Zaledwie 90 lat temu kobieta na polskiej wsi nierzadko była towarem przehandlowywanym za krowę. Ile ma to wspólnego z idyllicznym obrazem, który wdrukowała nam kultura?
Gdy byłam mała, znalazłam na strychu mojego rodzinnego domu metalową tarę. Oglądałam ją z ciekawością, jak eksponat w muzeum etnograficznym, i już oczyma duszy widziałam te wszystkie Jagny, Rózie i Antosie wyjęte żywcem z Chełmońskiego, jak ze śpiewem na ustach biegną o świcie nad rzekę. O, jakże byłam naiwna.
W tej opowieści prawdziwa ewentualnie jest tara albo rzeka, może nawet te dziewczęta rzeczywiście biegły o świcie, ale cała reszta obrazka to romantyczna fantazja, którą wdrukowała nam kultura. Gdybyśmy posłuchali opowieści naszych babek, dorastających w latach 20. i 30. XX wieku na polskiej wsi, na pewno wyłoniłby się z nich obraz zgoła odmienny. Tę lukę w zbiorowej pamięci po raz kolejny – po znakomitych „Służących do wszystkiego”, o których pisałam tutaj – wypełnia Joanna Kuciel-Frydryszak w swojej bestsellerowej książce „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”, oddając głos grupie społecznej, o której wydaje nam się, że wiemy wszystko, a w istocie nie wiedzieliśmy prawie nic.
Wychować, czyli zniewolić
Wróćmy na chwilę do tego prania. Janina Krasucka ze wsi Białki na Mazowszu wspomina: „Miałam dwanaście lat, jak zaczęłam prać. Brało się pościel, ubrania, szło się do rowu, kładło deskę, stawało na tej desce i kijankami prało”. Pranie kijankami polegało na wytrząsaniu brudu z tkaniny poprzez silne uderzanie kijem (z wyglądu przypominał on trochę wąską i długą deskę do krojenia). Nie była to zatem igraszka, tylko wyczerpująca praca fizyczna spoczywająca często na barkach dzieci.
Dla wiejskich dziewczynek nie było to jednak nic nadzwyczajnego, bo od pierwszych lat życia przysposabiano je przede wszystkim do pracy. Większość z nich urodziła się w biednych, wielodzietnych rodzinach, gdzie głód na przednówku nie był zjawiskiem rzadkim, więc każdy musiał zapracować na swój kawałek chleba. Wychowanie dziewczynek w dużym stopniu polegało właśnie na przygotowaniu ich do życia składającego się z harówki od świtu do nocy, służby rodzinie i Kościołowi oraz poświęcenia swoich potrzeb i marzeń.
Kobieta musi iść tam, gdzie każe jej ojciec, po to, żeby robić to, co będzie kazał jej mąż. Na wsi najczęściej nie ma dla niej innej drogi
Jan Czarnecki, publicysta „Życia dziecka”, opisując w 1937 roku wychowanie w chłopskiej rodzinie, referuje: „Wychować to znaczy to samo, co wycisnąć na dziecku swoje ja, zniewolić je do uległości wobec starszych, zaprawić do funkcji gospodarczej w rodzinie oraz przepoić religią”.
A Maria Librachowa (pedagożka, psycholożka i wykładowczyni Wolnej Wszechnicy Polskiej) w tomie „Dziecko wsi polskiej” w roku 1934 pisze: „Dziecko wiejskie krótko jest darmozjadem. Pasanie bydła jest wszędzie zawodową pracą dziecka. Pasają wszystko, co daje się pasać: konie, krowy, kozy, trzodę, gęsi, pilnują kaczek nad wodą i spędzają je z wody nad wieczorem. Tak czy inaczej, dziecko od szóstego roku życia jest pracownikiem domowym”.
