Chrześcijanie nie powinni posiadać innej siły, jak tylko bez-siłę, absolutnie dyskretną. Zadaniem bowiem chrześcijan nie jest tworzenie społeczeństw, gdzie Ewangelia rządzi państwami, lecz wewnętrzna przemiana świata.
W błyskotliwym eseju „Koniec świata chrześcijańskiego. Inwersja normatywna i nowa era” Chantal Delsol wieszczy – jak czytamy już w pierwszym zdaniu – „koniec cywilizacji liczącej szesnaście wieków”. Oto na naszych oczach dokonuje się cywilizacyjna agonia – śmierć epoki chrześcijańskiej.
Ale czym tak naprawdę jest ta epoka chrześcijańska? Problem z właściwym zrozumieniem tez zawartych w eseju łączy się – co zresztą podnosi także Robert J. Woźniak w tekście wstępnym – z terminologiczną płynnością, która ujawnia się w polskim tłumaczeniu.
Epoka chrześcijańska czy christianitas?
Zacznijmy od tytułu. W oryginale brzmi on „La fin de la chrétienté”, przy czym chrétienté to odpowiednik angielskiego christendom i łacińskiego christianitas. Jeśli więc dobrze rozumiem zamysł autorki, nie chodzi o koniec „świata chrześcijańskiego” – bo co to znaczy? – ale koniec christanitas, konkretnej historycznej formy cywilizacji, cywilizacji europejskiej i łacińskiej, która została zbudowana na ideach wziętych z chrześcijaństwa, miała swoje apogeum w wiekach średnich, a od czasów Rewolucji Francuskiej zdaje się być w odwrocie. To właśnie ona – według Delsol – dogorywa.
Wątpliwość Woźniaka, według którego obserwowana inwersja „prowadzi [nie tyle] do końca christianitas w ogóle, ale do końca tej wersji, jaką obecnie znamy” jest poniekąd słuszna. Sam przed laty pisałem w „Ocalić Boga”: „Czy po christianitas, w świecie – jak się go, chyba nazbyt pochopnie, nazywa: postchrześcijańskim – nie może się już zrodzić inna, nowa kultura chrześcijańska?”.
Świat postchrześcijański jest bardziej religijny niż nam się wydaje. Odczarowanie świata nieuchronnie prowadzi do jego ponownego zaczarowania
Czy jest więc możliwa jakaś kolejna, zupełnie inna era chrześcijańska, nowa christianitas, budowana już w inny sposób? Bo tę starą wersję chrześcijańskiej cywilizacji właśnie sposób jej budowania obciąża najbardziej – zdaje się przestrzegać Delsol. Nową trzeba budować zupełnie inaczej.
Moralność bez religijności
Zasadnicza teza Delsol jest prosta (może nazbyt, ale to cecha tekstów pisanych w zapale). Na naszych oczach dokonuje się inwersja normatywna, czyli zupełne odwrócenie porządku norm, porządku, który kształtował codzienność Europy od szesnastu wieków. Ale to nie jest pierwsza tego typu inwersja. Pierwsze odwrócenie norm etycznych dokonało się w IV wieku, gdy moralność pogańską zaczęto – w sposób odgórny i urzędowy – zastępować moralnością chrześcijańską.
Dzisiaj – według francuskiej filozofki – wracamy do świata pogańskiego, a że powrót do przeszłości w sensie ścisłym jest niemożliwy, to czeka nas jakieś nowe pogaństwo. Jakie są wyznaczniki tej inwersji? Listy zmian można się domyśleć: aborcja, sztuczne zapłodnienie, surogacja, eutanazja, wspomagane samobójstwo, związki jednopłciowe i adopcja dzieci w ramach takich związków.
Inwersja normatywna łączy się oczywiście z inwersją ontologiczną obejmującą tzw. pierwsze zasady. Delsol pisze: „To w pełni oczywiste: nie wywraca się w taki sposób całej moralności z powodu zwykłej zachcianki – robi się tę rzecz, bo fundament na którym opierała się dawna moralność, został zastąpiony innym”. Jaki to jest fundament?
