Jego życie to kumulacja triumfów i katastrof, tajemnicy zła i siły przetrwania, krzywd doświadczanych i zadawanych. Roman Polański kończy 90 lat.
Widziałem go na żywo raz: jesienią 2019 roku, na premierze filmu „Oficer i szpieg” w warszawskim kinie Muranów. Pamiętam towarzyszącą mu w tamtych dniach atmosferę wzburzenia (po protestach odwołano spotkanie w łódzkiej szkole filmowej) i różne opinie na jego temat, także w naszej redakcji. Ostatecznie na łamach Więź.pl opublikowaliśmy wówczas dwugłos o relacji biografii twórcy do jego dzieła.
Trzy lata później emocje dotyczące reżysera „Pianisty” nie opadły. I już chyba nie opadną.
Pieśń idioty
Czy nam się to podoba, czy nie, nie da się dzisiaj pisać o Romanie Polańskim, abstrahując od jego życia prywatnego. Życia, w którym skumulowały się w rzadko spotykanym natężeniu triumfy i katastrofy, tajemnica zła i siła przetrwania, krzywda doświadczana i zadawana. Oraz wpisany w to wszystko los nomady, ciągłe ucieczki – wyjazd z Paryża do Warszawy w przeddzień wojny, wydostanie się z krakowskiego getta, emigracja na Zachód, ucieczka ze Stanów Zjednoczonych w roku 1978. I beznadziejna świadomość, że z labiryntu własnego losu wyjść się nie da.
Wracam po kilku latach do tej filmografii. Zdumiewa mnie, jak bardzo można ją czytać przez pryzmat doświadczeń jej twórcy. Polański to – wiadomo – mistrzowsko pokazana klaustrofobia i bohaterowie zamknięci na małej przestrzeni. Ale to także pewna spójna, skrajnie pesymistyczna wizja rzeczywistości, nad którą nie da się zapanować (czy reżyseria nie jest upartą próbą takiego zapanowania?). Nieprzypadkowo w kilku filmach wiatr unosi bezwładne gazety lub liście. Nieprzypadkowo też w kluczowych scenach „Tragedii Makbeta” główny bohater recytuje słynne zdanie, że „życie to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nieznacząca”.
Świat w kinie Polańskiego to miejsce nieprzyjazne, pełne przemocy i lęku, miejsce zagrażające jednostce – niebo jest puste, egzystencja zaś staje się doświadczeniem przerażającym. Tak było we „Wstręcie” i w „Matni”, w „Dziecku Rosemary” i w „Lokatorze”, w „Chinatown”, w „Tess” i w „Pianiście”. Trzy ostatnie z wymienionych to moim zdaniem arcydzieła, szczytowe osiągnięcia nie tylko Polańskiego, ale też kina ostatniego półwiecza. Opowieści formalnie perfekcyjne, uniwersalne w swojej wymowie. Dobrze byłoby się chwilę przy nich zatrzymać.
Polański jest najwybitniejszym, obok Wajdy, reżyserem w dziejach polskiego kina. I jednocześnie człowiekiem, którego postępowanie absolutnie nie powinno być aprobowane, stać się wzorem do naśladowania. Tylko czy takie postawienie sprawy kogokolwiek dziś zadowala?
„Chinatown” jest mrocznym kryminałem czerpiącym z estetyki noir, w którym prywatny detektyw próbuje rozwiązać pogmatwaną sprawę. W trakcie śledztwa przekonuje się o daremności wszelkich dobrych uczynków, a nawet ich szkodliwości. Ostatecznie tytułowe Chinatown jest wszędzie, trzeba więc angażować się w losy świata i bliźnich „możliwie jak najmniej”.
„Pianista” jak chyba żaden inny film znakomicie pokazuje absurdalność zła i okrucieństwa dokonywanego przez nazistów na Żydach, zła, do którego nie musiało przecież dochodzić, które było sadystyczną zachcianką okupantów. To jednak również wielka humanistyczna opowieść o woli przetrwania za wszelką cenę, uniknięcia Zagłady i śmierci.