„Nauka wszelkiej rozpusty”
Nie oznacza to wcale, że do szóstego roku życia dzieci hasały sobie beztrosko po łąkach. Zazwyczaj ich zadaniem było doglądanie młodszego rodzeństwa, bo rodzice tyrający po kilkanaście godzin na dobę rzadko kiedy mieli do tego głowę. Natomiast pięcio-, sześciolatki uznawano już za gotowe do pasionki.
„Pasionka” – jakie ładne słowo, prawda? Przed oczami staje Sierotka Marysia i inne wdzięczne pastereczki, którymi naszą wyobraźnię zapłodniła chociażby Konopnicka. A przecież ta praca polegała na bieganiu cały dzień boso, po ostrej trawie, z jednego końca pola na drugi, by upilnować stado gęsi czy krowę. Małe stopy piekły i krwawiły, kiszki marsza grały, a latem słońce paliło niemiłosiernie. „[…] gdy przyszły upały, brałam butelkę wody do picia – wspomina córka małorolnych chłopów spod Włocławka – a gdy i tej mi zabrakło – piłam wodę z mętnej sadzawki, w której kąpały się gęsi”.
Nie ma tu zbyt dużo miejsca na malownicze obrazki. Są biedne wiejskie dzieci, które rodzice wysyłają na pasionkę zamiast do szkoły, choć to ona była dla nich właściwie jedyną szansą na wyrwanie się z kieratu chłopskiego losu. Dodajmy, że te dzieci – obojga płci i w różnym wieku – funkcjonowały tam poza kontrolą społeczną, co doprowadzało czasem do sytuacji dramatycznych.
Mężczyzna z wiejskiej rodziny spod Puław przyznaje: „Samogwałt, gwałcenie dziewczyn i tym podobne rzeczy były na porządku dziennym. Życie na pastwisku to jedno wielkie bagno moralne, w którym nurza się dusza dziecka, zatracając wszelkie cechy człowieka, obraca się w małe zwierzątko, które stara się zaimponować drugiemu podobnemu stworzeniu ilością i sumą tych rzeczy, które w ich pojęciu świadczą o dojrzałości czy wyższości. Na pastwisku rodzą się myśli, gdzie by co ukraść, co zrobić komu na złość”.
Nie da się oczywiście dziś określić skali takich zachowań, ale coś musiało być na rzeczy, skoro ówczesna prasa postępowa grzmiała, że „nauką wszelkiej rozpusty jest pasionka”, i nawoływała do tego, by skończyć z tym archaicznym zwyczajem i pozwolić dzieciom się uczyć.
Było to naturalnie wołanie na puszczy, bo chłopi nie mieli żadnych pieniędzy, za które mogliby wynająć pastucha, a tym bardziej kupić zeszyt czy rysik potrzebne do szkoły. Zresztą nawet gdy te pieniądze zdołali jakimś cudem zaoszczędzić, to w pierwszej kolejności kształcono chłopców. „I tak paniom nie będziesz” – mówią córkom ojcowie.
Przyszłość dziewczyny zazwyczaj jest jasna. Gdy tylko podrośnie, zostanie wydana za mąż i szybko zacznie rodzić dzieci (średnio kilkoro, ale nierzadko kilkanaścioro), będzie wstawać pierwsza i kłaść się spać ostatnia, a wszelkie nadzieje wiązać z dziećmi lub przyszłym życiem, już nie na tym łez padole. Na wsi najczęściej nie ma dla niej innej drogi. Kobieta musi iść tam, gdzie każe jej ojciec, po to, żeby robić, co będzie kazał jej mąż.
Zawsze w cieniu
Ciężko w to uwierzyć, że jeszcze zaledwie 90 lat temu kobieta bywała towarem przehandlowywanym za krowę. „Na wsi nie patrzy się przeważnie ani na charakter, ani na wartości duchowe, byle tylko były morgi, to wszystko inne da się zrobić! Słusznie też ktoś powiedział: «Gdyby koza morgi miała, toby się zaraz wydała»” – pisze w „Gazecie Wiejskiej” Maria Kielarowa w 1939 roku.