Delsol wskazuje, że istotą judeochrześcijańskiej rewolucji moralnej było połączenie moralności z religią. Jak przypomina, w starożytnej Grecji czy w Rzymie moralność nie wynikała z religii, ale ze zwyczaju czy też normy prawnej ustanawianej przez państwo. Przez wieki funkcjonowaliśmy w porządku prawnym fundowanym na chrześcijańskiej moralności. Dzisiaj coraz więcej ludzi żyje przekonaniem, że Bóg nie jest konieczny, aby dobrze czynić i być przyzwoitym. Ich moralność nie domaga się religijnych uzasadnień. Wyznacznikiem moralności stało się państwo i – dodajmy – społeczność międzynarodowa, która ją kodyfikuje w orzeczeniach trybunałów. To prawdziwe sanktuaria nowej moralności. Jej centrum – owszem – stanowi człowiek, ale pozbawiony transcendencji, odniesienia do Boga, skupiony bardziej na przyjemności niż na powinności.
Trzecia droga
Jaką relację może wobec tych zmian przyjąć człowiek wierzący i Kościół? Możliwe są trzy strategie.
Pierwsza to próby obrony cywilizacji chrześcijańskiej przed liberalnymi zmianami. Przykładem takiej strategii są rządy systemów faszystowsko-korporacjonistycznych Mussoliniego, Salazara czy Franco, przy czym trzeba podkreślić, iż Delsol wyraźnie odróżnia faszyzm od nazizmu oraz że w polskim uzusie słowo „faszyzm” zdaje się bardziej negatywnie nacechowane, niż je rozumie Delsol. Jak zauważa filozofka, „systemy faszystowsko-korporacjonistyczne pragnęły ocalić chrześcijaństwo, odnowić je, zaszczepić na nowo”. Autorka odnosi się do tych prób niezwykle krytycznie. Były to według niej „utopie przeszłości”, a próby ich wskrzeszenia nosiły w sobie grzech pierworodny, jakim jest nieuchronna tendencja popadania w skrajność, „a tym właśnie było pragnienie przywrócenia cywilizacji chrześcijańskiej w jej rozkwicie”.
Drugi model to strategia przystosowawcza. Jak zauważa Delsol, od początku XX wieku „cywilizacja chrześcijańska przystosowuje się do nowoczesności, a robiąc tę rzecz, żywi nadzieję, że uratuje to, co najbardziej istotne. […] Myśl chrześcijańska rozwija się w pierwszej połowie XX wieku, dążąc do integracji z demokracją i pewną formą liberalizmu”, czego przykładem jest dla Delsol personalizm Mouniera. Ta strategia jest jednak bardzo niebezpieczna, szukanie punktów wspólnych między chrześcijaństwem a nowoczesnością owocować może drenażem chrześcijaństwa ideami tylko pozornie mu bliskimi, jak na przykład prawa człowieka. „Można – przestrzega filozofka – aby przeżyć, porozumieć się ze swoim przeciwnikiem, i usiłując się ratować – gubić samych siebie”.
Trzecia droga – nazwijmy ją ewangeliczną – zakłada odrzucenie przez chrześcijaństwo pragnienia bezpośredniego wpływu na społeczeństwo. „Można uważać – pisze Delsol – że świat chrześcijański, czyli kościelne zawładnięcie cywilizacją, nie był niczym dobrym, albo wiązał się tylko z epoką opartą na podboju”. To zdanie brzmi jak komentarz do tezy ks. Josepha Ratzingera o „niechcianej przynależności do Kościoła”, która wynikała ze średniowiecznego utożsamienia się Kościoła i świata. Zamiast – niegdyś fizycznej – siły i panowania nad duszami z wysokości kościelnego autorytetu, dzisiaj „chrześcijanie nie powinni posiadać innej siły, jak tylko bez-siłę, absolutnie dyskretną”. Zadaniem bowiem chrześcijan nie jest tworzenie społeczeństw, gdzie Ewangelia rządzi państwami, ale – dodajmy – wewnętrzna przemiana świata, oddolna consecratio mundi zamiast odgórnie narzuconej sakralizacji. Taka postawa jednak prowadzi do zarzutów radykalnego wyrzeczenia się jakichkolwiek pretensji do wpływania na kształt społeczeństwa. Czy słusznie?
