Zima 2024, nr 4

Zamów

Miron Białoszewski i szturmowanie niewyrażalnego

Miron Białoszewski jako Pustelnik w inscenizacji „Dziadów” w Teatrze Osobnym, 1961. Fot. Archiwum fotograficzne Edwarda Hartwiga / NAC

Jego pisarstwo to nieustająca kontemplacja istnienia. Nie prowadzi ona do żadnej idei, którą można by podać do wierzenia. Stanowi wartość samą w sobie. Jest w niej zgoda na istnienie, takie jakie jest.

Fragment książki „Człowiek Miron” Tadeusza Sobolewskiego, której nowe wydanie ukazało się właśnie nakładem Wydawnictwa Znak

„Indywidualizm bez samowywyższenia” – pisał o nim Barańczak. Lecz temu „skromnemu poecie” nieobca była duma. W słuchowisku radiowym „Kalejdoskop” – „komedii końca świata”, nadanym w sylwestrowy wieczór 1956 roku, Białoszewski zawarł swój program i definicję artysty.

Do pokoiku poety, który przypomina pokoje Mirona, gdzie z „przybrudzonych ścian osypuje się tynk” i gdzie nad łóżkiem wisi złoto-brązowy renesansowy aniołek, wpadają kolejno, po drodze na Sąd: Michał Anioł, Dante, Beethoven, na koniec sam Pan Bóg incognito. Tłumy biegną na Sąd Ostateczny, który ma się odbyć w „cudownie poszerzonej Dolinie Jozafata”. Ale Pan Bóg posłucha poety. Sądu nie będzie.

(…) Mówić o Bogu bez strachu. O Bogu – za pan brat. Jak o sobie samym.

W tym samym czasie, o którym Białoszewski opowiada, powstał zdumiewający wiersz, nie włączony do późniejszych zbiorów. Tytuł: „Do Ducha-Siebie”.

Miron nie miał wtedy jeszcze wykształconego własnego języka poetyckiego. Ślady jego charakterystycznego stylu widać tylko w tych momentach, gdy tradycyjna romantyczna dykcja załamuje się nagle. Tak jest w tym wierszu, przypominającym modlitwę, pełnym patosu, jednak przełamanego głęboką, paradoksalną, własną nieortodoksyjną refleksją. Jest to modlitwa do siebie samego, siebie prawdziwego, pełnego – takiego, jakim się jest. I do Boga, który okazuje się kimś nieoddzielonym od jaźni, czyli od tytułowego „Ducha-Siebie”.

Bóg artysty okazuje się w pewnym sensie podobnie egocentryczny jak on sam. Ten Bóg nie sądzi człowieka z zewnątrz, ale go chroni, odsłania mu siebie. Człowiek rozmawia z Nim tak jak sam z sobą, jak równy z równym

Tadeusz Sobolewski

Udostępnij tekst

Ten wiersz jest bodaj pierwszą u Białoszewskiego tak wyraźną próbą połączenia dwóch stron osobowości: tej ukrytej, wstydliwej, którą świat odbiera jako grzeszną, związanej z ciałem, oraz tej, która jest czystą niematerialnością, duszą, myślą, ideą, czymś świętym. Obie składają się na całość „ja”.

Patrz, we mnie jest myśl świadoma,
rozesnuj ją w świętą sieć,
niech stanie się nieskończona
i mocna nawet przez śmierć  

– pisze 22-letni poeta.

Choćżeś zaś moim żywotem,
żeś wyższym, żeś czystym mną,
klękam przez Tobą z tęsknoty
i modlę się wnętrzem w głąb.

