Zima 2024, nr 4

Zamów

Smutny astronauta z prostym marzeniem. Elton John kończy karierę

Elton John podczas koncertu w Hamburgu, 1972. Fot. Heinrich Klaffs / Wikimedia Commons

Mimo że na koncertach zdumiewał energią i ekscentrycznym wizerunkiem, pozostał przede wszystkim mistrzem nastrojowych ballad. To w nich rozliczał się z samotnością i tęsknił za akceptacją.

Gdy miałem dziesięć lat, w radiu usłyszałem pewien utwór. Piękna, nieco ckliwa melodia i zapadający w pamięci głos. Dopiero zaczynałem naukę angielskiego, nie rozumiałem więc tekstu. Ale coś mnie zafascynowało.

Szukałem tej piosenki ponad rok (internet nie działał tak jak teraz…), aż w końcu trafiłem na jej teledysk w telewizji. Tytuł brzmiał „Sacrifice”, wykonawca zaś nazywał się Elton John. Wkrótce kupiłem pierwszą płytę, jego dwupłytową składankę z białą okładką. I, wyposażony w discmana ze słuchawkami, po raz pierwszy w życiu poświęciłem noc na słuchanie muzyki.

Przez ostatnie dwie dekady nabywałem kolejne krążki, tworzyłem własną ich hierarchię, zauważałem zmiany, jakie zachodziły w twórczości mojego ulubieńca. Kiedy w poniedziałek rano przeczytałem, że podczas sobotniego koncertu w Sztokholmie Elton ogłosił zakończenie kariery (zapowiadał to od 2018 roku), uznałem, że nadszedł czas, by poświęcić mu tekst. W końcu te piosenki stanowią dla mnie pewne źródło.

Ucieczka w świat dźwięków

Dziś jest nobliwym artystą, z tytułem szlacheckim, Oscarami, Grammy i silną pozycją w branży na koncie. Ale zaczynał występować bardzo niepozornie: w lokalnym barze, jako piętnastolatek niepewny własnych umiejętności, pochodzący z domu, gdzie rodzice – póki nie doszło do rozwodu – nie znosili się i frustracje przelewali na syna. A syn próbował uciec od tego wszystkiego w świat dźwięków.

Jego drugi album, zatytułowany po prostu „Elton John” (taki pseudonim wybrał Reginald Kenneth Dwight), stał się objawieniem. Był 1970 rok. Ze sceny zeszli właśnie Beatlesi, których Reggie uwielbiał (z Lennonem zdążą się zaprzyjaźnić). I pojawił się on – dwudziestodwuletni pianista śpiewający o tym, że gdyby miał pieniądze, kupiłby ogromny dom, „gdzie moglibyśmy wspólnie żyć”. Jego darem pozostaje tylko piosenka. I urocza konkluzja: „Jak wspaniałe jest życie, bo ty jesteś na świecie”.

Prawda jest taka, że lata 70. muzycznie należały do Eltona. Wydał wówczas dwanaście studyjnych płyt. Do „Blue moves” (1976), gdy podczas występu na Wembley ogłosił spowolnienie swojego życia i kariery, były to krążki w większości znakomite lub wprost wybitne.

Taką okazała się „Goodbye yellow brick road” (1973), której 50-lecie przypada w tym roku. Album zawiera m.in. poruszające, jedenastominutowe „Funeral for a friend / Love lies bleeding”, genialną „Candle in the wind” (oryginał poświęcony Marilyn Monroe podoba mi się znacznie bardziej niż słynna wersja dla księżnej Diany z 1997 roku), tytułową kompozycję o żegnaniu pewnej żółtej brukowanej ścieżki, zwariowaną piosenkę „niemającą tytułu” czy nastrojową opowieść o słodkiej malowanej pani, dla której „miłość to tylko praca”.