Z kolei „Tess” – bodaj najpiękniejszy wizualnie i narracyjnie obraz reżysera, zadedykowany zmarłej żonie, Sharon Tate – przedstawia historię zubożałej młodej arystokratki, która doświadcza ciągłych nieszczęść: zostaje napastowana przez bogatego niby-kuzyna, traci dziecko, a poznany później ukochany mąż porzuca ją, kiedy dowiaduje się o jej przeszłości. „Za późno…” – rzuca Tess tak naprawdę do swojego losu, gdy wydaje się, że ten zaczyna się odmieniać. Zdesperowana dziewczyna decyduje się na akt zbrodni, wiedząc, że przypłaci to życiem.
Czy w tych trzech dziełach nie odbija się w pewnym sensie filozofia i los samego Polańskiego? Jego głęboko skrywany smutek po traumie Holokaustu i śmierci matki w Auschwitz. Poczucie winy i rezygnacja po stracie żony (będącej w zaawansowanej ciąży), brutalnie mu odebranej przez bandę Mansona (do dziś będzie utrzymywał, że te niecałe dwa lata z Tate to jedyny okres w życiu, gdy czuł się szczęśliwy). Wreszcie – decyzja, że trzeba żyć dalej, mimo wszystko. Odbić sobie, ignorować społeczny porządek, używać życia bez zahamowań – co doprowadzi do kolejnej krzywdy…
I znów zaczyna się przeszłość
Wzmiankowanie o sprawie z marca 1977 roku, kiedy to 43-letni filmowiec został oskarżony o gwałt na 13-letniej Samancie Gailey (później Geimer) i odurzenie jej narkotykami, wymaga uporządkowania.
Polański podczas procesu przyznał się do współżycia z nieletnią, a jednocześnie długo nie rozumiał – podobnie jak środowisko filmowe – wagi tego, co zrobił. Chciał przyjąć minimalny wymiar kary i wrócić do swoich zajęć.
Nie zmienia to faktu, że sam proces bardziej niż dążenie do sprawiedliwości przypominał spektakl. Dokument Mariny Zenovich „Roman Polański: ścigany i pożądany” obnaża matactwa prowadzącego sprawę sędziego – łamiącego zasady praworządności, chcącego zignorować ugodę, wydłużać karę w nieskończoność lub deportować oskarżonego. Wypowiadający się przed kamerą ówczesny prokurator mówi wprost: „Nie dziwi mnie, że w tej sytuacji Polański opuścił kraj”.
Wracając do wyrządzonego przez reżysera zła, można próbować kreślić kontekst przeszłości. Tłumaczyć, że w latach 60. wśród studentów łódzkiej filmówki dość powszechne było umawianie się z piętnastolatkami. Albo argumentować, że pół ówczesnego Hollywood uwodziło nastolatki, że nikt – włącznie z samymi zainteresowanymi i ich rodzinami – nie widział w tym problemu. Tylko czy to w jakikolwiek sposób zmniejsza winę Polańskiego? Wyjaśnia, dlaczego on i jemu podobni do dziś nie czują się zawstydzeni swoim postępowaniem, raczej wspominają z nostalgią „czas tolerancji i wolności”?
Można też zwracać uwagę, że nieprawdą jest twierdzenie, jakoby Polański nie poniósł żadnych konsekwencji. Ucieczka ze Stanów oznaczała, że w Fabryce Snów zrobił raptem dwa filmy, w których pokazał swoje reżyserskie możliwości. Za kratkami spędził łącznie rok (w USA i znacznie później: w szwajcarskim więzieniu oraz w areszcie domowym), od jakiegoś czasu musi mierzyć się z infamią w różnych środowiskach, ulicznymi protestami i zaczepkami prasy. Ostatnio: z trudnościami w finansowaniu swoich projektów. Jego ofiara – dziś już prawie 60-letnia kobieta – przebaczyła mu, co więcej: zaapelowała, by wymiar sprawiedliwości zrezygnował z dalszego karania. I przyznała, że doświadczyła więcej zła ze strony sądu i mediów niż od Polańskiego.
