Zima 2024, nr 4

Zamów

Cormac McCarthy i nieuchronny koniec naszego świata

Cormac McCarthy, 1973. Fot. David Styles / Wikimedia Commons

U McCarthy’ego dramat ludzkiego istnienia nigdy się nie kończy. Nie ma krainy wiecznej szczęśliwości nawet po śmierci, zaś dziecko, które powinno przekazywać z pokolenia na pokolenie nikły płomyk światła, gubi się w ciemnościach. A jednak nie wszystko jest stracone.

Świat pokryty popiołem ofiar przemocy, dym unoszący się leniwie nad ziemią, smród rozkładających się ciał i niespodziewany wystrzał z pistoletu w czyjąś głowę. Dziki krajobraz przypominający westerny lub scenerię z Mad Maxa. Oto klimat powieści zmarłego w tym miesiącu Cormaca McCarthy’ego.

Fascynowała go nieprzewidywalność zła. Jego bohaterowie próbują przetrwać w umierającym świecie. W przyziemne i mroczne życie wdziera się coś, co można by nazwać tajemniczym i boskim. Szybko jednak orientujemy się, że to tylko karykatura religijności, która nie pozwala człowiekowi, by komukolwiek zaufał, by stracił czujność. Żyje więc w ciągłym napięciu. Wszystko może okazać się podstępem, zasadzką. „Nie ma przeszłości”, którą warto pamiętać. I „nie ma żadnego później”.

U McCarthy’ego dramat ludzkiego istnienia nigdy się nie kończy. Nie ma krainy wiecznej szczęśliwości nawet po śmierci, a dziecko, które powinno przekazywać z pokolenia na pokolenie nikły płomyk światła, gubi się w ciemnościach. „Nie zostało już nic, o czym moglibyśmy rozmawiać”. Po co więc pisać?

Strach ocalałych

Krótkie zdania i oszczędne dialogi budują wartką akcję, w której nie ma miejsca na oddech. Dwie ze zekranizowanych powieści, „Krwawy południk (1985) i „Droga” (2006), bardzo się od siebie różnią. Akcja pierwszej z nich toczy się w skwarze południa, pośród hałasu i wszechobecnej przemocy zwiastującej absurdalną śmierć. Druga rozgrywa się w zimnie i przerażającej ciszy po katastrofie, która zamieniła ziemię w dymiący śmietnik, a ludzi w kanibali, których co prawda nie widać, ale są obecni w strachu ocalałych.

„Popioły umarłego świata niesione tu i tam przez posępny, ziemski wiatr. Niesione rozdmuchiwane, niesione dalej. Wszystko oderwane od swego podłoża. Zawieszone w popielatym powietrzu. Podtrzymywane przez tchnienie, drżące i krótkotrwałe. Ach gdyby moje serce było z kamienia” – rozpacza narrator-bohater i woła do Boga: „Czy masz szyję, żebym mógł cię udusić?”.

Trylogia pogranicza – „Rącze konie” (1992, zekranizowane w roku 2000), „Przeprawa” (1994) oraz „Sodoma i Gomora” (1998)  – to również opowieści o rozpadającym się świecie i bohaterach, którym ziemia usuwa się spod nóg.

Siła przyciągania prozy McCarthy’ego tkwi w wizji świata bez reguł, jaki może nadejść w wyniku globalnej katastrofy. A może już w takim świecie żyjemy?

o. Wojciech Żmudziński

Udostępnij tekst

Jeszcze jednym dziełem McCarthy’ego, które trafiło na ekrany, zdobywając aż cztery Oskary, jest napisana w 2005 roku powieść „To nie jest kraj dla starych ludzi” (film powstał raptem dwa lata później). To historia nie mniej brutalna od wcześniejszych książek. Wobec zdegenerowanego prześladowcy, który – w tytułowym kraju nie dla starych ludzi – zabija jak maszyna, rodzi się pytanie: jak być osobą postępującą moralnie w rzeczywistości, w której króluje przemoc? 

Siła przyciągania prozy McCarthy’ego tkwi w wizji świata bez reguł, jaki może nadejść w wyniku globalnej katastrofy. A może już w takim świecie żyjemy? Wpatrujemy się obojętnie w „drzewo obwieszone martwymi dziećmi” i w kolekcję skalpów zdartych profilaktycznie z potencjalnych wrogów. Sam lęk przed niewiadomym, przed nieuchronnym kataklizmem, potrafi zmienić nas w bestie. Czy wystarczającym usprawiedliwieniem przemocy jest strach przed zagładą, strach przed ludźmi, którzy mogą nam zagrozić? Są przecież inni, pochodzą nie stąd, mają inny kolor skóry i śpiewają inne pieśni niż my.

Wielki zbrukany obraz

Cormac McCarthy urodził się 20 lipca 1933 r. Zmarł, mając w swoim dorobku dwanaście powieści. Jest często wymieniany jako jeden z najwybitniejszych północnoamerykańskich pisarzy przełomu XX i XXI wieku, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha i Dona DeLillo. Pisząc o upadłym świecie, odwoływał się często do religijnych obrazów będących bądź karykaturą katolickiej tradycji, bądź też egzystencjalnym pytaniem bez odpowiedzi, zagadkowym i pełnym grozy.  