Najpierw rewolucja duchowa
Co nas czeka w świecie post-christianitas? Nowa era nie będzie wcale bezreligijna i nihilistyczna, jak sądzą niektórzy. Już w „Czasie wyrzeczenia” Delsol pisała: „Człowiek Zachodu nie zginie od zniknięcia Boga, który go ukształtował – nie stanie się barbarzyńcą ani dzikim zwierzęciem. Przystosuje się do świata bez Boga, być może do świata zamieszkałego przez bogów”.
Świat postchrześcijański jest bardziej religijny niż nam się wydaje. Odczarowanie świata nieuchronnie prowadzi do jego ponownego zaczarowania. Ale to już będzie zupełnie inna religijność, choć – brzmi to jak paradoks – dobrze znana z przeszłości. Oczywiście, będzie ona dzisiaj miała inne formy niż prymitywny przedchrześcijański panteizm, a jej wyznacznikami będzie kosmoteizm, kult natury, ekologizm. Dla człowieka ponowoczesnego są to propozycje bardziej atrakcyjne niż obciążony przeszłością katolicyzm, a co najważniejsze – nie domagają się żadnej określonej moralności, nie stawiają etycznych wymagań.
Jak w tym nowym świecie odnajdzie się człowiek wierzący? Ano z trudem. Przede wszystkim musi się ostatecznie pogodzić ze statusem bycia mniejszością. Jest to stan szczególnie trudny dla młodszego pokolenia. Jak zauważa bowiem Delsol, „dzieci są ciągle wychowywane w większym stopniu przez swoją epokę niż przez własnych rodziców”. A ta epoka nie sprzyja religijnemu wychowaniu: „Dzisiaj wysyłanie dzieci do wiary to wysyłanie żołnierzy na bitwę pod Waterloo”.
Nie znaczy to jednak, że Kościół winien wyzbyć się prawa do głoszenia swoich prawd i do przekonywania do nich innych. Jakakolwiek jednak zmiana prawna musi być poprzedzona rewolucją duchową. „Nawróćcie ludzi na chrześcijaństwo, na niezbywalną godność każdego embrionu, a następnie będziecie mogli znieść aborcję. […] Wiara i zaakceptowanie zasad poprzedzają przyjmowanie praw” – przestrzega Delsol.
Kto i jak miałby to zrobić? W tej kwestii – jak się zdaje – filozofka raczej nie liczy na księży, którzy nie przyswoili sobie jeszcze statusu mniejszości. „Trudność dla duchownych Kościoła polega na zaakceptowaniu utraty władzy, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę punkt wyjścia […]. Zbyt często duchowni zachowują się tak, jakbyśmy jeszcze trwali w świecie chrześcijańskim, […] przyjmując arogancki sposób działania, który w sytuacji pozostania w mniejszości jest śmieszny”. Zresztą śmieszny nie tylko dla świata, ale i dla wiernych, którzy oczekują dzisiaj zupełnie innego traktowania.
Msza czy społeczny obrzęd
Czy diagnoza Delsol jest trafna? Moim zdaniem tak. Owszem, być może dla polskiego czytelnika jest to diagnoza nazbyt radykalna. W końcu wyrasta jest z doświadczenia francuskiego Kościoła i tamtejszych zmian obyczajowych. Nie ulega jednak wątpliwości, że Francja stanowi laboratorium zmian, które później pojawiają się także w innych społeczeństwach. One przyszły także i do nas, o czym przypomniały jesienne protesty z roku 2020.
Zapewne pojawią się krytycy, którzy będą utrzymywać, że cywilizacja chrześcijańska ma się w Polsce całkiem dobrze. Nie jestem aż takim optymistą. Owszem, działania władzy państwowej w wielu miejscach można potraktować jako próby wstrzymania zmian kulturowych i ocalenia christianitas. Czy te działania będą miały jednak istotne – i na jak długo? – znaczenie dla powstrzymania procesów inwersji obyczajowej? Trudno mi powiedzieć. Zresztą, w ten sposób utrwala się raczej religię społeczną niż osobistą.