Małżeństwo co do zasady to nie romantyczny związek, tylko układ biznesowy. Ojciec dziewczyny wybiera jej męża pod kątem zabezpieczenia trwania rodziny. Jej uczucia nie mają tu często najmniejszego znaczenia (co wcale nie zawsze musi być przez nią odbierane jako opresja – w tej sytuacji pokusa projektowania na tamte realia współczesnych norm jest wielka, ale warto pamiętać, że dziewczęta wówczas od maleńkości przysposabiano do odegrania właściwej roli w tym spektaklu i miały czas na to, by zinterioryzować słuszność takiego biegu rzeczy).
Panny na wydaniu przyszłego męża poznają czasami dopiero kilka dni przed ślubem, a i to przelotnie. Nikt nie będzie przecież tracił czasu na budowanie jakichś bliskich relacji, skoro po ślubie małżonków czeka całe życie, żeby się dopasować. Zresztą hierarchia w rodzinie pozostaje powszechnie znana. Mężczyzna jest w niej bogiem. Jego potrzeby są na pierwszym miejscu, on podejmuje sam wszystkie istotne decyzje. Może nie być w domu chleba, ale tytoń być musi. Rolą żony – podobnie jak dzieci – jest spełniać polecenia męża i ojca oraz pomagać w prowadzeniu rodzinnego „biznesu”.
Zatrważająco dużo dzieci wspomina swoich ojców jako emocjonalnie oziębłych tyranów ze skłonnością do przemocy. Wycofanych i nieobecnych, bo chowanie dzieci to przecież „babska robota”.
Jednocześnie matki jawią się w tych opowieściach jako heroski, które w tajemnicy przed mężami ściuboliły grosiki, odejmując sobie od ust, żeby kupić dzieciom buty czy zeszyt. Wiele wiejskich dzieci tylko dzięki nieludzkiemu uporowi i poświęceniu swoich matek było w stanie osiągnąć awans społeczny – wyrwać się do miasta, dostać pracę w urzędzie, gdziekolwiek, byle daleko od rytmu dnia ustalanego przez krowy do dojenia, gnój do wyrzucenia, ziemniaki do wykopania. To chłopki – niepozorne, ciche, zawsze przy pracy, zawsze w cieniu – dźwigały na swoich barkach koszty tego awansu.
Joanna Kuciel-Frydryszak, pisząc o naszych babkach, nie szczędzi czarnego koloru. Zresztą często tak prowadzą ją źródła – prasa opisująca skandale, pamiętniki chłopów i nauczycieli wiejskich, urzędowe pisma ze skargami. Na pewno nie jest to cała prawda o tamtym czasie, ale nie ulega wątpliwości, że jest to też prawda. A nasze pastelowe wyobrażenia o beztroskim dzieciństwie na wsi, jeśli mają być prawdziwe, muszą się trochę usmolić.
Starej tary na strychu już dawno nie ma. Zostały jakieś meble, trochę książek, nieostre fotografie. Jedna z nich stoi na moim biurku. Patrzę na zmarszczone czoło babci, której prawie nie pamiętam, i mam wrażenie, że wreszcie choć trochę ją rozumiem.
Przeczytaj też: Żadnych praw. Polski pracodawca mógł wychłostać służącą jeszcze w 1939 roku!
Dziekuje Pani za ten bolesny, ale prawdziwy artykul. Z moich rozmow z babcia dodalbym jeszcze to fatalistyczne przeswiadczenie, ze inaczej byc nie moglo, a zycie kwitowalo sie stwierdzeniem: “twoj dziadek mnie bil, ale nie byl taki zly”.
Porażające.
Zadziwiające jest, że Kościół wiekami kompletnie przymykał oczy na tę oczywistą przemoc.
