Nieraz ludzie pytają: ile kobiet zeszło z ulicy? Nie chodzi o statystyki! Nie chodzi o to, ile procent! Procent to mogę ci powiedzieć, ile jest na butelce. Chodzi o to, że Bóg nie zapomina o człowieku – mówi siostra Anna Bałchan w książce „Śluby (nie)posłuszeństwa. Prawdziwe życie zakonnic”.
Justyna Dżbik-Kluge: Siostra zawsze była osobą wierzącą?
Anna Bałchan SMI: A czy ja wiem? Myślałam, że jestem wierząca, ale wiesz, jak to było: w niedzielę do kościoła, czy raczej za kościół. Sakramenty przyjęłam, na religię chodziłam, i tyle. Nic z tego nie wynikało. Dużo dało mi dopiero bliskie i świadome zetknięcie z Bogiem. Koleżanka zaprosiła mnie na spotkania wspólnoty, która się nazywała „Źródełko” czy jakoś podobnie. Poszłam z ciekawości.
Okazało się, że dostałam tam bardzo fajną formację, opartą na założeniach księdza Franciszka Blachnickiego – bo to było związane z ruchem oazowym. Poznałam ideę samowychowania, która bardzo do mnie trafiła. Najważniejsze było to, że przyjmowali cię tam taką, jaka byłaś. Nie stawiali warunków, nie oceniali cię, mogłaś się cały czas nie odzywać i to nikomu nie szkodziło. A ja cię zapewniam, że jako nastolatka nie byłam taka gadatliwa jak dziś, absolutnie! Nie gadałam, za to rozrabiałam. Nie szłam wtedy dobrą drogą.
A jaką?
– Drogą samozniszczenia… Na tych spotkaniach nauczyłam się wielu rzeczy organizacyjnych. Jak na przykład prowadzić różne spotkania, żeby nie było nudno. Że wcale nie potrzebujesz zawsze alkoholu, żeby się rozweselić.
Którejś nocy, gdy wróciłam z kolejnego baletu, napisałam Bogu na kartce odpowiedź: „Dobra, zgadzam się. Tylko już mnie nie męcz!”
Fajne było to, że w tej wspólnocie były osoby świeckie. Prowadzili ją mężczyzna i kobieta, co budziło zdziwienie – w Kościele często jest sam babiniec. Dla mnie to było ważne, że nie był to ksiądz, który takie rzeczy prowadzi „zawodowo”, tylko właśnie ludzie świeccy, autentycznie zaangażowani, pragnący doświadczyć Boga.
Bo generalnie to nie podobał mi się język kościelny, nie trafiał do mnie. Zresztą tam przychodzili nie tylko wierzący. Przychodzili różni ludzie poszukujący swojego miejsca, stawiający pytania. Wtedy też po raz pierwszy w życiu usłyszałam muzykę jazzową na żywo i uczestniczyłam w mszy jazzowej. Działały tam różne grupy artystyczne: muzyczne, teatralne, plastyczne. Można było być w tych grupach, realizować się i uczyć.
Potem chciałam odejść od Kościoła. Docierały do mnie te wszystkie gadki, że religia to opium dla mas. Żyłam w lekkiej schizofrenii – z jednej strony pochody pierwszomajowe, z drugiej strony jazzowe msze… Miałam różne inne pomysły na siebie.
Inne, czyli jakie?
– Po szkole średniej chciałam jak najszybciej iść do roboty i dostać tak zwaną książeczkę „G”, czyli górniczą. […] Jedynym miejscem na kopalni, w którym mogły pracować kobiety, była sortownia – wiesz: taśma leci, a ty sortujesz węgiel ręcznie. Ciężka praca, w złych warunkach, to zimno, to gorąco, pył. Ale jak miałaś książeczkę „G”, to mogłaś sobie kupić różne fajne rzeczy, do których normalnie nie było dostępu. Mówiąc „fajne”, mam na myśli takie jak pralka – w tamtych czasach to były moje marzenia.
Potem bardzo chciałam mieć samochód i być kierowcą. A później jeszcze myślałam, żeby założyć knajpkę: taką z przyciemnionym światłem, lekko niebieskawym, z dymem, sceną i muzą na żywo: jakieś piano czy gitara, jakiś jazzik… I w tym świetle ja przy barze, napełniam kieliszki – dżin, malibu, siup, proszę bardzo. Ludzie do mnie przychodzą, rozmawiamy sobie szczerze o życiu.
No i to wszystko przecież siostra ma! Tylko bez dżinu i malibu.
– Bo Bóg wchodzi w sposób tajemniczy i robi ci totalną rewoltę w życiu. Kto by pomyślał, że tak się skończy!
Siostra chyba kocha muzykę.