Bóg, do którego zwraca się podmiot tego wiersza, okazuje się niczym innym jak „moim żywotem”, „czystym mną”. Czym jest ciało w wierszu Mirona? „Ciało – to moja skarga”, kierowane „wolą zmysłów”, „oczu i dłoni”, „tchnieniami grzechów i żądz”. Ale zakończenie prowadzi do przewartościowania, w którym można się dopatrzeć źródła późniejszej, dojrzałej twórczości. Podmiot wiersza zuchwałym rzutem chce przekroczyć dualizm ciała i duszy, przepaść religijnego wyobcowania. To początek własnej „ewangelii wcielenia”, akceptacji siebie, zamanifestowania osobowości, która dąży do jedności, i podzielenia się z odbiorcami tą radosną wiedzą.

Poczucie grzeszności, czyli rozdarcia – jak można sądzić z częstotliwości występowania tego słowa w twórczości – nigdy Mirona nie opuszcza. Problem, z jakim się mierzy, zawiera się w pytaniu, czy to, co wstydliwe w jego naturze, jest jej częścią.

W „Tajnym dzienniku” mówi, że z początku traktował „swoje potrzeby homo jako przejściowe”, że niby kiedyś znormalnieje. „Mając 15 czy 16 lat zadałem sobie pytanie »kiedy?«. Niby zmienię się z dnia na dzień? Nie. Wobec tego trzeba przyjąć siebie takiego, jakim się jest. Ustaliłem to, przestałem się tym turbować”.

Jeśli spojrzeć na twórczość Mirona jako rodzaj wewnętrznego misterium, okaże się, że obok grzesznego everymana staje wewnętrzny Bóg, „ta zajmująca osoba”, tożsamy z nim samym, biorący go w obronę.

U Białoszewskiego poznawany i poznający stają się jednym. W swojej dojrzałej twórczości, w wirtuozerskiej grze z językiem, w próbach „wyjścia ze słowa” poeta niweluje przedział między poznającym a poznawanym. Bóg artysty okazuje się w pewnym sensie podobnie egocentryczny jak on sam. Ten Bóg nie sądzi człowieka z zewnątrz, ale go chroni, odsłania mu siebie. Człowiek rozmawia z Nim tak jak sam z sobą, jak równy z równym.

(…) Czy istnieje wewnętrzna instancja, w której sprzeczności natury zostają zniwelowane? Białoszewski nieustannie szuka sposobu, by do niej dotrzeć, znaleźć kluczową metaforę, która by ją otwierała, rym, który „pasuje do wszystkiego”. Szturmuje niewyrażalne.

Człowiek Miron
Tadeusz Sobolewski, „Człowiek Miron”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2023

W swoim ostatnim ukończonym wierszu „Choroba”, pisanym w maju 1983 roku w szpitalu kardiologicznym w Aninie, mówi o „dosłownościach biologicznych”: „to potwory”. On sam jest „ich skrzyżowaniem / pokrzyżowaniem siebie sobie”. Trudno uniknąć skojarzenia: Człowiek Miron jest na tych „dosłownościach” „ukrzyżowany”. Czy także czemuś winny, jako sprawca zniszczenia swego serca?

Jego ostatni wiersz można czytać jako akt wierności sobie. Miron nie kapituluje. Nie rezygnuje z wolności. „Jeszcze coś z czegoś wybieram / jeszcze się czają niemożliwości”.

Sen, który miał w tych samych dniach, zapisany w „Listach do Eumenid”, dzieje się w jakimś podejrzanym sanatorium, gdzie przebywa jego dawno zmarła ciotka Nanka, ta najbliższa mu osoba, którą kochał w dzieciństwie. Ale czy to naprawdę ona? Nie, to „młodzieniec śpi z innym młodzieńcem”. Miron, szantażowany przez umarłych, chce wykupić się (z choroby? śmierci?). Daje „dwa tysiące, cztery”, wreszcie „6 tysięcy”, ale „czuje szwindel”. „To oszustwo!” – woła i odbiera pieniądze.