Wszystko to jednak nie oznacza, że można usprawiedliwiać czy bagatelizować czyn reżysera z 1977 roku. Nie można.
A reakcje samego filmowca? „I znów zaczyna się przeszłość” – ten wers Różewicza mógłby powtarzać pod nosem od prawie pół wieku, narzekając, że zdaniem opinii publicznej dla jego przypadku nie ma przedawnienia. Albo podkładając się krytykom, gdy niedopuszczalnie zrównał swoje doświadczenie z krzywdą Gailey („Odpokutowaliśmy tę sprawę. Ja, ona i jej matka”).
Tyle że medialne wzburzenie wokół Polańskiego od dobrych kilku lat nie dotyczy tylko sprawy Samanthy. O molestowanie lub gwałt oskarżyło go kilka kolejnych kobiet. Reżyser stanowczo zaprzecza, nazywa zarzuty absurdalnymi i dezawuuje oskarżycielki (wkrótce stanie przed sądem za zniesławienie jednej z nich). Nigdy nie wypierał się, że lubi „młode kobiety” (w dzisiejszym języku: nastolatki), jeszcze w latach 80. mówił o tym otwarcie (gdy się poznali, jego muza Nastassja Kinski miała raptem 15 lat). Czy w romansowaniu z nimi posunął się do przemocy, również przemocy rozumianej szerzej niż gwałt?
W ostatnich latach opinia publiczna odbywa nad filmowcem symboliczny sąd – sąd nad światem mężczyzn, którzy wykorzystywali swoją pozycję i beztrosko używali zależnych od siebie kobiet (inna sprawa, że niektóre instytucje – jak Amerykańska Akademia Filmowa – próbują się teraz wybielić i zatrzeć systemową odpowiedzialność, a i społeczeństwo, karząc go, chce się lepiej poczuć). Polański był rzeczywiście drapieżcą seksualnym i teraz odbiera zapłatę za dawny niepohamowany hedonizm? A może – jak sam uważa – stał się „łatwym łupem”, kimś, komu po sprawie z 1977 roku dokooptowano następne, tym razem fikcyjne winy (żadna ze spraw nie może być rozstrzygnięta w sądzie)? A jeśli nie poznamy jednoznacznych odpowiedzi?
Rozłączeni?
Pozostaje jeszcze pytanie, co z tym wszystkim można w praktyce zrobić. Nie oglądać „Pianisty” i innych znakomitych dzieł?
Jako filolog uparcie chciałbym bronić niezbyt popularnego obecnie stanowiska, by konsekwentnie oddzielać artystę od jego twórczości. By na przykład uniemożliwiać dalszą pracę przemocowcom, ale nie palić na stosie ich dokonań. Ba, by uczciwie oceniać pracę już wykonaną. Polański za opowieść o losach Władysława Szpilmana słusznie odebrał w Cannes Złotą Palmę i zdobył Oscara, słusznie nagrodzono go również kilka lat temu – w cieniu protestów – francuskim Cezarem za reżyserię „Oficera i szpiega” (końcowe 40 minut to popis warsztatowej wirtuozerii!).
Ostatecznie może kluczem jest proste, choć coraz rzadsze podejście niebinarne: Roman Polański to ani święty, ani zło wcielone. Jest najwybitniejszym, obok Wajdy, reżyserem w dziejach polskiego kina. I jednocześnie człowiekiem, którego postępowanie absolutnie nie powinno być aprobowane, stać się wzorem do naśladowania. Tylko czy takie postawienie sprawy kogokolwiek dziś zadowala?
Zwłaszcza że rozdzielenie tych obszarów okazuje się znacznie prostsze na papierze niż w realu. Przekonałem się o tym, kiedy zobaczyłem reżysera w Muranowie. Po chwili zdałem sobie sprawę, że – jak cała sala – stoję i klaszczę. Wiem, że robiłem to za „Chinatown”, za „Pianistę”, za „Tess”, za filmy, które wpłynęły na moje życie. Dopiero później przyszła refleksja: ale czy byłoby to jasne dla postronnych obserwatorów całej sytuacji? Zniknęło gdzieś moje samozadowolenie. Wyszedłem z kina z poczuciem moralnego kaca…
Przeczytaj też: Niewiele mogę zrobić. I co z tym zrobić?