Wiem jednak na pewno, że czekają nas radykalne zmiany, jeśli chodzi o profil wiary naszego społeczeństwa. Niestety, trzeba się zgodzić z tym, co pisze Delsol: „Opinia publiczna jest niechętna katolicyzmowi, obciążonemu opresyjną przeszłością i aktualnie będącemu w wyraźnej mniejszości”. Wystarczy porozmawiać z tymi, którzy w Kościele są, jak traktowani bywają przez swoich rówieśników czy kolegów w pracy czy w szkole. O ile kiedyś normą społeczną było tzw. tłumaczenie się z niechodzenia, o tyle dzisiaj trzeba się tłumaczyć z chodzenia do kościoła. Trendy społeczne są raczej antyreligijne, antykościelne, antyklerykalne niż pro. Tak, „nie idziemy na mszę dla odprawienia społecznego obrzędu”.
Oczywiście trudno przewidzieć, jaki kształt będzie miał polski katolicyzm przyszłości. Delsol odwołuje się w swojej książce do metafory palimpsestu. Kolejna warstwa cywilizacyjna przynajmniej w jakieś części przejmuje dziedzictwo, które formalnie odrzuca. Tak było w przypadku chrześcijaństwa wobec religii pogańskich. Wystarczy przeczytać to, co pisze Karol Modzelewski w „Barbarzyńskiej Europie”: że wiele elementów chrześcijańskiej obrzędowości ma swoje źródło w pogańskim dziedzictwie.
Wraz z utratą naturalnej religijności zmienia się także polska pobożność. Ten religijny palimpsest będzie obrastał kolejnymi piętrami. Już dzisiaj widać, że do katolickiej pobożności przenikają nowe elementy, jak kult wolnego czasu, rekreacja czy ekologia. Moim zdaniem, przejawy tej nowej fazy epoki chrześcijańskiej widać na horyzoncie. Chrześcijaństwo wciąż ma w sobie potencjał kulturotwórczy. Czy jego siła jest dzisiaj dużo mniejsza niż w czasach świetności christianitas? Nie wiem.
Przeczytaj także: Co jeśli nie christianitas? Świat bardziej dla wszystkich, a nie bardziej „katolicki”
Np. bezpieczna aborcja w sytuacjach, kiedy jest konieczna albo kiedy kobieta jej chce.
„Wyznacznikiem moralności stało się państwo i – dodajmy – społeczność międzynarodowa, która ją kodyfikuje w orzeczeniach trybunałów. To prawdziwe sanktuaria nowej moralności. Jej centrum – owszem – stanowi człowiek, ale pozbawiony transcendencji, odniesienia do Boga, skupiony bardziej na przyjemności niż na powinności.”
Ja bym za bardzo nie wiązał tych „kodyfikacji trybunałów” z przyjemnościami, przecież nie o to chodzi systemie demokratycznym by się” zabawić”, tylko by w miarę wygodnie (bez wojen, głodu i ucisku) i sprawiedliwie dało się bezpiecznie żyć maksymalnie wielu (najlepiej wszystkim). To mało?
Realny wpływ Kościoła na żywot doczesny ludzkości okazał się dość znikomy: największe wynalazki pro-ludzkie, jak demokracja, prawa człowieka, równouprawnienie kobiet, postęp techniczny itp. NIE WYSZŁY spod ręki Kościoła chrześcijan. Mamy je od Greków, Rzymian, liberałów, demokratów, anarchistów, feministek, wolnomyślicieli, oświeceniowców etc. – do których KK był -charakterystyczne (!), nastawiony wszak niemal zawsze wrogo. Toć od niedawna dopiero widzimy te umizgi KK do demokracji, pluralizmu,( nawet gdzieniegdzie do LGBT!) – gdy zajrzało w oczy widmo totalnego upadku…
Pocieszanie się, że „Chrześcijaństwo wciąż ma w sobie potencjał kulturotwórczy” to chyba z punktu widzenia Kościoła strasznie minimalistyczne credo? Przecież chrześcijaństwo nie powstało by tworzyć kulturę, tylko by prowadzić ludzi do Zbawienia? Oczywiście – każda wielka idea siłą rzeczy moduluje kulturę, ale czy istotnie widzimy TERAZ jakieś religijne bodźce/prądy w kulturze? Przyznam, że na razie nie dostrzegam.