Los wiejskiej kobiety ( i nie tylko wiejskiej…), koszmarny los dzieci – zaiste wygląda, że był zupełnie zgodny z wolą Bożą. Czy były jakieś próby zmiany tego losu przez hierarchów watykańskich? Bo Bóg, jak wiemy, milczy i nie reaguje na żadne wołania. Ale KK, który zapewnia, że Bóg umiłował człowieka (KAŻDEGO!), nie mógł nie widzieć tego oceanu pogardy i wyzysku. No chyba, że go (Kościoła) to nie obchodziło, co się dzieje tu, na ziemi. To by tłumaczyło wszystko…
[…]
Kościół głosił, że im więcej cierpienia Tutaj tym większa nadzieja na nagrodę Tam.
A gdy chłop nawet w Bożą nagrodę zwątpił, to w kulturze ludowej istniała figura sprawiedliwego diabła mszczącego się za chłopską krzywdę na szlachcicu w piekle
Kościół nie reagował bo sam był feudałem korzystającym z panszczyzny na swoich folwarkach, czerpał dochody z rozpijania chłopów (arendarze komuś wódkę musieli sprzedać by zapłacić agendę dla klasztoru czy proboszcza), a do tego trzymał ze szlachta a nie z chamami. W Kościele szlachcic siedział w ławce kolatorskiej, a pospólstwo pokornie stało.
A potem “jacyś Francuzi wymowni odkryli ze ludzie są rowni” i odwieczny, pobozny obyczaj diabli wzięli.
Robota masonów. Czyż nie? 😉
@ Marek2: Robota masonow, cyklistow i innych – to przeciez jasne. Pamietam, ze na swietokrzyskiej wsi bylo powiedzenie – “najgorzej dla chlopow, to jak sie pany z ksiedzami pod reke wezmo!” Majac tego swiadomosc to az dziw bierze, ze ludzie bez kosciola nie wyobrazali sobie zycia…
Nie mieli alternatywy. Hipermarketów jeszcze nie było…..
Mój Tata przed wojną (lata 20′) mieszkał przez kilka lat w Nowym Targu i tam chodził do szkoły. Opowiadał mi, że zimą część kolegów na lekcje nie przychodziło, z prostego powodu – nie mieli butów.
Markowa – miejscowość, gdzie mieszkała i zginęła rodzina Ulmów.
Mój ojciec w dzieciństwie – koniec lat 40-tych i początek 50-tych – chodził w butach tylko w zimie (gdy był mróz).
Trochę przesady w tym artykule, bo niby dlaczego dzieci mają nie pomagać w gospodastwie rodziców. Rodzinne gospodarstwo rolne, to taka mała komuna, wszyscy pracowali, żeby się utrzymać, każdy wg. swoich możliwości. Maszyn było niewiele, prawie wcale, praca głównie siłami rąk. Takie czasy to były.
Pranie w rowie również nie bardzo widzę, rów to nie to samo rzeka, woda tu ma niewielką retencję, a dno jest zazwyczaj muliste. Prać w czymś takim się nie da. Prało się w rzece, jeziorze lub przy domu, w balii. I nie jest wybitnie ciężka praca, bez przesady.
Wypas . . . autorka wymienia wiele gatunków zwierząt, jakby to miało na celu spotęgowanie mozołu tego zajęcia. No, tak już jest, że zwierzęta do życia potrzebują pokarmu, a pasienie nie polega na bieganiu z jednego końca pola na drugi. Zwierzę nie biega po polu, tylko zajada trawę i powoli się przemieszcza. Wypas polega na pilnowaniu, żeby zwierzę pasło się na swoim polu/ pastwisku/ łące, czyli żeby nie poszło ” w szkodę”.
Chodzenie na boso było normą, a trawy na pastwisku/ polu/ łące rzadko kiedy są ostre. Dodam, że boso chodziło się również po ściernisku, tu jest rzeczywiście ostro, ale przy umiejętnym stawianiu stóp idzie się przyzwyczaić.
Dalej (cytat): ”Mężczyzna z wiejskiej rodziny spod Puław przyznaje: „Samogwałt, gwałcenie dziewczyn i tym podobne rzeczy były na porządku dziennym.”