– Muzyka od zawsze do mnie mocno przemawiała. Piosenki to było coś, co mnie dotykało. Potem sama nauczyłam się grać na gitarze. Nie znam się na nutach, ale w tej grupie się nauczyłam – gry na gitarze, obsługiwania mikrofonu, pewnych zasad śpiewania, wokalu, choć nigdy nie byłam specjalnie śpiewająca; jestem po rozszczepie podniebienia, więc nie było łatwo.
A teraz siostra gra, śpiewa i nagrywa płyty z muzyką chrześcijańską.
– No widzisz, jak to jest śmiesznie w życiu. Z jednej strony, jakby się człowiek tak przyczepił tych swoich słabości, toby nic nie zrobił; a z drugiej – nie możesz sobie wyobrazić czegoś, czego by Bóg nie przeskoczył. On ci załatwi przygodę życia, spotkania z fantastycznymi ludźmi, w niesamowitych miejscach.
Powiedziała siostra, że szła „drogą samozniszczenia”, a jednak wybrała siostra zakon. Dlaczego?
– Bóg nie dawał mi spokoju. To jest tak, że po bliskim spotkaniu z Nim przychodzą ci do głowy myśli niepokojące, nawracające i czujesz, że trzeba coś z tym zrobić. Chodziłam sobie na jedną imprezę, na drugą i te myśli mnie cały czas dopadały. Szef mnie wołał. Którejś nocy, gdy wróciłam z kolejnego baletu, napisałam Mu na kartce odpowiedź: „Dobra, zgadzam się. Tylko już mnie nie męcz!”. Podpisałam się trzema imionami – dwoma z chrztu i trzecim z bierzmowania – żeby to moje oświadczenie nabrało mocy.
Nie poszła siostra „w długą”, tylko pomagać ratować kobiety od życia na ulicy. Jak to się stało?
– Poszłam pracować na ulicę, bo tam posłał mnie Kościół – biskup i moi przełożeni. Sama bym tego przecież nie wymyśliła. Pomyśl – jakbym sobie sama wymyśliła pracę z prostytutkami, to wszyscy uznaliby, że mi odwaliło [śmiech].
[…] siostra prowincjalna poprosiła mnie na rozmowę i wyliczyła mi, gdzie i z kim będę pracować. Roześmiałam się, bo to było dla mnie aż niemożliwe. Powiedziała: „Pójdziesz do alkoholiczek, prostytutek…” – a ja patrzę i myślę: „Co ona opowiada?!”. […]
Domyślam się, że gdy siostra poszła pierwszy raz do swoich podopiecznych, to nie przywitały siostry gromkimi brawami…
– Pewnie, że nie! To tak nie działa, że idziesz i mówisz: „Cześć! Jestem Ziuta i chcę wam pomóc”. Jeśli tak zrobisz, odpowiedź będzie jedna: „My od ciebie nic nie chcemy, wypad z naszego terenu!”. Dlatego też trzeba było znaleźć jakąś możliwość dojścia do dziewczyn.
Musiałam się rozeznać w terenie, zobaczyć, jak mnie przyjmą, co do nich trafi. Pamiętam pierwszą dziewczynę, z którą miałam pracować. Przyszła do Domu Aniołów Stróżów. Był ze mną ksiądz, który miał mi pomóc wejść w temat. Siedzimy we troje w pokoju i on mówi do niej tak: „Wiesz, tu jest siostra Anna, pomoże ci, porozmawiaj z nią”.
Z jednej strony, jakby się człowiek tak przyczepił tych swoich słabości, toby nic nie zrobił; a z drugiej – nie możesz sobie wyobrazić czegoś, czego by Bóg nie przeskoczył
Ta popatrzyła na mnie i wrzasnęła, że z dziewicą nie będzie rozmawiać, a potem wstała i uciekła. Z desperacji chciałam za nią wołać: „Ale skąd wiesz?! Skąd wiesz, że z dziewicą?!”. Nie miało to jednak większego sensu. Jak tak wyskoczyła z pokoju, to wszyscy byli przerażeni. Seria pytających spojrzeń, jakby wszyscy uznali, że coś jej zrobiłam. Powiedziałam: „No cóż, wiem, że nie mam urody, ale żeby aż tak?” [śmiech]. Atmosfera się rozluźniła i walczyliśmy dalej.
Od razu rzucono siostrę na głęboką wodę. Co pomagało?
– Myślę, że poczucie humoru i dystans do siebie są kluczowe. Bo Szatan jest panem powagi, a dobry humor działa jak egzorcyzm. A przede wszystkim, żeby cokolwiek zacząć robić, trzeba najpierw słuchać, trzeba poznawać ludzi.
Wielkim szokiem było dla mnie, gdy się dowiedziałam, że na ulicy handluje się ludźmi. Jedna dziewczyna, którą się opiekowałam, powiedziała mi kiedyś, że one nie mogą zejść z ulicy, bo mają dług. „A skąd ty masz dług, jaki dług? – spytałam. – Jak w ogóle mogłaś się zadłużyć?”.