Za jego najwybitniejsze dzieło uważam „Drogę” – powieść, za którą otrzymał Nagrodę Pulitzera. Wędrówka ojca z synem, której celem jest przetrwanie, pozostawiła we mnie, jako czytelniku, odrobinę nadziei, że to jeszcze nie koniec, że nieuniknione wciąż można oddalić w czasie. Pocieszenie okazuje się jednak niewielkie – dramatyczny finał udaje się przesunąć o jedno lub dwa pokolenia, ale nie można go uniknąć…

„Droga” przypomina postapokaliptyczne opowiadanie Jacka Londona „Szkarłatna dżuma”, a nawet ma w sobie coś z podróży mistrza z uczniem na dno dziewiątego kręgu piekieł w „Boskiej komedii” Dantego, gdzie ludzkie ciała rozszarpywane są przez Lucyfera. Bohaterami powieści są ojciec i jego syn. Mężczyzna próbuje uchronić chłopca przed okrutnym widokiem rozpadającego się świata. „Pamiętaj, że to, co wpuszczasz do głowy, pozostaje w niej na zawsze” – poucza go, szukając kolejnej kryjówki.

Podobnie w „Krwawym południku”: ziemia to „wielki zbrukany ołtarz”. Gdy młody najemnik, nazywany przez narratora dzieciakiem, wszedł do kościoła, zobaczył, że „ołtarze wywrócono, splądrowano tabernakulum, a wielki śpiący Bóg Meksykanów został wygnany ze swego kielicha”. Na podłodze leżał roztrzaskany krucyfiks. A w wielkiej kałuży krwi „spoczywali” pomordowani. „Krew tworzyła na posadzce wielkie zakola, krew wciskała się między kamienne płyty i ściekała do sieni, gdzie kamień wytarty był przez stopy wiernych i ich ojców przed nimi, krew przelewała się aż na schody, skapując ze stopni wśród ciemnoczerwonych śladów padlinożerców”.

McCarthy wychowywał się w katolickiej rodzinie, której praktyki religijne były raczej próbą uwięzienia wszechobecnego zła w niezrozumiałych gestach niż celebracją dziękczynienia. Katolicki porządek świata był w jego oczach zbudowany z pustych rytuałów, a nie ze świadomego wcielania w życie Ewangelii. Mimo że dość szybko przestał chodzić do kościoła, ta krwawa i bezcelowa, a jednocześnie niezbędna liturgia życia przenika całą jego twórczość.

Jeden z powieściowych bohaterów przywołuje rytuały jako ostateczny sposób na uśmierzenie bólu spowodowanego bezradnością. „Gdy nie zostało już nic innego, upleć ceremoniał z pustki i tchnij w niego życie” – radzi.  

Tylko przetrwać?

Pustelnik z „Krwawego południka” tłumaczy, że „gdy Bóg lepił człowieka, diabeł stał obok” i od tego czasu ma wciąż wpływ na ludzi. Zachęca naiwnych nas do naśladowania Boga, do stwarzania, które okazuje się jedynie pozornie aktem twórczym. Możemy jedynie „zrobić maszynę. I maszynę taką, co sama zrobi drugą maszynę. I czynić może zło, które przetrwa tysiąc lat”. Nie ma zatem nikogo, kto czyniłby dobro?

Szczepan Twardoch zauważył kiedyś na łamach „Polityki”, że ludzie, którzy pozostaną na ziemi po globalnej katastrofie, będą w stanie ustawicznej wojny, „wszyscy będą walczyli przeciwko wszystkim”. Nawet jeśli dobrzy przetrwają i będą gotowi poświęcić swoje życie, by chronić tlący się płomyk dobra, to czy zdołają oni ocalić nikłe światło przed wszechobecną ciemnością?

Czasy, w jakich żyjemy, każą nam zmierzyć się z nieprzewidywalną przyszłością i zaakceptować Boga, który nie chroni najsłabszych, ale wciąż nam podpowiada, że istniejemy nie tylko po to, by przetrwać. Każdy z nas ma w sobie płomień dobra, którego powinien strzec i przekazać kolejnemu pokoleniu.

Wesprzyj Więź

W ostatnich kilkunastu latach życia Cormac McCarthy chciał nam chyba w swoich powieściach powiedzieć, że mimo panującego tak wielkiego zepsucia nie wszystko jeszcze stracone. W „Drodze” czytamy: „W biblioteczce namokłe książki. Wziął jedną, otworzył, a potem odstawił na miejsce. Wszystko mokre. Gnijące. W szufladzie znalazł świeczkę. Nie było czym zapalić. Schował ją do kieszeni. Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra”.

Na szczęście są jeszcze dobrzy ludzie, którzy chcą nieść ogień…

Przeczytaj też: Chet Baker. Nikt tak pięknie nie potrafił płakać muzyką

Podziel się

8
2
Wiadomość

Mam wrażenie, że inteligencja to lubi się jednak się smucić. Tak dal formy 🙂
Te labirynty własnego umysłu.

Genialnie o tym Ursula le Guin w „Grobowcach Atuanu”
Ziemiomorze – ciekawa lektura.