Staje naraz przed „facetem z czworgiem niebieskich oczu w jednym ciągu, te oczy latają filuternie”. Rozmawia z nim twarzą w twarz, w cztery, raczej w sześcioro oczu, jak z bóstwem lub może ze swoją wewnętrzną jaźnią: „czy zawsze wierzysz w to, czy – poprawiam się – chcesz wierzyć, poprawiam się – chcesz, żeby ci uwierzyli? udaje ci się? Potakuje”.

I znów jak w młodzieńczym wierszu „Do Ducha-Siebie” miesza się podmiot i przedmiot, ten, kto mówi, i ten, do kogo się mówi. Czy było to spotkanie z samym sobą? Pytanie o własną wiarygodność, któremu towarzyszy poczucie, że się zostało oszukanym?

Co mówi Mironowi to filuterne spojrzenie czterookiego faceta? Jest w tym charakterystyczna dla Białoszewskiego dwoistość znaczeń, nierozstrzygalność dylematów. Prawda leży przed nami, ale tknąć jej nie można.

Miron w swoim śnie jest z czterookim na „ty”. Sceptyczny, „niewierzący”, przypiera tamtego do muru pytaniami. W sytuacji ostatecznej pozostaje sobą. Broni siebie. W „Listach do Eumenid”, swoim ostatnim dziennikowym utworze, pisanym w szpitalu, cytuje inny dziennik, znalezioną w głębi dżungli Gujany relację Raymonda Maufrais. Jego „Zielone piekło” zaczyna się od apostrofy do bogów lasów i wód, nieba i ziemi, aby pozwolili przejść samotnemu wędrowcowi. „Nie pozwolili” – stwierdza Miron. I cytuje modlitwę, której akurat słucha z taśmy („bardzo starogrecka liturgia”): „Panie, pamiętaj o nas wszystkich w dzień Sądu Ostatecznego” – tak jakby chciał zestawić ją z modlitwą podróżnika z Gujany.

Ile w tym wiary, a ile zwątpienia? Towarzysząc Białoszewskiemu w jego „wdzieraniu się w głąb Gujany”, dochodzimy do momentu, w którym wszelkie sztuczne konstrukcje ukazują swoją pustkę. Liczą się już nawet nie poszczególne zdania czy myśli, ale samo pisanie jako forma kontaktu. Pisze się list na dowód, że się żyje. Ale też żyje się, póki się pisze, póki się opowiada, ponieważ dla czytającego ten, kto opowiada, żyje w słowach, w samym akcie opowiadania.

Białoszewski jest tego świadomy, gdy mówi, że „czytelnika nie obchodzi, czy ja żyję”. Poprzez pisanie chce doprowadzić się do stanu, kiedy jego samego nie będzie już obchodziło, czy żyje. I w ten sposób odnajduje przejście na tamtą stronę, odrywa się od samego siebie, chytrze kryje się w słowach, próbując „poodczuwać potencjalnie” to, „czego nie będzie czuł wtedy”, gdy jego wiersze, prozy, dzienniki, listy będą czytane.

Białoszewski perswaduje sobie, że nawet „nicość to nie najgorsza rzecz”, i pozwala sobie na „kpinę z istnienia”

Tadeusz Sobolewski

Udostępnij tekst

Tym samym, świadomie czy nie, Miron odpowiada na oskarżenie Ludmiły sprzed lat, która mu powiedziała przed ostatnim – jak miało się okazać – przedstawieniem Teatru Osobnego na gościnnym występie w Krakowie: „Ciebie nie obchodzą inni ludzie”. Teraz Miron wprawia się w stan, gdy nie obchodzi już sam siebie. Literatura – powołanie całego życia – służy mu za przewodnika w odnajdywaniu przejścia na tamtą stronę, czymkolwiek miałaby ona być.