Nie bardzo rozumiem co samogwałt, który ten mężczyzna popełniał (na sobie), ma wspólnego z ciężkim życiem na wsi. NIe rozumiem również, co to są te ”i tym podobne rzeczy”.
Gwałcenie dziewczyn na porządku dziennym . . . . hmm . . . w mojej wsi pasło się zwierzęta indywidualnie (każdy na swoim polu) oraz wspólnie na pastwisku wiejskim. W tej drugiej opcji, to dwie osoby (zazwyczaj dorosłe lub starsza młodzież)) wypasały kilkadziesiąt krów. Nigdy nie słyszałem, żeby wypas krów był okazją do gwałtów na kobietach i to jeszcze, żeby te gwałty występowały w dużej częstotliwości.
@ Jan: Z opowiesci moich cioc to wypas duzego bydlecia przez mala dziewczynke bylo zadaniem ponad sily. U nas lak bylo malo, wiec sie trzymalo krowe na krotkim postronku i pozwalalo jej objadac miedze zarosla trawami. Prosze to sobie teraz wyobrazic ten uklad sil!
“niby dlaczego dzieci mają nie pomagać w gospodastwie rodziców.
Maszyn było niewiele, prawie wcale, praca głównie siłami rąk. Takie czasy to były.”
No tak, to wyjaśnia wszystko. Takie były czasy i szlus. Pańszczyzna, bezwzględny wyzysk chłopa przez jego WŁAŚCICIELA, oczywiście nie miał żadnego na to wpływu.
Co zatem złego się stało, że dzisiaj 6-cio letnie dzieci nie muszą pracować, skoro to takie oczywiste jest?
@ samogwałt
Ten zarzut odczytałem nie jako potępienie tej czynności, tylko oznaka kompletnego braku jakiegokolwiek nadzoru nad młodzieżą.
“Nigdy nie słyszałem, żeby wypas krów był okazją do gwałtów na kobietach i to jeszcze, żeby te gwałty występowały w dużej częstotliwości.”
Nie wiem oczywiście jak było, ale przecież te ewentualne gwałty z pewnością pozostawały tajemnicą dla otoczenia z powodów oczywistych. O gwałtach na chłopskich dzieciach, czy żonach też raczej nikt nigdy się nie dowie.
O wielu rzeczach nie słyszymy, ale to nie znaczy, że ich nie ma.
(Do dzisiaj zgłaszanych jest tylko ok. 20% gwałtów popełnionych. Pomimo edukacji i kompletnej zmiany podejścia. Wyobraźmy sobie jak ten procent wyglądał w XIXw. na polskiej wsi – 1%?)
“Prało się w rzece, jeziorze lub przy domu, w balii. I nie jest wybitnie ciężka praca, bez przesady”.
Szczerze polecam pranko w balii, raz w tygodniu, dla dziewięcioosobowej rodziny: dwoje starców, małżeństwo w średnim wieku i piątka dzieciaków 2-6 lat. Wodę do pierwszej partii prania czerpiemy ze studni zaraz po porannym obrządku, do kolejnych i płukania – w miarę postępu pracy. Odzież fizycznie pracujących rolników to nie szatki nauczycielki czy urzędnika, trzeba ją dociskać do tary z całej siły, trzeć, zanurzać w wodzie i znowu trzeć. Każdą sztukę ręcznie “wykręcamy”, by pozbyć się wody, płuczemy, wykręcamy, płuczemy ponownie i wykręcamy. Potem wszystko przenosimy w miejsce gdzie rozciągnięto sznury i na nich rozwieszamy uprane ubrania, a jak sznurów nie starcza, to resztę rozkładamy na płocie.
Coś jak zajęcia fitness w luksusowym SPA, nieprawdaż?
Odrobinę się zagalopowałeś.
