Milan Kundera był wschodnim Europejczykiem, który przeniósł się w każdym sensie tego słowa na Zachód. Zrobił więc to, o czym pod koniec XX wieku bodaj wszyscy marzyliśmy, a przecież jego przykład pokazywał też, że coś się w ten sposób traci.
Kiedy umiera pisarz dziewięćdziesięcioczteroletni, który prawie dekadę temu zadeklarował, że publikuje ostatnią książkę, trudno się dziwić czy narzekać, że odszedł przedwcześnie. A jednak wiadomość o śmierci Milana Kundery przyjąłem z pewnego rodzaju zaskoczeniem. Poczułem się rozżalony jak wtedy, gdy wichura łamie nasze ulubione drzewo, albo przychodzi sprzedać rodzinne mieszkanie, z którym wiąże się tyle dobrych wspomnień. Przecież wiem, ile wynosi średnia długość ludzkiego życia, i że stabilność naszego świata jest pozorem (już Kohelet narzekał, że wszystko jest jak dym, który tłumacząc z łaciny przerobiliśmy na „marność”). Ale doświadczenie ulotności świata to za każdym razem wstrząs i trudno się do niego przyzwyczaić.
Pisarstwo Kundery odkryłem dość późno. Był rok 1985, wiosna. Narzekałem wtedy na słuszne, ale artystycznie mało mnie ekscytujące publikacje II obiegu (nie jestem dziś przekonany do sądów aż tak stanowczych, właściwych chyba młodości dość wczesnej), na co mój ówczesny guru, Tadeusz Komendant – też już nie żyje – wręczył mi książkę o niewielkim formacie i wielu stronach, tak, że w rezultacie wyglądała jak biało-szara cegiełka. Było to pierwsze i oczywiście podziemne wydanie „Nieznośnej lekkości bytu”.
Zachwyciła mnie ta powieść, bo była niezwykła w formie (zrywała z iluzją mówienia o rzeczywistych bohaterach, podkreślając ich wykreowanie przez autora; mieszała fabułę z partiami eseistycznymi), a także dlatego, że pokazując wpływ polityki na nasze życie, nie redukowała do niej wymiarów ludzkiego istnienia. Mówiła o nieporozumieniach językowych (w brawurowym cyklu notatek „Mały słownik niezrozumianych słów”), o kiczu (zdanie „Moim wrogiem nie jest komunizm, ale kicz!” szokowało w latach osiemdziesiątych zuchwałością), zadawała pytanie o prawo do eskapizmu, wreszcie – proroczo wskazywała na nieprzyjemne podobieństwo (niektórych) postaw opozycyjnych do postaw reprezentantów reżimu.
Milan Kundera stał się z dnia na dzień mistrzem w moim kręgu przyjaciół: mówił wreszcie coś więcej, niż że komunizm jest zły (to było oczywiste i zdążyło nam się znudzić) i że należy iść „dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu” (ten świetny wiersz Herberta zamienił się z czasem w łatwy do powtarzania frazes). Odchodził od romantycznej koncepcji literatury jako zwierzenia: „Powieść nie jest wyznaniem autora, lecz badaniem tego, czym jest ludzkie życie w pułapce, którą stał się świat” (tłum. Agnieszka Holland). A przy tym romantycznie, choć dyskretnie sprzeciwiał się śmierci, przenosząc informację o zakończeniu losu bohaterów do środka książki, zamykając ją wzruszającą sceną na chwilę przed.
Na fali entuzjazmu zacząłem szukać innych książek tego autora (wbrew dzisiejszej legendzie, dotarcie do konkretnych publikacji II obiegu nie było wcale łatwe). Ku swemu osłupieniu znalazłem dwie, wydane przed laty legalnie: zbiór opowiadań „Śmieszne miłości” – przyjąłem je dość obojętnie – i „Żart” (świetny, ale nie aż tak, jak „Nieznośna lekkość bytu”). Zachwycił mnie „Walc pożegnalny” – powieść, o której do dziś myślę, że nie ma tam jednego zbędnego zdania: każdy szczegół okazuje się w finale konieczny. Na esej „Sztuka powieści” do tego stopnia nie mogłem się doczekać, że zacząłem go czytać we francuskim oryginale.
Fascynacje o temperaturze aż takiej wypalają się stosunkowo szybko, a jeszcze przyszedł 1989 rok, zmieniający w moim pojęciu całkowicie punkty odniesienia – i kolejne książki Kundery, te, pisane od razu po francusku (tłumaczone przez Marka Bieńczyka), czytałem już bez tamtego „przydechu”. Przy okazji zorientowałem się nie bez zdziwienia, że podziw dla Kundery nie zrobił ze mnie miłośnika literatury czeskiej; a z kolei miłośnicy literatury czeskiej uważali, że Kundera zaczął się i skończył na „Żarcie”.
W tle był konflikt pisarza z rodakami, zakończony absurdalną, jak mi się zdaje, decyzją autora, który zakazał tłumaczeń swojej francuskiej prozy na czeski. Tak, Kundera był wschodnim Europejczykiem, który przeniósł się w każdym sensie tego słowa na Zachód. Zrobił więc to, o czym pod koniec XX wieku bodaj wszyscy marzyliśmy, a przecież jego przykład pokazywał też, że coś się w ten sposób traci.
Niemniej Kundera, mimo upływu lat, wciąż BYŁ – a był nieprzejednanie oświeceniowy, antyrosyjski (co kiedyś wydawało się zrozumiałą, ale jednak obsesją, a dziś okazuje się niestety trafną intuicją), ironicznie analityczny. Pewnie też z tego ostatniego powodu nie mogłem długo przy nim wytrwać. Tyle że jego niechęć do wielkich, zbiorowych emocji, dystans wobec uczucia traktowanego jako przewodnik po świecie wartości, stanowiły naukę, która – myślę – chroni przed najgrubszymi życiowymi błędami.
Dlatego żegnam go z wdzięcznością, powtarzając sobie tamten znakomity wywód z „Nieznośnej lekkości bytu” (przypomina mi się za każdym razem, gdy widzę przedstawicieli obecnych władz, a też niestety często, gdy widzę zgromadzenia religijne):
„Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, dzieci biegnące po trawniku!
Druga łza mówi: jakie to piękne, wzruszać się wraz z całą ludzkością dziećmi biegnącymi po trawniku!
Dopiero ta druga łza robi z kiczu kicz”.
Choć z drugiej strony: „W chwili kiedy pojmujemy, że kicz jest kłamstwem, przestaje on być kiczem. Traci swą autorytatywną władzę i jest wzruszający jak każda ludzka słabość. Bo przecież nikt z nas nie jest nadczłowiekiem i nie może w pełni ustrzec się kiczu. Choćbyśmy nim nie wiem jak pogardzali, kicz przynależy do ludzkiego losu” (tłum. Agnieszka Holland).
Przeczytaj też: Cormac McCarthy i nieuchronny koniec naszego świata
A mnie na zawsze pozostanie w najgłębszej pamięci Kundera – autor przenikliwego eseju o wieloznacznym tytule: „Zachód porwany”. Ten tekst mógłby znaleźć się jako wstęp do „brewiarza środkowo-wschodniego Europejczyka”; może taki należałoby skomponować…, ku Jego pamięci.
Daleko, coraz dalej. Obojętności na fobie coraz więcej. Jest gorsza niż emocje. To chyba jednak choroba. Moja. Może trzeba odejść.
Mnie Kundera pasuje. Nie znoszę emocjonalnej literatury. Emocje które ujawnił wkurzając się na rodaków rozumiem.