W swoich dociekaniach prowadzi nas daleko, „w głąb Gujany”, najdalej, jak się da. Właśnie: jak się da. Gdy okazuje się, że nie ma odpowiedzi na żadne z pytań, jakie człowiek zadaje w obliczu niewiadomego, gdy diagnoza stanu serca jest taka – jak mówi mu lekarz – że „nawet jeżeli pchłę będzie łapać, to powoli”, a po schodach wchodzić, zatrzymując się na każdym schodku, Białoszewski, przyzwyczajony w swoim dotychczasowym życiu do „motylich lotów”, pociesza siebie i czytelnika: „No, dobra jest. Co się da, to się da”.

„Jeszcze coś z czegoś wybieram / Jeszcze się czają niemożliwości”.

Jego pisarstwo to nieustająca kontemplacja istnienia, afirmacja samego aktu pisania. Nie prowadzi ona do żadnego ostatecznego wniosku, żadnej idei filozoficznej lub religijnej, którą można by zamknąć w ramki, podać do wierzenia. Ta poetycka kontemplacja stanowi wartość samą w sobie. Jest w niej zgoda na istnienie, takie jakie jest. Co znaczy taka zgoda, skoro „zawsze świat jest w drzwiach niebycia”? Białoszewski perswaduje sobie, że nawet „nicość to nie najgorsza rzecz”, i pozwala sobie na „kpinę z istnienia”, jak określił postawę Mirona Wiesław Myśliwski.

Nicość jest nie najgorszą rzeczą, bo przecież „już raz nie był”. „Nicość” nie jest u niego ostatnim słowem. Jest w tym paradoks samej literatury, która dowodzi wartości istnienia nawet wtedy, gdy mu zaprzecza. Sam akt pisania odejmuje rzeczywistości jej ciężar. Pomimo nietrwałości wszystkich rzeczy, pomimo momentalności życia, które Białoszewski porównuje gdzieś do spadającej kropli, jest coś, co pozwala mieć nadzieję. Nie jest to zewnętrzny wobec nas Bóg – to raczej wewnętrzny świadek. Kiedy czytamy Mirona, spotykamy się nie tyle z nim samym, ile właśnie z tym świadkiem.

„– Maksymalnie udana egzystencja – to Ludwik nie tak dawno powiedział o mnie do mnie, na wychodząco, w drzwiach. No tak. Ale to moje niezwykłe życie. Dobre. Mimo iluś marzniętych zim, lat niedojedzeń. No, w końcu i śmierć. Kiedyś będzie (…) Może uda się nie tak źle”.

Określenie „maksymalnie udana egzystencja” zrobiło karierę. Ktoś zapytał przewrotnie: udana – czy nie znaczy w tym wypadku: „udawana”? Miałby więc udawać – przed sobą czy przed nami – przez całe życie, aż do końca? Co w takim razie byłoby tą nieudawaną prawdą o nim jako człowieku? Zwierzęcy lęk? Seksualna namiętność? Patrząc na religię, filozofię, literaturę jako na wielkie udawanie, prawdę zobaczylibyśmy dopiero w nagim bycie?

Akt rozkrojonego boku
Akt serca
Akt kości
Rzeźnik drąży
w nagości nagość
z nagości nagość
wciąż jeszcze nie to
aż do szpiku?
czym jesteś szpiku?
gołe zwierzę?

Wiersz „Akty” z „Rachunku zachciankowego” Białoszewski kończy zdaniem „Co jemu i tobie?” – będącym aluzją do ewangelicznego „co mnie i tobie, niewiasto?”. Nagość „gołego zwierzęcia” nie jest „mną”. Ten, kto pisze o sobie, jest kimś innym, patrzy na siebie z punktu widzenia świadka. Miron stwarzał siebie jako człowieka, zarazem stwarzając sobie własną literaturę, filozofię, religię. Kręcąc swoim kalejdoskopem, tworzy świat dla siebie z kawałków rzeczywistości.