Mimo że na koncertach zdumiewał energią i wizerunkiem, a w ekstrawagancji przewyższał Jerry’ego Lee Lewisa, mimo że potrafił tworzyć porywające do tańca numery, pozostał przede wszystkim mistrzem ballad. Sam zarzekał się, że właśnie taką muzykę kocha – smutną, piękną, bez szczęśliwych zakończeń, jak „Tiny dancer”, jak „Mona Lisas and mad hatters”, jak „Sorry seems to be the hardest word”.

Zresztą dwa albumy, stanowiące pewne cezury w tej dyskografii – „Sleeping with the past” (1989) i wydaną wraz z Leonem Russellem ostatnią wielką płytę „The Union” (2010) – trudno posądzić o energiczność. To raczej świadomy powrót do muzycznych korzeni, i do niewesołego nastroju.

„Nie potrafię kochać”

Sławie w tym przypadku długo nie towarzyszyło osobiste spełnienie. Genialny artysta wspominał, że w latach 70. po koncertach był gotowy postawić drinka każdemu, kto się do niego uśmiechnie lub go pochwali. Nie znajdował się jednak nikt, kto by chciał zostać na dłużej. A pogrążony w kompleksach gwiazdor wpadł w uzależnienie od alkoholu i narkotyków (na odwyk udał się w 1990 roku) oraz w bulimię.

Kiedy ogłosił, że jest biseksualny, radykalnie spadła sprzedaż jego płyt w Stanach. Później wziął ślub z Renatą Blauel, realizatorką dźwięku. Małżeństwo było fikcją, przetrwało cztery lata.

Choć sam Elton nie pisze tekstów piosenek (wyśmienicie robi to od lat, z drobnymi przerwami, Bernie Taupin), zadziwiająco wiele w nich wątków autobiograficznych: rozliczeń z przeszłością i samotnością, tęsknot za miłością i akceptacją. Weźmy sztandarowego „Rocket mana”. Słyszymy w nim:

Tęsknię za Ziemią, tęsknię za moją żoną.
Tu, w kosmosie, doskwiera samotność
podczas niekończącego się lotu.

Sądzę, że minie długi, długi czas,
zanim znów wrócę na Ziemię
i przekonam się, że

nie jestem takim człowiekiem,
za jakiego uważają mnie w domu.

O nie, nie, nie,
jestem astronautą
odpalającym samotnie silniki w przestrzeni.

Albo rozbrajające „I want love” z „Songs from the West Coast” (2001):

Nie potrafię kochać,
jestem zupełnie podziurawiony.
Nie czuję nic, tylko chłód,
jedynie stare blizny,
twardniejące wokół serca.

Ale chcę miłości, takiej,
która mnie nie złamie,
nie zamuruje mnie, nie ogrodzi.
Chcę miłości,

to wcale nie znaczy tak wiele.

W rzeczywistości miłość przyszła faktycznie dość późno, dopiero w połowie lat 90. Wówczas piosenkarz poznał producenta Davida Furnisha, z którym od ponad dekady tworzą szczęśliwe małżeństwo.

***

Mam jednak wrażenie, że Eltona przewrotnie określają najlepiej inne wersy, znajdujące się w mało znanym utworze „Simple man” z 1984 roku: „Jestem zwyczajnym facetem ze zwyczajnym marzeniem / W bardziej niż zwyczajnym czasie / Płacę cenę za drogę, którą wybrałem / Ale przynajmniej wybór pozostał mój”.

Wesprzyj Więź

Taka była chyba cała ta muzyka i jej autor – rozpięci między próby wpisania się w szerokie gusta a pokusą ciągłej ekscentryczności, między marzeniem o stabilizacji a chęcią wyruszania w nową drogę, między potrzebą przynależności a zachowaniem oryginalności.

Nawet jeśli jego gwiazda w ostatnich dekadach nieco przygasła, a głos zniechęcał manierą, Elton John pozostał kimś unikalnym: kolorowym ptakiem nie do zastąpienia i podrobienia. Świat okazał się ciut bardziej znośny, bo jest na nim jego muzyka.

Przeczytaj też: Chet Baker. Nikt tak pięknie nie potrafił płakać muzyką

Podziel się

6
Wiadomość