy biograficzne, zupełnie jakby Hollywood nie karmiło nas nimi co kilka miesięcy
Nie dziwi natomiast odsunięcie od wyścigu po nagrody Liliany Cavani, uhonorowanej Złotym Lwem za całokształt twórczości, bo jej „L’ordine del tempo” reprezentuje najgorszy rodzaj starczego, wygładzonego kina. Reżyserka „Nocnego portiera” dawniej kontestowała rzeczywistość i rozdrapywała narodowe rany, a dziś proponuje nijaką i niedopracowaną opowiastkę o klasie średniej i rychłym końcu świata.
W znacznie lepszej formie zastajemy Cedrica Kahna, czołowego przedstawiciela francuskiej ekstremy, który w autotematycznym „,Making Of” dzieli się jakże cenną mądrością: nie wolno poświęcać wszystkiego i wszystkich dla dobra sztuki. Nie mogę natomiast przeboleć, że poza konkurs wypchnięto Richarda Linklatera, bo inteligentnie rozrywkowy i przewrotny „Hit Man” bije na głowę choćby „Ferrari” Manna i „Maestro” Coopera. Filmowe dialogi skrzą się dowcipem i błyskotliwością prawie jak w trylogii „Przed…”, filozoficzne odniesienia podbudowują szkielet fabularny, a Glenn Powell znany z „Top Gun: Maverick” objawia niebywałą wszechstronność. Raz odgrywa poczciwego wykładowcę Gary’ego Johnsona, a raz płatnego mordercę, którego udaje protagonista, pomagając policji w schwytaniu jego zleceniodawców.
Biograficzny zawrót głowy
Pora przenieść się jednak do konkursu stanowiącego jądro każdego festiwalu i namiętnie dyskutowanego do ostatnich minut ceremonii zamknięcia. Plagą tegorocznej edycji okazały się filmy biograficzne, zupełnie jakby Hollywood nie karmiło nas nimi co kilka miesięcy.
Nie chcę zostać oskarżony o ageizm, ale za absolutne kuriozum uważam wspomniane już „Ferrari” 80-letniego Manna. Wyzbyty jakiejkolwiek inscenizacyjnej śmiałości, dramaturgicznej stawki czy aktorskiego błysku film usiłuje nas przekonać, że wyścigi samochodowe są niebezpieczne (sic!), a Enzo Ferrari musiał poświęcić wiele dla odrodzenia rodzinnego imperium. Szkoda tylko, że reżyser sprowadza powojenną Italię do manii katolickiej, sportowej i operowej, dla aktorek (Penelope Cruz i Shailene Woodley) przyszykował drętwe dialogi, a z Adama Drivera uczynił karykaturę włoskiego indywidualisty, trochę jak Ridley Scott w „Domu Gucci”. Scena tragicznego wypadku w trakcie rajdu Mille Miglia ociera się zaś o śmieciowe exploitation, do którego twórca „Gorączki” jeszcze nigdy się nie zniżył. A wystarczyło podmienić „Ferrari” na lepszy model, czyli „Tatami” z sekcji Orrizonti, w którym Zar Amir Ebrahimi („Holy Spider”) ponownie uderza w irański reżim i proponuje stylowe, czarno-białe kino o przecięciu sportu i cynicznej polityki.
Tymczasem na wielkiego artystę pozuje Bradley Cooper, reżyser, współscenarzysta i gwiazdor „Maestro”. Zakrawa na ironię, że tytuł odwołujący się do kompozytora Leonarda Bernsteina, którego związek i karierę poznajemy, sam pragnąłby sobie przypisać celebryta. Cyzelowanie kadrów do przesady, instrumentalne wykorzystanie klasycznych utworów i marginalizacja okołomuzycznych refleksji bohatera zamieniają obraz w pretensjonalną i płytką podróbkę (po)ważnej biografii.
Nieco lepiej radzi sobie Sofia Coppola portretując żonę Elvisa w „Priscilli”. Efekt? Puchar Volpiego dla młodziutkiej aktorki Cailee Spaeny. Dziewczyna wciela się w tytułową bohaterkę od momentu, gdy ta poznaje króla rock’n’rolla w wieku 14 lat aż do rozstania pary. Nie uświadczymy tu kiczowatego i męczącego cyrku, jaki stawiał „Elvis” Luhrmanna, bo reżyserka zamyka nas razem z Priscillą w posiadłości Graceland. Metafora złotej klatki i stopniowej drogi ku emancypacji nawet się broni, gorzej z niską emocjonalną temperaturą, zbytecznie rozciągniętym metrażem, a także brakiem pomysłu na eksperymenty z tandetną, popową estetyką.