Zgadzam się. Chrześcijaństwo ma prowadzić do Zbawienia, a nie zajmować się tworzeniem kultury i ograniczać do działalności charytatywnej. To są poboczne działania wynikające z Wiary.
Ale zna pani powiedzenie Emila Ciorana „Bez Bacha Bóg byłby postacią drugorzędną”?
Ale gdzie mamy jakiegoś Bacha TERAZ?
No właśnie…
Największym problemem KK jako instytucji życia publicznego jest trwanie w kłamstwie. Do tego powszechna zgoda na dewiacje seksualne we własnym gronie, chołdowanie bogactwu materialnemu i uwielbienie władzy. Z tego, że taki twór obumiera można się tylko cieszyć. To nie jest porażka tylko zwycięstwo Ewangelii.
@Jerzy – w punkt.
@Jerzy
„. Do tego powszechna zgoda na dewiacje seksualne we własnym gronie, chołdowanie bogactwu materialnemu i uwielbienie władzy.”
Dokładnie tak.
„Tęczowy” swój bo duchowny (np. z Poznania) jest OK ale „tęczowy” świecki nie jest OK.
Gdzie oni to wyczytali w Ewangelii ?
Panie Jędraszewski – wskaże mi pan takowy cytat w PŚ ?
Będę wielce zobowiązany.
Zarówno cywilizacje Grecji, Rzymu jak i chrześcijaństwo, nauka, demokracje itp były wynalazkiem tej samej kultury i terenu Śródziemnomorza skąd narodziła się kultura europejska. Ich przeciwstawianie sobie nie ma za bardzo sensu. Pewien sposób myślenia, odrębny od azjatyckich cywilizacji opartych na uprawie ryżu jest wspólny. Indywidualizm kultury europejskiej przejawia się zarówno w koncepcji indywidualnego bytu pośmiertnego jak i w koncepcji praw człowieka i obywatela. A że Kościół wielu rzeczom się sprzeciwiał? Cóż lęk z reguły prowadził do agresji. W średniowieczu jej nie było i to właśnie z teologii w XV wieku zaczęły pączkować nauki szczegółowe. Dopiero na początku wieku XVII gdy rozziew między nauka a tradycyjną religijna wizją świat zaczął się pogłębiać musiało dojść do zderzenia. I doszło. Ale fundamenty różnych postaw są jednak wspólne.
A co będzie po christianitas: jak zwykle. Trochę tego, trochę owego plus to o czym nie wiemy dzisiaj i nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Jak to mawiał Szwej:” Nigdy jeszcze nie było, żeby jakoś nie było”. Włączą się mechanizmy regulacyjne których jeszcze możemy nawet nie znać. A historia się nie skończyła. Świat się będzie zmieniał i trzeba do tego podchodzić z pokorą.
„Pewien sposób myślenia, odrębny od azjatyckich cywilizacji opartych na uprawie ryżu jest wspólny.”.
Zgoda, ale np. komunizm, czy faszyzm też są owocami tej samej kultury. Zatem nie wszystkie owoce tego samego drzewa są równie zjadliwe i bezpieczne. Nie pisałem wszak nigdzie, że korzenie te są różne.
I nie sadzę, żeby KK zwalczał postępowe idee jedynie ze strachu, to było raczej defaultowe dla (każdej) religii kurczowe zapatrzenie się wstecz i megalomańskie poczucie posiadania Prawdy. To także swoista niewiara w człowieka. Nieprawda, że drogą Kościoła jest człowiek. Przynajmniej do tej pory – nie był.
Komunizm i faszyzm były próba obejścia problemów związanych z kulturą indywidualistyczną i jej skutkami podobnie jak u nas jest nią dzisiaj ideologia obozu obecnie rządzącego (oczywiście nie jest ona nawet w części tak mordercza jak wcześniejsze, ale u nas na szczęście – w tym przypadku – wiele się upupia i podszywa dzieckiem). Jednak był to okres przejściowy, dziecięca choroba wynikająca z dopuszczenia ludu do głosowania i indywidualizm jak na razie zwyciężył.
