Mało znam filmów takich jak ten, łączących w sobie i dobrą historię i bardzo solidne wykonanie, przystępność i bijącą z ekranu mądrość. Opowieść Penny Marshall autentycznie wciąga, fascynuje i wzrusza.
Czwarty odcinek cyklu Diany Dąbrowskiej i Damiana Jankowskiego „Urlopy w kinie”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj
Niby nikt nie wierzy w cuda, a każdy na nie czeka. Chcemy, by coś, co wydawało się niemożliwe, nagle okazało się realne. By dawno pogrzebane nadzieje odżyły. By w dobrze znanym, oswojonym świecie powstała szczelina, w której spełni się to, co spełnić się nigdy nie miało prawa. Ale co zrobić, jeśli cud nadejdzie, a jednak będzie miał dopisany aneks niedostrzegalnym druczkiem: ja też, podobnie jak wszystko na tym świecie, nie jestem wieczny? Co wtedy?
Przyznam od razu: mało znam filmów takich jak „Przebudzenia” Penny Marshall (1990), łączących w sobie i dobrą historię, i bardzo solidne wykonanie, przystępność i mądrość bijącą z ekranu. Ta opowieść, która trzy dekady temu rywalizowała o najważniejsze Oscary, autentycznie wciąga, fascynuje i wzrusza.
Czy może być inaczej? W końcu oglądamy fabułę o zdarzeniu niezwykłym: latem 1969 roku nowojorski lekarz Oliver Sacks (w filmie bohater grany przez Robina Williamsa nazywa się Malcolm Sayer) podaje swoim obłożnie chorym pacjentom, cierpiącym na śpiączkowe zapalenie mózgu, eksperymentalny lek. W efekcie wracają oni do rzeczywistości. Następuje cud, tytułowe przebudzenia.
Zawsze musi być pacjent zero, ktoś, kto skupia na sobie uwagę personelu medycznego, a także widzów. Kimś takim w filmie Marshall jest Leonard Lowe. Jego przypadek niesie całą historię. Dzieje się tak głównie z powodu, któremu na imię Robert De Niro. Tworzy on jedną z najlepszych, choć mniej znanych ról w swojej karierze. To właśnie w jego wybitnej kreacji skupia się cały ciężar opowieści, dzięki niej widać rysy na idealnym obrazie przebudzeń.
Po pierwsze, Leonard wraca do świata aż po trzydziestu latach nieobecności. Gdy zasypiał, był dwudziestokilkulatkiem, teraz jest ponad pięćdziesięcioletnim mężczyzną. Jak nadgonić stracony czas? Jak przeżyć lata i doświadczenia, których nie było; które zostały brutalnie odebrane przez chorobę? Lowe i pozostali pacjenci byli na wieloletnim, przymusowym urlopie od życia. Co mogą teraz zrobić? Odeszli bliscy, przeminęła młodość i energia. Może nie warto było się budzić?
De Niro wyśmienicie wygrywa wątpliwości swojego bohatera. Jego Leonard jest ujmująco prostoduszny i niewinny, ale z czasem pozwala sobie na dopuszczenie do głosu naturalnych potrzeb. Trudno, by pięćdziesięciolatek przebywał jedynie z kochającą mamą. Pragnie tego, co najpotrzebniejsze, a niejako przypisane dorosłym: samodzielności. Chce wyjść samemu na miasto. I spędzać czas z dziewczyną, w której zaczyna się zakochiwać. Gdy lekarze przekonują go, że poza szpitalem czekają na niego jedynie niebezpieczeństwa, rzuca stanowcze: „Nie obudziliście rzeczy, tylko człowieka!”.