Zagalopować, czy nie, ja bym mimo wszystko odczytał te historie w świetle niedawnych dyskusji i idealizowania tych “pięknych czasów” przed rewolucją seksualną. Bo to nie jakieś teksty o relacjach pisane przez papieży, a zmiana mentalności związana z antykoncepcją spowodowała, że dziewczyny przestały być wyceniane za krowę, wydawane za mąż za morgi i odcinane od edukacji, bo miejsce kobiety jest przy mężu. Można też tym odczarować te ubolewania nad dzisiejszą trwałością małżeństw, skoro dowiadujemy się, że wcześniej ta trwałość wynikała z przemocy i niemożliwości wyrwania się kobiet z tego układu.
Myślę, że artykuł nie pokazuje zróżnicowania polskiej wsi. Tak pod względem zamożności jak i kultury.
Będąc z Małopolski, widzę rzecz bardziej jak Jan. W okolicy z której pochodził mój ojciec było i zamożnie i sielsko, co nie znaczy, że bez ogromu ciężkiej fizycznie pracy.
Ale nie była to wieś pańszczyźniana.
Kobiety miały swoje majątki, dziewczyny wychodziły za mąż za upatrzonego przez siebie sąsiada (wszystkie kobiety w rodzinie wyszły za kogo chciały), a dzieci miały z pracy profity (choć odbijało się to na ich edukacji, ale za to miały ogromną wiedzę o gospodarce). Pierwsze szkoły powstały przed wojną. Młodzi czasem wyjeżdżali za granicę, żeby mieć za co iść na swoje.
Kościół wyznaczał porządek roku, jak to w tamtych czasach.
Najgorszy był okres po wojnie, bo Niemcy wywieźli wszystko, w tym maszyny rolnicze. Wieś jednak nie pozwoliła zrobić PGRu. Z drugiej jednak strony wsi niejednokrotnie łatwiej było odbić się po wojnie, właśnie z powodu licznych rodzin (przez co wielu mężczyzn było zwalnianych ze służby wojskowej).
Mój ojciec wspominał dziadka dobrze, jako troskliwego i kochającego. Może szczęśliwy przypadek, ale tacy też byli.
Na pewno, dramatyczne relacje z artykułu są równie prawdziwe, dlatego warto brać zróżnicowanie pod uwagę, tak na plus jaki i na minus.
Hmmm, ja też z chłopów. W rodzinie przechowuje się mnóstwo opowieści. Różnie bywało, tak jak i dziś różnie bywa. Ciężko pod wieloma względami żyło się nie tylko na wsi. Kobiety również z wyższych sfer łatwo nie miały. Nie każdy ojciec był bezwzględnym tyranem i nie zawsze on wiódł prym w rodzinie. Co do wykształcenia, to nie tylko dzieci wiejskie się nie uczyły, mimo to zdarzali się ludzie rozsądni i mądrzy bez szkoły. Radości i zabawy też nie brakowało. Na kler nie zawsze patrzono bezkrytycznie – z bojaźnią i uwielbieniem. Dobrze, że ktoś wreszcie na serio zajął się historią chłopów, ale nie zadowala mnie jednostronnie pesymistyczna wizja.
“Ciężko pod wieloma względami żyło się nie tylko na wsi. Kobiety również z wyższych sfer łatwo nie miały. ”
Co, też łaziły po wodę i prały w rzece? Albo wstawały o 4 rano na udój?
“nie zadowala mnie jednostronnie pesymistyczna wizja.”
To nie jest wizja pesymistyczna tylko realistyczna. Trudno chyba wymagać od krótkiego fragmentu żeby wyczerpywał całość zagadnienia.
Przecież wyraźnie stoi w artykule napisane:
“Na pewno nie jest to CAŁA PRAWDA o tamtym czasie, ale nie ulega wątpliwości, że jest to też prawda.”
Adam, bez nerwów – kobiety z wyższych warstw nie miały łatwo z innych względów. Jak pisałam, pochodzę z chłopów, należę do pierwszego pokolenia z wyższym wykształceniem, jako jedyna mam doktorat (dla moich dziadków było to nieosiągalne). Wiem, że żyjemy w innych czasach, mamy maszyny, wodociągi, opiekę medyczną, społeczną itd. Jest się czym cieszyć. Dobrze, że ktoś pisze o ciężkim życiu ludzi pomijanych. Tylko problem polega na tym, że niektórzy czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że niebyło w życiu tych osób żadnych radości.