I potem się okazało, że za wszystko trzeba było płacić haracz: za miejsce przy ulicy, za to, że alfons załatwił ci mieszkanie, albo za to, że – jak ci powiedział – musiał coś załatwić z policją, i tak dalej. Te długi rosły potem w takie kosmiczne sumy, że choćbyś nie wiadomo co zrobiła, w życiu byś się nie wypłaciła. Czasami alfonsi używają fikcyjnych niby umów. Jeśli ktoś się na tym nie zna, a jest w kryzysie, to podpisuje i w ten sposób łatwo go wykorzystać.
Musiałam się tego wszystkiego nauczyć. Bo wiesz, ulica to jest cała społeczność, jakby miasto w mieście. Bezdomni, dilerzy, doliniarze, złodzieje, prostytucja męska, chłopięca, gry hazardowe. To wszystko było bardzo skomplikowane i wzajemnie ze sobą powiązane: i bezdomność, i ubóstwo.
Szybko zauważyłam, że pomaganie w sensie dawania rzeczy materialnych to jest tylko narzędzie, to są gadżety, najważniejsza w tym wszystkim jest relacja i jej stałość. A to się równa temu, że tysiące razy zostajesz wystawiona do wiatru. Część dziewczyn, z którymi pracowałam, została zamordowana. Część zaginęła, część wylądowała w więzieniach, a część ułożyła sobie życie. Niektóre odnalazły mnie po latach.
Taka praca to chyba ciągłe wahanie – dziewczyna odchodzi, wraca, odchodzi i znów potrzebuje wsparcia. Wraca na ulicę, do systemu, w którym funkcjonowała, bo inaczej nie umie.
– No, dokładnie tak jest. Kiedy pracowałam ulicznie, to też mi się nieraz wydawało, że coś nie ma sensu. Na przykład widziałam, jak dziewczyna stoi, kolejny raz nie jest trzeźwa. Ma za sobą doświadczenie wielu aborcji, przemocy, poniżenia – to są naprawdę ciężkie historie. I w duchu nieraz mi się pojawiała myśl: tu już nic nie pomoże, pozamiatane. Wtedy jasno sobie powiedziałam, że nie jest moim celem, żeby ktoś zszedł z ulicy.
A co jest siostry celem?
– Żeby ludzie na ulicy mogli doświadczyć Boga, który nigdy o nich nie zapomniał. Bo jeżeli ktoś jest gotowy, jak mu się wszystko w środku poukłada, to on sam z tej ulicy zejdzie. Nieraz ludzie pytają: ile kobiet zeszło z ulicy? Nie chodzi o statystyki! Nie chodzi o to, ile procent! Procent to mogę ci powiedzieć, ile jest na butelce. Chodzi o to, że Bóg nie zapomina o człowieku. […]
Może dzięki swoim osobistym doświadczeniom ma siostra takie zrozumienie dla ludzi, którzy żyją na marginesie?
– Pamiętaj, że u Boga nie ma ludzi na marginesie. Za to Go lubię. […] Jesteśmy tacy, że zawsze widzimy u siebie to, co jest złe i najgorsze.
Mnie się na przykład wydawało, że jestem najbardziej pijącą, beznadziejną osobą na świecie. Czułam się uszkodzona, wybrakowana. Myślałam, że w ogóle nic mi się od życia nie należy. A jak się tak człowiek nakręca, że jest nieudacznikiem, to męczy ludzi wokoło i siebie samego.
Lubię taką metaforę: to tak, jakbyś weszła do mieszkania, poszła do ubikacji, wsadziła rękę do muszli klozetowej i powiedziała: „Kurde, jak tu śmierdzi, jak tu jest ohydnie!”. Ale nie wejdziesz do salonu, do jednego pokoju, do drugiego, tylko siedzisz i miauczysz, że ci śmierdzi. Toż wyjmij tę rękę, umyj i popatrz dookoła!
Fragment książki Justyny Dżbik-Kluge „Śluby (nie)posłuszeństwa. Prawdziwe życie zakonnic”. Tytuł fragmentu pochodzi od redakcji
Przeczytaj też: Wyklęte anioły
Takie osoby jak ta Siostra więcej mówią o Bogu w 10 zdaniach, niż wszystkie ekscelencje i eminencje w tysiącach listów. Bardzo dziękuję redakcji.
Jakub. Byłam na takich rekolekcjach: „Pomoc kuchenna i wędkarze, czyli na początku tak nie było” Bałchan i Szustak.
Net je ma ;).
Działania siostry znam od lat.
Więcej mi powiedziały niż setki płomiennych wpisów, kazań i … iluzji.
Dzięki, poszukam!
Jak to dobrze przeczytać coś pozytywnego, prawdziwego. Dziękuje Siostrze i takim Siostrom. Więcej takich ludzi Kościoła i artykułów o nich 🙂