Nadal jednak nie wiem, co począć z filmem otwarcia, zapowiadającym istny szturm biopiców. „Comandante” Edoardo De Angelisa przypomina niedawnego „Orła. Ostatni patrol”, lecz w przeciwieństwie do polskiego tytułu ma pełnokrwistych bohaterów i konkretną fabułę. Rozgrywająca się w trakcie II wojny światowej historia o oficerze marynarki Salvatore Todaro i jego załodze jest wyjątkowo antyheroiczna i zgaszona, a i tak wymazuje niewygodne konteksty i idealizuje włoskiego kapitana.
Środki i półśrodki
W pewnym sensie wszystkie skrytykowane wyżej filmy należą do tzw. kina środka, które zdominowało rywalizację o Złotego Lwa. Mam na myśli dzieła rozpięte gdzieś pomiędzy twardym, komercyjnym mainstreamem, a wypowiedzią autorską.
Jeśli trzeba kurczowo trzymać się takiej strategii, przydałoby się dopracować scenariusz i wizualny klucz, co najmniej jak Nikolaj Arcel w „Bękarcie”. Druga współpraca reżysera z Madsem Mikkelsenem przynosi szorstką, krwawą, ale i niepozbawioną czułości wizję XVIII-wiecznej Danii, w której niejaki Ludvig Kahlen stara się zagospodarować kawałek ziemi jałowej. Choć nisko urodzony żołnierz robi to dla króla i natyka się na straszliwy opór lokalnego możnowładcy, wznosi tak naprawdę swój projekt życia i tworzy namiastkę rodziny. Sceny mordów i tortur przełamują jego interakcje z żoną zabitego osadnika oraz romską dziewczynką prześladowaną za pochodzenie. Arcel nie mami nas też perspektywą wolności i odkupienia, świadom ówczesnych realiów naznaczonych klasowymi i ekonomicznymi podziałami.
Jeszcze większej sztuki dokonuje Agnieszka Holland, niemal na gorąco chwytając kryzys na polsko-białoruskiej granicy. „Zielona granica” zgarnęła ostatecznie Specjalną Nagrodę Jury, ale była typowana do zwycięstwa i spotkała się z entuzjastycznym odbiorem. Nie dziwi to o tyle, że uznana reżyserka sprytnie omija wszelkie pułapki kina interwencyjnego i politycznego. Stawia na czarno-białą, uniwersalizującą estetykę, snuje wieloperspektywiczną narrację i rozsuwa całą paletę moralnych odcieni. Tragedię, która niedawno wstrząsnęła naszym krajem, oglądamy oczami uchodźców z Bliskiego Wschodu, strażników granicznych, aktywistów i mieszkańców Podlasia.
„Zielona granica” Agnieszki Holland zgarnęła ostatecznie Specjalną Nagrodę Jury, ale była typowana do zwycięstwa. Od canneńskiej premiery „Człowieka z żelaza” nie mieliśmy w Polsce tak dosadnego i aktualnego filmu o współczesności
Holland nie formułuje pochopnych oskarżeń, szuka humanizmu i nadziei w poharatanym przemocą świecie oraz utrzymuje napięcie do wielkiego finału. Gdybym wbił krytyczne ostrze nieco głębiej, musiałbym wytknąć parę chybionych pomysłów, jak wspólne rapowanie nastoletnich migrantów i Polaków, gniewny monolog postaci Macieja Stuhra czy komentowanie przemiany bohaterki wersami z „Jenny” Edyty Bartosiewicz („A ja wierzę, że to, co robię, ma sens”). Chyba od canneńskiej premiery „Człowieka z żelaza” nie mieliśmy jednak tak dosadnego i aktualnego filmu o współczesności. Nie wypada więc narzekać.