Musze przyznac, ze bardzo oryginalne sa Panskie komentarze. Dziekuje za szczerosc!
takich dylematów jest więcej, i to, powiedziałbym, bardziej spektakularnych – np. zbrodniarz wojenny Sturmbannführer Wernher von Braun jest twórcą potęgi kosmicznej USA:
https://www.youtube.com/watch?v=AYzlLhinEeQ
Znane są zastrzeżenia w stosunku do Michała Anioła, Wagnera, itd. Zasada oddzielenia twórcy od dzieła jest również skuteczna w codziennym życiu – nie musimy się zastanawiać, czy używaną przez nas pralkę lub odkurzacz składał jakiś mniejszy lub większy złoczyńca…
Niedawno przez prasę,w tym „Więż „,przetoczyła się dyskusja o Marko Rupniku i jego dziełach. Jak bardzo się to wszystko powtarza..
Chyba nie rozumiesz zagadnienia, ten człowiek jest skazany za przestepstwo, zresztą bardzo brutalne w USA i w Polsce otrzymuje azyl, wie dobrze ze takich jak on s ok e w tym kraju broni. Ale podobnie mamy z problemamy w kosciele. Czy to demokracja, rownosc wobec prawa ze jeden suedzi inni na wolnosci.
Polański nie otrzymał azylu. Karalność czynu, o który jest oskarżony w USA, wg prawa polskiego przedawniła się – samo do wystarcza (ale nie gwarantuje) żeby sąd polski orzekł niedopuszczalność ekstradycji.
Jest przyjęte w środowisku twórczym że kreatorzy kultury mają swoje muzy kropka,pozostaje pytanie czy inspiracją pozostaje Muza , używki czy szerzej zło które wyrządzamy.Niechce osądzać czynu,bo to jest domena prawa i sprawiedliwości przyjętej w społeczeństwie jakby to nie zabrzmiało.Temida przyjęło się że jest ślepa,Winstaina lawina pozwów zmiotła życia publicznego, lawinę uruchomiła kobieta której życie w farsę zamieniła własną matka.Polanski od przysłowiowego czyscibuta dostał się na piedestał,pozostaje pytanie bronimy Polańskiego czy sen o nim.
Jakże mądry artykuł, brakuje mi takich pośród częstego bełkotu, w pogoni za korzyścią chwilową.
Danuta,zarówno Polański jak Rupnik są wybitnymi artystami ( nie każdemu nie wszystko musi się podobać, ale to inna historia), obaj też są ludźmi o wątpliwej moralności. Artykuł dotyka także kwestii łączenia bądź rozdzielania osoby twórcy i jego twórczości. O mozaikach Rupnika dyskutuje się,czy zostawiać,czy skuwać. Coś tam rozumiem,po prostu odnoszę się do jednego z wątków
Bardzo lubimy podziwiać dzieła „wielkich” tego świata A to jakiś wielmoża dobrodziej ufundował kościół, zbudował zamek, wygrał wojnę, bitwę. Jak w przypadku von Brana stworzył potęgę kosmiczną i tak w koło Macieju. Za większością tych dzieł stali ludzie, którym było wolno więcej, którzy nie ponosili konsekwencji za krzywdy czynione innym podczas wspinania się na szczyty chwały. Dzieje się tak, bo któżby nie chciał osobiście dokonać dzieł wiekopomnych. Pewnie gdyby nadarzyła się okazja, krzywda wyrządzana przy okazji bliźniemu, nie brzydziła by nas. Cel uświęca środki. To dlatego religie tyle miejsca poświęcają ględzeniu o miłości, braterstwie i temu podobnych dyrdymałach. Im więcej mułu tym grubsza warstwa lukru przykrywać go musi.
Ciekawy artykuł