Ależ ja jestem zupełnie spokojny. 🙂
Chyba nie możemy porównywać życia tamtego, do naszego?
Co do radości, to oczywiste, że takie TEŻ bywały. Na wsi np. dzień wolnego, to już był szalony powód do świętowania. Pochodzę po mamie ze wsi, po tacie ze szlachty (mocno podupadłej) – jakie by nie były te radości wiejskie, 99% czasu zapieprzali fizycznie by przeżyć- dla mnie nie brzmi to zachęcająco. I jakby radosne nie było ich życie, często kompletnie nie byli ludźmi samodzielnymi: w wielu kwestiach decydowano za nich: co mają robić, gdzie, za ile, nawet musieli mieć zgodę na ożenek…
Miliony uciekły do USA (rodzina mojego dziadka) czy innych krain, zapewne im nie było do śmiechu za bardzo z tych “licznych radości”.
„Wychować to znaczy to samo, co wycisnąć na dziecku swoje ja, zniewolić je do uległości wobec starszych, zaprawić do funkcji gospodarczej w rodzinie oraz przepoić religią”. Ten cytat u większości moralistów dziś wywołuje niesmak. Wychowywanie znaczy tresura? Oczywiście, że tresura, dziś niby humanitarnymi metodami, bez bicia, lepiej stosować przemoc psychiczną. Owo “wyciskanie” to przemoc, nie ma znaczenia czas, metoda ani miejsce. Przedstawiony obrazek dziecka lat 20 ubiegłego wieku, aktualny był jeszcze w latach 60, nawet do końca lat 70 w odniesieniu do dzieci z chłopskich rodzin. Żyło się prawdziwie po bożemu, co rok to prorok, jak powiadano, dzieci były lokatą na starość i darmowa siła roboczą. I jak mniemam w wyobrażeniach hierarchii kościelnej, gdzie przeważają notable pochodzący z środowisk chłopskich , wiejskich, taką sielankową wizję próbują dziś sprzedawać nadal. Mocno to widać w ostatnio prowadzonej dyskusji na łamach, o seksie w kontekście religijnych wytycznych. W owym czasie rodzina była gwarantem przetrwania, a dzieci koniecznym jego elementem. Każda dodatkowa para rąk do pracy, dawała nadzieję na lepsze jutro. Dziś te schematy rodziny są już nieaktualne, nie da się cofnąć czasu, ani wyłuskać pozytywnych z niego elementów. Zawsze gdy ktoś zaczyna, dawniej to było lepiej, a zdarza się to bardzo często, po prostu szlag mnie trafia.
Książka zawiera cały rozdział dotyczący roli Kościoła w życiu chłopów,a raczej chłopek,bo im jest poświęcona w całości. Warto zwrócić ywage na wspomnienie o późniejszej Wiktorii Ulmue,błogosławionej Kościoła Jatolickiego. Ponieważ uczestniczyła w zajęciach Uniwersytetu Ludowegi,a w jasełkach tam organizowanych dostałam rolę Matki Boskiej, ksiadz odmówił jej rozgrzeszenia. Dziewczyna niemal mdlala ze strachu. Nie wiem,na ile instytucja Kościoła,a ba ile szerokie horyzonty obojga małżonków ukształtowane na Gackiej Górce przyczyniły się do ich heroicznej postawy, humanistycznej,chrześcijańskiej,ludzkiej.Warto przeczytać całą książkę. Rzeczywiście nie jest słodka,ale słodkich obrazków wsi spokojnej,wsi wesołej mamy wiele i są nam wdrukowane. Ta książka ma na celu pokazać, hak było,a nie jak dziś myślimy,że było. W tym hej wartość.