Rozdzierać szaty i pomstować na festiwalowych selekcjonerów prędzej mogą Włosi, bo ich reżyserzy znów nie popisali się na Lido. Autentyczną pomysłowość, lekkość i komediowy timing udowadnia wprawdzie Pietro Castellitto, ale jego „Enea” w połowie traci rezon i balans między gangsterskimi tropami i krytyczną wiwisekcją miejskiej elity. Operator Radosław Ładczuk pomaga jednak niedoświadczonemu reżyserowi i aktorowi w oczarowaniu widowni pejzażami nocnego Rzymu oraz rozbijaniu przezroczystej formy.
Lepiej kryminalne rewiry zna Stefano Sollima, wytrenowany na planie seriali „Gomorra” i „Suburra”. W „Adagio” Włoch podąża śladami nastolatka ściganego przez skorumpowanych policjantów i znajdującego oparcie w emerytowanych mafiosach. Okrutna, męska wojna skończy się niestety dokładnie tak, jak przewidujemy, ale po drodze film zahacza o wrażliwsze tony i mniej oczywiste wątki. Szczęśliwie nie marnuje talentów Pierfrancesca Favino (nie do poznania w charakteryzacji!) i Toniego Servillo, a także obnaża przestępczą piramidę, sięgającą do gabinetów politycznych.
W inną stronę zmierzają nie do końca spełnione „Finalmente l’alba” Saverio Constanzo i „La bête” Bertranda Bonello. Choć pierwszy przenosi nas do lat 50. i okresu świetności studia filmowego Cinecitta, a drugi w niepewną przyszłość, oba traktują o dwoistej naturze rzeczywistości łączącej mity, półprawdy i mistyfikacje z czymś realnym. Constanzo zdradza fascynację klasycznymi, wystawnymi widowiskami i niedostępnymi gwiazdami ekranu, lecz zagląda też pod podszewkę przemysłu filmowego. Punkt widzenia zwyczajnej i niewinnej Mimozy, która jednej nocy poznaje ubóstwianą aktorkę i jej świtę, ulega zmianie, gdy doświadcza upokorzeń, psychicznej presji i lęku przed gwałtem. Reżyser, wzorem Damiena Chazelle’a w „Babilonie”, pisze list miłosny do X muzy i demitologizuje złoty okres włoskiej kinematografii. Wierzy jednak, że dziecięce zauroczenie ruchomymi obrazami i wizerunkami idoli da się zachować na zawsze.
Z kolei Bonello wykazuje się mniejszą subtelnością i rozmachem, a rozpisany na prawie 2,5 godziny film ubożeje z każdą minutą. Przymknąłbym oko na budżetowe ograniczenia, gdyby Francuz nie marnował potencjału Lei Seydoux i Georga MacKaya oraz sprawniej żonglował gatunkami. Melodramat kostiumowy, satyra i science-fiction stoją u niego w jednym rzędzie, lecz nie wchodzą w intrygujący i nowatorski dialog. Rzucane tu i ówdzie uwagi o wpływie sztucznej inteligencji na cywilizację nie wystarczą przecież, by wzniecić gorące spory po seansie.
Autorski stempel
Im szybciej Konkurs Główny się rozkręcał, tym częściej nawiedzała mnie jedna myśl: na Lido niepostrzeżenie doszło do wojny filmowych światów. Buta zderzała się z nieudawaną skromnością i pokorą, hollywoodzka wtórność z arhouse’ową świeżością, wyczerpani mistrzowie z pełnymi wigoru następcami, a minoderia z wyzywającym podejściem do widza.
Co najistotniejsze, opisywane starcie wygrało kino rdzennie autorskie i bezkompromisowe. Nie tylko na papierze, ale i podczas gali rozdania nagród. Złoty Lew trafił w ręce Yorgosa Lanthimosa, ikony greckiej nowej fali, która coraz śmielej poczyna sobie na hollywoodzkich salonach. Przy udziale scenarzysty Tony’ego McNamary i operatora Robbie’go Ryana, reżyser zrealizował już „Faworytę”. Teraz trzech wyśmienitych artystów adaptuje nagradzaną powieść Alasdaira Graya.