Czy da się rozwikłać największy paradoks tej twórczość, począwszy od młodzieńczych, wojennych wierszy z lat czterdziestych, takich jak „Jerozolima” o zagładzie getta, „Chrystus powstania” czy „Do Ducha-Siebie”, aż po ostatnie, pisane w szpitalu w latach osiemdziesiątych „Odmiany łapania tchu”? W tych „niewierzących” wierszach i prozach Bóg, aniołowie, Chrystus, święci, mistycy przywoływani są nieustannie, bezceremonialnie, jak bliskie postacie literatury.

„Kiedy na mszy za Marię Franciszkę odmawiali Wierzę – pisze Miron w „Transach” – i obok mnie Agnieszka też: »Bóg z Boga, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego, światłość ze światłości«, i potem życiorys: »narodził się z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem«, odczułem go wzruszająco jako – nie wchodzę w boskość – ale jako kogoś bardzo subtelnego, najbardziej, chociaż znającego niesubtelności do końca (…) tak się naznaczyć? tak fruwać? poczuć się odpowiedzialnym za te byty, przejścia, światy, za wszystkich? za wszystko? to bardzo wiele mówi i zastanawia”.

Nigdy nie odrzucił młodzieńczego przejęcia katolicką liturgią. Odrzucił tylko Kościół. Tajemnicą duchowości Mirona – tej wyrażonej w literaturze – była szczególna sakralność, kojarząca się z jogą, w której pojęcia religijne symbolizują aspekty ludzkiego świata wewnętrznego. Górę bierze coś głębszego niż „ja”, co człowiek znajduje „w sobie”.

Ta idea pojawia się już w jego wczesnych wierszach, do których sam nigdy nie wracał, pisanych tuż po powstaniu. W stylu były jeszcze zupełnie nie „białoszewskie”, na pierwszy rzut nikt nie rozpoznałby w nich przyszłego autora „Obrotów rzeczy”. Przypominały postromantyczne wiersze, ale w ich tradycyjnej formie kryła się wywrotowa treść, załamanie mesjanistycznej wiary.

Te wiersze dzieją się „na zgliszczach”, gdzie „ostatni promień zgasł”. Na miejsce dziś spustoszonej, a niegdyś przebóstwionej ojczyzny i samego Boga wchodzi własne „ja”: „najpierw trzeba zwiastować siebie długo, / i w sobie szukać błogosławiących ust” – czytam w wierszu „Zwiastowanie”, opublikowanym w akademickim biuletynie. Podpisane: Mirek Białoszewski, 18 czerwca 1945. Tak się zaczynała jego walka o ocalanie siebie.

Mironowe „ja”, to z „Obrotów rzeczy”, żeby nie zginąć, nie rozpłynąć się w świecie, musiało afirmować siebie jak bóstwo, śpiewać sobie autobiograficzne ewangelie. A później dojrzewać do „nieutulonej zgody” na rozstanie – jak w przejmującym swoją pokorą wierszu „Mam 60 lat”. Ten wiersz jest jak ćwiczenie w rozstawaniu z samym sobą, zakończonym słowami pełnymi lęku i ukrytej nadziei: „bolenie, duszenie / i dopiero podszewką wywrócenie / od wszystkiego / od każdego / od siebie”.

Od siebie też.

Wesprzyj Więź

W jednym z ostatnich wierszy, z cyklu „Odmiany łapania tchu” – „powalonego duch rozpruwa / sam ze śmiechu rzęzi / że tak im dobrze było / na uwięzi / obu / zmyślonym”. Pełne tajemniczego znaczenia jest słowo: „zmyślony”, wypowiedziane przez piewcę rzeczywistości. Poczucie pustki jest drugim biegunem jego poezji konkretu. Ale dało się to dostrzec dopiero wtedy, kiedy Mirona między nami nie było. Wtedy zobaczyłem, kim był naprawdę.

Tytuł rozdziału „Ten Bóg – zajmująca osoba”. Obecny tytuł od Więź.pl

Przeczytaj też: Poważnie o świecie w stylu niskim. Poezja Mirona Białoszewskiego

Podziel się

4
Wiadomość