Twórcy „Przebudzeń” tak konstruują swój film, by jego przesłanie pozostało jednoznaczne: warto doceniać proste rzeczy, codzienne czynności i przyjemności, których w każdej chwili możemy zostać pozbawieni. „Trzeba ludziom przypomnieć, jak dobrą sprawą jest żyć!” – wykrzyknie Leonard. Warto też jednak zwrócić uwagę na elementy, które prowadzą do słusznej, choć banalnej konkluzji, dotknąć pewnej uniwersalnej niewygody, wręcz grozy tej opowieści.
Ostatecznie Marshall chce nas, widzów, pocieszyć, serwując nam inspirującą myśl na koniec. Nie sili się jednocześnie na sztuczny hurraoptymizm, na wygładzanie tego, co sprzeczne. Bohaterowie filmu podlegają podstawowej, wspomnianej już zasadzie rządzącej wszechświatem: nic nie trwa wiecznie. Być może jedynym bogiem pozostaje czas, bezwzględny jednakowo dla wszystkich, sprawnych i mniej sprawnych.
Najbardziej chwytające za gardło sceny rozgrywają się w ostatnich trzydziestu minutach, gdy Leonard zmaga się z mimowolnymi tikami, nie rozumie swojego stanu i prosi doktora: „Proszę mi pomóc”. Z jego twarzy znika uśmiech, w oczach pojawia się bezradność, rozpacz i pewnego rodzaju wściekłość na świat, który ponownie każe mu przegrać….
„Wszystko ma kres” – przejmująco śpiewał George Harrison. „Czasami szczęście trwa tylko chwilę-dwie” – dodadzą Skaldowie. Nie jest żadną tajemnicą, że słynny cud 1969 roku dobiega końca wraz z odejściem lata, następuje nawrót do stanu, który czyni pacjentów niedostępnymi dla otoczenia. Może zatem było odwrotnie: to nie letarg, a kilka tygodni wyzwolenia stanowiło prawdziwy urlop? Urlop od strasznego (i pięknego) doświadczenia nazywanego życiem…
Marzenie nie przetrwa próby czasu, miłość nie zdąży się spełnić, słowa nie zdążą być wypowiedziane. Nie zostanie naprawdę nic, wysiłki doktora Sayera pójdą na marne? Gdy stan Lowe’a zaczyna widzialnie się pogarszać, a on sam przeczuwa, że za chwilę „przebudzenie” dobiegnie końca, dochodzi do bodaj najpiękniejszej, dla mnie kluczowej sceny filmu: dziewczyna (Penelope Ann Miller), która mu się podoba, bierze go w stołówce za rękę, wtula się w niego i zaczynają taniec, swoisty taniec na pożegnanie. Leonard robi coś, czego wkrótce nie będzie miał szansy już robić. Próbuje zapamiętać ten moment i zabrać go ze sobą w miejsce, do którego musi się udać.
Lubię myśleć, że chodzi o coś jeszcze. Bohater De Niro w osobie pięknej Pauli przytula tak naprawdę życie, tańczy z nim, daje mu się prowadzić – i zaprowadzić tam, gdzie niekoniecznie chce iść. Uczy się najtrudniejszej ze sztuk: wypuszczania życia z rąk. Ze świadomością, że sprowadza się ono jak u Staffa do dwóch czasowników: „kochać” i „tracić”. Że doświadczamy w nim chwil zachwytu i momentów smutku; że nosimy w sobie drobinki piękna i sny, które nie mogą się wyśnić. I że nic na to nie można poradzić.
Przeczytaj też: „Belfast”. Wracając do korzeni, Branagh tworzy swój najlepszy film
Zachwyca mnie ta interpretacja filmu. „Odeszli bliscy, przeminęła młodość i energia. Może nie warto było się budzić?” – pisze Damian Jankowski. „Może nic nie warto, skoro wszystko przemija?” – powiadamy często w godzinie straty. „Życie jest straszne, choć piękne” – stwierdza z kolei nasz autor (mający dopiero 31 lat)… Życie jest piękne, choć straszne – strawestuję go (mając już 76 lat). Zatańczmy więc z życiem na pożegnanie!
Tak to znakomity film.