„Biedne istoty” streszczają żywot Belli Baxter, kobiety-monstrum ożywionej przez ekscentrycznego chirurga, która rusza na wyprawę w świat po wiedzę i podmiotowość. Przyznam, że nie uwierzyłem w metamorfozę bohaterki i rozczarowałem się nazbyt optymistycznym, profeministycznym finałem, ale doceniam formalną dezynwolturę, drapieżny humor i nadekspresyjne aktorstwo Emmy Stone. Chyba tylko Lanthimos umie rozbudzić w hollywoodzkich gwiazdach taką dzikość i energię na ekranie.
Laur za scenariusz otrzymał inny współczesny gigant, Pablo Larrain (wespół z Guillermo Calderónem). Chilijczyk wraca do formy po kryzysowej „Spencer” i wieńczy szereg filmów o historii swojej ojczyzny „Hrabią” – wybuchową miksturą z satyry, czarnej komedii i kina rozliczeniowego. Film ucieka jak najdalej od realizmu, bo zrównuje Augusto Pinocheta z Drakulą, dyktaturę z krwiożerczym wampiryzmem a autorytarny radykalizm z tym religijnym. Larrain bawi się równie świetnie, co Lanthimos, podsuwa jednak mniej spodziewane i pożądane obecnie wnioski.
Osobną wyspą pozostaje też twórczość Ryûsuke Hamaguchiego, który w zeszłym roku odebrał Oscara i Złoty Glob, a w sobotę został uhonorowany Wielką Nagrodą Jury i nagrodą FIPRESCI. Pierwsze sekwencje „Aku Wa Sonzai Sinai” noszą znamiona wybitności; Japończyk bez pomocy dialogów i fikuśnych ruchów kamery mapuje przestrzeń, w której żyją bohaterowie i niespiesznie ujawnia ich traumatyczną przeszłość. Później zdarza mu się potknąć, zwłaszcza gdy kontrastuje mieszkańców zaśnieżonej wioski z miastowymi, którzy planują zbudować tam ekskluzywny camping. Całość zyskuje jednak dzięki grze niedopowiedzeniami i intuicyjnemu montażowi, nie pozwalając łatwo rozwiązać fabularnej łamigłówki.
Poniżej pewnego poziomu nie schodzi kolejny ulubieniec festiwali, Michel Franco. Meksykański reżyser znów kręci na amerykańskiej ziemi, nie tracąc przy tym autonomicznego języka, stylu i poetyki. Lubi i umie prowokować, długimi, statycznymi ujęciami dystansuje od ekranowych wydarzeń, umiejscawia publikę w niewygodnej pozycji biernych obserwatorów. „Memory” już w tytule sugeruje temat pamięci, ale Franco starym zwyczajem mówi głównie o rozpadzie i przemocy. Przypadkowe spotkanie pracownicy społecznej i cierpiącego na demencję mężczyzny (nagrodzony Peter Sarsgaard) staje się przyczynkiem do analizy nieprzepracowanej traumy, nadszarpniętych więzi i zamierania wspomnień. Film-wędrówkę do jądra ciemności i niezawinionych krzywd paradoksalnie puentuje jakaś dziwna jasność.
Obrazem, który najlepiej podsumowuje sprzeczne emocje i tendencje związane z tegoroczną Wenecją, jest zwycięzca sekcji Orrizonti – „Explanation for Everything”. Z jednej strony nie pojmuję, czemu dzieło Gabora Reisza („Najgorsze wiersze świata”) nie znalazło się w konkursie i ustąpiło miejsca wielu mizernym lub przeciętnym kandydatom. Z drugiej zaś cieszy mnie prestiżowa nagroda dla tak finezyjnie wyreżyserowanego filmu i fakt, że podziwiałem go na dużym ekranie.
Nowofalowa z ducha opowieść na nic się nie sili, zawiązuje najostrzejszy konflikt na późnym etapie i pięknie rozlewa się po 152-minutowym metrażu. Reisz bada przyczyny i skutki radykalizacji nastrojów na Węgrzech, ale schodzi do poziomu banalnych, codziennych sytuacji. Jakże potrzebujemy dziś takiego kina nie tylko w Europie Środkowo-Wschodniej! Pozbawionego dydaktyzmu i wyższościowego tonu, a jednak roztrząsającego największe problemy naszej społeczno-politycznej rzeczywistości.
W tym sensie „Explanation for Everything” najbliżej do „Zielonej granicy”, i choć oba filmy dzieli forma i skala realizacji, umacniają one wiarę w moc i szlachetne powołanie X muzy. Nie tylko w jej festiwalowym wydaniu.