Zapatrzenie wstecz jest właśnie wynikiem strachu przed Dziś, a zwłaszcza przed Jutrem gdy nie ma się w stosunku do tego Jutra żadnych planów i rozwiązań na miarę np. ideologii chadeckiej w końcu XIX wieku. Nasi biskupi patrzą wstecz bo dzisiejszość marna a przyszłość pozbawiona jest jakiejkolwiek nadziei na odbicie. Przynajmniej w ich wykonaniu. Czym mają się chwalić oprócz (niekiedy dętej) martyrologii z okresu PRL?
Komunizm był pseudo-eschatologiczną post-religią.
Mam coraz większe podejrzenia, że ową cywilizację, której upadek pani Delsol tak opłakuje tylko przypadkowo nazwaliśmy christianitas. A tak naprawdę to „feudalitas” 😉 – stara (nie)poczciwa monarchiczno-stanowa Europa, która oczywiście miała swoją religię, tak jak Imperium Romanum miało swoją… Dopiero wtedy wskazanie na Rewolucję Francuską jako koniec/początek końca tej cywilizacji nabiera sensu bo doprawdy rewolucja z aborcją, sztucznym zapłodnieniem, surogacją, eutanazją, wspomaganym samobójstwem, związkami jednopłciowymi i adopcją dzieci w ramach takich związków nie miała nic wspólnego, a z końcem feudalnego porządku jednak sporo…
To chyba jedna z Twoich najciekawszych uwag na forum. Rzeczywiście Chrześcijaństwo i feudalizm splotły się ze sobą, choć tłumaczenie jednego duchowością drugiego czuć naciąganiem od średniowiecza. Wojtek być może wspomniałby o patriarchalnym charakterze Judaizmu i tam szukał źródeł feudalizmu, w moim jednak przekonaniu feudalizm ma źródło w ludzkiej naturze, biologii. Jedni chcą dominować nad innymi, żeby zapewnić więcej dla swoich dzieci.
Rewolucja francuska zakończyła epokę starego feudalizmu, ale ta hydra ma niejedną głowę i zdegenerowanie się systemu komunistycznego w tym samym kierunku (quazi-feudalnym) jest kolejną manifestacją ludzkiej potrzeby dominacji. Gdzie w tym wszystkim Chrześcijaństwo? Czy da się spod wieków przemalówek odzyskać jeszcze pierwotny obraz? Czy jest to obraz archiwalny czy żyjący, w którym fałsze zderzają się z wartością?
A przede wszystkim czy jego odzyskanie przywróciłoby Chrześcijaństwu oddech?
Pamiętam link do najwcześniejszych obrazów Chrystusa, który chyba zamieszczałeś. I było to frustrujące, że już te najwcześniejsze obrazy trąciły maską czasów (rzymskich, bizantyjskich). Odzyskanie czystego źródła wydaje się więc ideą fix. Utopijną, bo niczym w głuchym telefonie, przekaz zmienia się już przy pierwszej osobie.
Dlatego poza pytaniem co zostanie warto zadać to: co chcemy, żeby zostało? Czy chcemy?
Basia, nie upatruję źródeł feudalizmu w patriarchacie żydowskim, bardziej w zależnościach plemiennych u Franków i Germanów. Tragedią jest natomiast, że feudalizm zrósł się z chrześcijaństwem do tego stopnia, że upadek jednego pociągnął drugie. W dodatku zasady feudalne uświęcono i zdogmatyzowano do tego stopnia, że Kościół nie jest w stanie wypracować alternatywy w świecie, gdzie feudalizmu nie ma. I pozostaje ostatnim reliktem, gdzie ksiądz składa hołd lenny swojemu biskupowi, a biskup papieżowi.
Wojtku, tak zgoda, ale gdzie feudalizmu nie ma? Był klasyczny feudalizm jako pełen system. Ale mamy też feudalizm jako formę współistnienia. Jak pisałam, ten pierwszy upadł (i jak trafnie piszesz to zżycie się z chrześcijaństwem to nieszczęście), ale feudalizm jako tendencja jest wszędzie. Nie sposób nie zauważyć (czasem żartuję, że w szkole mówią jak nieszczęśliwy chłop płacił dziesięcinę, a my płacimy osiemnastościnę i mówią nam, że jesteśmy wolni).
