Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Ostatni seans filmowy”. Młodość, nostalgia i władca Czas

Timothy Bottoms i Cloris Leachman w filmie “Ostatni seans filmowy”, reż. Peter Bogdanovich, USA 1971. Fot. Materiały prasowe

To nie kino jest głównym bohaterem arcydzieła Bogdanovicha. Nie jest nim też młodość, czekająca w blokach startowych, gotowa, by zdobywać rzeczywistość. Nad wszystkim góruje potęga, która sprawia, że nastoletnie lata zawierają w sobie źdźbło ciemności.

Szósty odcinek cyklu Diany Dąbrowskiej i Damiana Jankowskiego „Urlopy w kinie”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

Senne, nieco zaniedbane miasteczko. Pustka. Nigdzie żywej duszy. Słońce i porywisty wiatr, unoszący uliczny pył. Oto pierwsza i końcowa scena „Ostatniego seansu filmowego” (1971) – arcydzieła Petera Bogdanovicha, w którym reżyser składa hołd klasycznemu kinu i wraca do okresu własnego dojrzewania w latach 50.

W malutkiej teksańskiej mieścinie dorastają Sonny (Timothy Bottoms), Duane (Jeff Bridges) i Jacy (Cybill Shepherd). Powoli kończą szkołę, grają w bilard i baseball, słuchają Hanka Williamsa, randkują, przeżywają inicjacje seksualne. Przesiadują w barze. I w kinie. Chciałoby się powiedzieć, że zwłaszcza w kinie, że przypominają protagonistę późniejszego „Cinema paradiso” Giuseppe Tornatorego, ale…

Bogdanovich wie, że nostalgia to nieodłączny element ludzkiej drogi. Podobnie jak gorycz, żal, nienasycenie, melancholia i ciężka do wyrażenia wściekłość: na to, że życie potoczyło się tak a nie inaczej, że nie dało nam szansy

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Bogdanovich – jeden z największych kinofilów wśród amerykańskich twórców – w swoim szczytowym osiągnięciu pokazuje moc kina w sposób nieoczywisty i dyskretny. Owszem, bohaterowie jego filmu chodzą na seanse, ale głównie po to, by w ich trakcie się obściskiwać. Jednocześnie przynajmniej w części z nich – jak w Sonny’m – jest pewna zachłanność w patrzeniu na ekran, jakby stopniowe zrozumienie, że kino to potęga, która ich przeżyje. Dziś oni oglądają dzieła Hawksa czy Forda, kiedyś ktoś inny będzie oglądał ich los, i może trochę dziwił się, jak bardzo przypomina on jego własny.

Inna sprawa, że u Bogdanovicha kino idealnie wpisuje się w małomiasteczkowy pejzaż. Funkcjonuje tuż obok głośnych i cichych dramatów mieszkańców, tych młodych oraz – przede wszystkim – tych starszych, jak Sam zwany Lwem (Oscarowy Ben Johnson), Ruth (Oscarowa Cloris Leachman), jak Lois (Ellen Burstyn) i Genevieve (Eileen Brennan). To ludzie, którzy zdążyli już czegoś doświadczyć. I rozczarować się. Ludzie skłóceni z życiem (by posłużyć się tytułem innego arcydzieła, spod ręki Johna Hustona), noszący w sobie źle podjęte decyzje, stracone złudzenia, całą gorzką codzienność, tę zmęczoną kochankę, porzuconą przez bezwzględny zegar.

Może właśnie w tym tkwi siła i autentyzm „Ostatniego seansu filmowego”? Przenosząc na ekran powieść Larry’ego McMurtry’ego, Peter Bogdanovich wie, że może bezkarnie kąpać się w nostalgii. Ale też ma świadomość, że nostalgia to tylko i aż nieodłączny element ludzkiej drogi. Podobnie jak gorycz, żal, nienasycenie, melancholia i – w pewnym sensie – ciężka do wyrażenia wściekłość: na to, że życie potoczyło się tak a nie inaczej, że nie dało nam szansy, że nie zaczekało na nikogo.

Nie, kino nie jest głównym bohaterem tego filmu. Nie jest nim też młodość, czekająca w blokach startowych, gotowa, by zdobywać rzeczywistość. Nad wszystkim góruje czas, jego potęga i bezpowrotność. To on sprawia, że okres beztroski, lata, ferii i wakacji, moment życiowych decyzji oraz rzeczy robionych „po raz pierwszy” jest co prawda piękny, ale też zawiera w sobie źdźbło ciemności – ciemności, która pozostaje bezwzględna dla wszystkich, która wszystko pochłonie, tak lokalne kino, jak i nasze zapasy z rzeczywistością, triumfy i klęski.

Mistrzowski „Ostatni seans filmowy” jest opowieścią właśnie o tym: o niełatwym łączeniu skrajności, o dorastaniu do zgody na świat, który w nosie ma nasze oczekiwania i marzenia, naiwną wiarę, że kiedyś rzeczywistość będzie należała do nas, że jesteśmy jej panami. W filmie symbolem tego staje się Meksyk, do którego młodzi bohaterowie jadą, by się zabawić. Kiedy wrócą, ze smutkiem odkryją, że pod ich nieobecność coś się bezpowrotnie skończyło. Że trzeba wstać i iść dalej, mimo że egzystencja – jak chciała Szymborska – to „przegrana sprawa”.

Łączeniem przeciwieństw okazuje się też stosunek do rodzinnych stron. Wie o tym każdy, kto wyjechał z domu. Niby się go kocha i nawet ochoczo doń wraca. A jednocześnie człowiek zdaje sobie sprawę, że nie mógłby już funkcjonować w tym miejscu, że coś się skończyło i skurczyło, że miasto dzieciństwa żyje nadal, ale głównie w jego snach i wspomnieniach. Tak zresztą jest również z samym dzieciństwem: tęsknimy za nim, ale czy chcielibyśmy ponownie stać się dziećmi? Albo raz jeszcze przeżyć własną nastoletniość? Ponownie się mylić, ranić siebie i innych, poddawać różnym niezręcznościom?

Kolejny obszar, który przewrotnie wybrzmiewa w arcydziele Bogdanovicha, to pokusa, by wiedzieć. By poznać przyszłość, by złapać życie za nogi. Tymczasem tego zrobić się po prostu nie da. Ono zawsze okaże się, stety lub niestety, większe od nas. Można oczywiście odkryć dalsze losy bohaterów, oglądając o dwie dekady późniejsze „Texasville” (1990). Tylko po co? Kontynuacja przyniesie jedynie rozczarowanie – spadkiem formy Bogdanovicha, i banalnością dalszej historii.

Wesprzyj Więź

Może zresztą los tego filmu i fakt, że reżyserowi nigdy więcej nie udało zbliżyć się do jego poziomu, to nieco zaskakująca mądrość: dopowiedzenie wszystkiego do końca musi łączyć się z rozczarowaniem, z poczuciem, że przecież mogło być lepiej, ciekawiej, barwniej. Niełatwo uznać, że przeszłość to jedyne, co mamy.

A może chodzi o ogólną świadomość, że dobrze byłoby nie ulegać naiwności, raczej po prostu upadać i podnosić się. Jednym okiem się śmiać, a drugim płakać. I domyślać się, że tak będzie już zawsze, że taki jest urok tego słodko-gorzkiego seansu, zwanego życiem…

Przeczytaj też: Robert De Niro. Nieznośna lekkość perfekcji

Podziel się

3
Wiadomość