Przeczytaj też: Po co nam festiwal, na którym nie nagradza się najlepszych?
Ten film to stek kłamstw i obraża polskich pograniczników j zołnierzy strzegących polskiej granicy oraz zewnętrznej granicy unii i wschodniej granicy NATO.
Panie Tomaszu!
Nasz recenzent – w przeciwieństwie do Pana (i także do nas) – już widział ten film na festiwalu w Wenecji. Pisze o nim, jak może Pan przeczytać: „reżyserka sprytnie omija wszelkie pułapki kina interwencyjnego i politycznego. Stawia na czarno-białą, uniwersalizującą estetykę, snuje wieloperspektywiczną narrację i rozsuwa całą paletę moralnych odcieni. Tragedię, która niedawno wstrząsnęła naszym krajem, oglądamy oczami uchodźców z Bliskiego Wschodu, strażników granicznych, aktywistów i mieszkańców Podlasia. Holland nie formułuje pochopnych oskarżeń, szuka humanizmu i nadziei w poharatanym przemocą świecie oraz utrzymuje napięcie do wielkiego finału”.
Może powstrzymajmy się z dalszymi ocenami do czasu obejrzenia filmu?
Oto fragment informacji Gazety Wyborczej sprzed kilku dni (https://wyborcza.pl/7,75399,30149934,w-stolicy-niemiec-rosnie-przestepczosc-wladze-berlina-zwoluja.html):
Wzrost przestępczości wśród obcokrajowców jest zauważalny w całych Niemczech. Spośród 2,35 mln imigrantów, którzy napłynęli do kraju po 2015 r. i zgłosili wnioski o azyl, odnotowano w 2022 r. o 11 proc. więcej przypadków przestępstw z użyciem przemocy (łącznie ponad 21 tys. przypadków), przestępstw na tle seksualnym, w tym molestowania, gwałtów (o 1,3 proc. – łącznie 1,1 tys. przypadków), kradzieży i rozbojów (o 26 proc. – 4,3 tys. przypadków), a także przestępstw narkotykowych (o 1,1 proc. – ponad 19 tys. przypadków). Spadła liczba zabójstw (o 18,5 proc. – 344 przypadki).
Władze miasta [Berlina] chcą rozmawiać z przedstawicielami policji i rządu kraju związkowego o poprawie bezpieczeństwa w stolicy. Rośnie liczba przestępstw zwłaszcza wśród imigrantów, którzy dotarli do kraju po 2015 r. Bezpośrednim powodem zwołania szczytu w najbliższy piątek 8 września jest brutalne przestępstwo, do jakiego doszło pod koniec czerwca w berlińskim parku Görlitz. Ofiarą gwałtu zbiorowego padła 27-latka. Oprawcy, dilerzy narkotykowi pochodzący z Somalii i Gwinei, wcześniej zranili jej chłopaka i zmusili, by przyglądał się, jak gwałcą jego dziewczynę.
Gdy media zaczęły drążyć temat przestępstw w parku Görlitz, okazało się, że w ostatnim roku doszło tam aż do 11 gwałtów. Ponadto miało miejsce 13 przypadków molestowania, cztery napaści na tle seksualnym i trzy przestępstwa związane z rozpowszechnianiem dziecięcej pornografii. W sumie w ciągu pięciu lat policja odnotowała w parku Görlitz ponad 4,1 tys. przestępstw.
Tyle Wyborcza. Czy film A.Holland obok perspektywy migrantów uwzględnia także perspektywę ofiar, w tym zaniepokojonych mieszkańców nieodpowiedzialnej polityki migracyjnej prowadzonej przez Zachód, którą wspiera swoim filmem reżyserka.
No tak…Alewniemieckiej prasie były tez doniesienia o różnych „ekscesach” dokonywanych przez Polaków (molestowanie na dworcu lub w pociagu – nie mowiac już o innych wykroczeniach). My też nie jesteśmy święci.
Zwykle relacje z tego festiwalu są ledwo widoczne w mediach, ale w tym roku prorządowi i promundurowi propagandyści dodają wiele uroku swoim rykiem przeciwko Agnieszce Holland.
Trudno o lepsza reklamę dla filmu.
Pozdrawiam.