Feudalizm i nas ostatecznie upadł wraz z rewolucją klasową. I nie zgodzę się z tą dziesięciną i porównywaniem tego do współczesnych podatków. Płacimy podatki, ale mamy w zamian drogi, szpitale, szkoły i armię. Dziesięcina z kolei stanowiła zasilanie majątku kościelnego. Podatki płacimy, ale też z nich korzystamy. Dziesięcinę placił chłop, korzystało duchowieństwo. To naprawdę nie jest to samo, nawet jak zaczniemy tu oburzać się na pensje posłów.
Sam feudalizm upadł o tyle, że znikło pojęcie poddaństwa. Istnieją inne formy zależności, ale inaczej niż w feudalizmie nie ma już władców i poddanych. Jak pisałem, feudalizm istnieje szczątkowo niemal wyłącznie w Kościele.
Wiele ludzi wraca obecnie do kultury Słowian – a oni to jacy byli ?
„bo doprawdy rewolucja z aborcją, sztucznym zapłodnieniem, surogacją, eutanazją, wspomaganym samobójstwem, związkami jednopłciowymi i adopcją dzieci w ramach takich związków nie miała nic wspólnego”
Trudno żeby Rewolucja Francuska z końca XIX wieku miała bezpośrednie odniesienia do wynalazku z końca wieku XX (in vitro).
Absolutnie nie jestem znawcą historii, ale tak sobie myślę, że ustanowiona wtedy Deklaracja praw człowieka i obywatela praktycznie NIE MOGŁA nie prowadzić finalnie, wraz z postępami medycyny, psychologii, seksuologii itp., do legalizacji zw. jednopłciowych, czy wspomaganej eutanazji.
Być może, ale początki były trudne…
Prawa człowieka i obywatela obejmowały tylko mężczyzn.
Autorka deklaracji praw kobiety i obywatelki skończyła na gilotynie…
Początki są zawsze trudne… 😉
Najważniejsze, że zapoczątkowano ważny trend. „Zaledwie” 100 lat walki prowadzonej zaciekle przez feministki/sufrażystki i bum! – kobiety doszlusowały do zdobyczy Rew. Franc. Co w tej sprawie zrobił Kościół przez lat tysiąc sześćset? Mizoginia jest stałym atrybutem KK.
Adam.
Przecież nikt nikogo wtedy nie wybierał jak były monarchie.
O czym Pan pisze – to nie tysiąc sześćset lat 😉
Torysi lata 30 XIX wieku.
🙂
Odnośnie ufania sobie, ideologiom i innym rewolucjom – bo Daniel Wojda też o tym… Aż… mnie zdumiała jego postawa. W podkaście.
Przecież Jezu ufam Tobie, nie znaczy Jezu ufam sobie. Czasem też woła się: Jezu ratuj.
Jakie to niepopularne w świecie samowystarczalności.
Rewolucji.
I też taka dyskusja cenna. Bohaterowie rozmów – znani. Ale się działo. Nieźle było.
https://wiez.pl/2022/07/22/najbardziej-rozpowszechniona-herezja-ze-na-niebo-trzeba-zasluzyc/
Ale to się powtarza. Dalej.
https://www.youtube.com/watch?v=jFXLw7xNCq0
Świetne rozważanie.
Post chrystianitas – znaczy będzie jakiś Postbóg?
Przestanie działać – niepokoić, głębia nie będzie już przyzywać głębi?
🙂 Tu się naprawdę uśmiałam.
Wierność Boga przekracza naszą wyobraźnię. Warto ją rozwijać. Wyobraźnię.
Jak Mu się zaufa w naprawdę wielkiej ciemności – dzieją się rzeczy wielkie.
Zaufanie.
…
Artykuł ks. Andrzeja Draguły jest całkiem niezły i stanowi dobry punkt wyjścia do dyskusji – jak widać po licznych i ciekawych wypowiedziach. Ma rację Adam gdy pisze, że chrześcijaństwo powstało po to, aby prowadzić ludzi do zbawienia. Dodam, że miało też duży (i na ogół pozytywny) wpływ kulturotwórczy – na architekturę (chociażby gotyckie katedry), muzykę, malarstwo, rzeźbę, itd. Kościół był mecenasem dla wielu artystów – Wita Stwosza, Michała Anioła, Bacha, Mozarta, Haydna, Nowosielskiego, itd. Eucharystia i pszeniczny opłatek wyeliminowały składanie ofiar z ludzi i zwierząt, a więc ocaliły miliony istnień. Za słabo się to pamięta. Nie jest prawdą, że wpływ Kościoła na kulturę i etykę był tylko czy głównie negatywny. Jest jednak faktem, że Kościół ma wiele ciemnych kart – co wydaje się wszakże być zawinione przez „uniwersalne” wady ludzkie – takie jak chciwość, żądza władzy i znaczenia, pycha, despotyzm, itd. Państwa totalitarne, które były ateistyczne (sowiecki komunizm, niemiecki nazizm) mają znacznie więcej na sumieniu, niż Kościół. Oczywiście, to nie usprawiedliwia jego nieprawości, hipokryzji, itd. Kluczowe znaczenie ma odpowiedź na pytanie, czy chrześcijaństwo dobrze wypełnia swoja podstawowa misję, jaką jest prowadzenie ludzi do zbawienia. Bo charytatywność, wspieranie zjednoczonej prawicy i systemów autorytarnych (w Polsce), reżimów carskich czy Putina (cerkiew w Rosji), nie powinny być jego misją. Oczywiście, charytatywność – dobrze prowadzona – jest przejawem miłosierdzia, ważnego w każdej religii.
Tadeusz c.d. Krótko się jeszcze odniosę do kwestii tytułowej artykułu ks. Andrzeja
Dgaguły i myśli Chantal Delsol, które tak poruszyły Autora (mnie też). Zacznę od pytania, czy rzeczywiście przez ostatnich 16 wieków to była cywilizacja (prawdziwie) chrześcijańska, czy też – w znacznym stopnniu – jakaś jej podróba, pod wieloma względami szkaradna, niewiele mająca wspólnego z nauczaniem Chrystusa? Owszem, zdarzali się prawdziwi chrześcijanie, piękne dzieła, postawy i słowa. Ogólnie była to jednak formacja nadmiernie przemocowa, zrośnięta z feudalizmem, mająca własnych książąt i pałace, własny wariant wyzyskiwania chłopów. Żądna władzy i bogactw nie mniej, niż formacje niechrześcijańskie, prawadząca własne wojny i krucjaty, nawracanie mieczem, paląca tysiącami na stosach „heretyków” i „czarownice”. Niewiele w niej było miłości Boga i
bliźniego, niewiele miłosierdzia. Czary goryczy przelały ujawnione, też w dużej skali i wielu krajach, zbrodnie pedofilskie i wykorzystywanie seksualne dorosłych a także zblatanie tronu z ołtarzem dla władzy i pieniędzy, zakłamany stosunek do celibatu, homoseksualizmu , jakże powszechna w Kościele obłuda. Ja bym takiej epoki nie nazywał chrześcijańską, bo to obraża Chrystusa. Trzeba się przyznać, że chrześcijaństwo nam się dotąd nie udało. Przesłanie Chrystusa jest wspaniałe, ale nie tak powinno być zrealizowane. Cel nie uświęca środków, miłość to nie nienawiść, jedność to nie dzielenie ludzi, nie można służyć jednocześnmie Bogu i mamonie. I tak dalej, i tak dalej. Chrześcijaństwo się nie odrodzi, bo go tak naprawdę nie było. Chrześcijaństwo dopiero powstanie – na chrześcijańskich zasadach i z Chrystusowego Ducha. Możliwe, że będą to małe współnoty ludzi pokornych i skromnych o żarliwej wierze, bez Kościoła nastawionego na władzę i potęgę, bez zanykania Boga w tabernakulum. Bez ogromnej i kosztownej infrastruktury, itd. Tak to widział Josef Ratzinger już w roku 1969 – i może miał rację.