Nie da się ignorować tego świata ani jego zranień i jednocześnie próbować kochać Boga. Musimy kochać Boga poprzez ten świat, w nim, a nawet z jego powodu.
Pewnego dnia religia Chrystusowa
zrobi na ziemi kolejny krok naprzód.
Obejmie wtedy całego człowieka (sic!),
obejmie go w całości, a nie tylko połowę,
tak jak teraz, obejmując jedynie duszę.
– Nikos Kazantzakis, „Raport dla El Greca”
Gdy patrzę, jak katolicy przyjmują komunię na mszy św., zauważam, że niektórzy, odchodząc od ołtarza, zwracają się w kierunku tabernakulum, gdzie przechowuje się konsekrowany Chleb, i robią ukłon lub przyklękają na znak szacunku – jakby Obecność wciąż była tylko tam. W tych momentach zastanawiam się, czy przegapili to, co się właśnie wydarzyło! Czy nie zdają sobie sprawy, że Eucharystia miała być dla nich całkowitą przemianą tożsamości? Oni sami są teraz żywym, poruszającym się tabernakulum, podobnie jak Arka Przymierza. Czy to przekracza ich wyobraźnię? Czy to miałoby być przejawem zarozumiałości lub niemożliwe? Wygląda na to, że tak.
Podobnie poznałem wielu protestantów, którzy „przyjęli Jezusa do swoich serc”, ale wciąż odczuwają potrzebę „przyjmowania zbawienia” każdego piątkowego wieczora. Czy nie uwierzyli, że nastąpiła prawdziwa transformacja, jeśli dokonali szczerego oddania swego życia i powrócili do jedności ze swoim Źródłem?
Droga chrześcijańska nie jest wspinaczką i osiąganiem sukcesu, a zstępowaniem i odpuszczaniem. Poznanie Jezusa polega na stawaniu się coraz pełniej człowiekiem, wraz z ranami, które temu towarzyszą, zamiast duchowego wchodzenia na coraz wyższy poziom, myśląc, że ran da się uniknąć
Większość z nas, co zrozumiałe, rozpoczyna podróż, zakładając, że Bóg jest „gdzieś tam w górze”, a naszym zadaniem jest przekroczenie przeszkód, aby „Go” znaleźć. Spędzamy tyle czasu, próbując dostać się „tam do góry”, nie widząc, że Bóg w Jezusie uczynił wielki krok w dół i przyszedł „tutaj”. Tak wiele naszych zabiegów i wysiłków religijnych to jakby duchowy odpowiednik próby wejścia w górę ruchomymi schodami, które jadą w dół.
Podejrzewam, że mentalność „tam na górze” dla większości ludzi jest sposobem na rozpoczęcie poszukiwań duchowych. Gdy zaczyna się prawdziwa podróż wewnętrzna – kiedy dowiesz się, że w Chrystusie Bóg na zawsze pokonuje przepaść między tym, co ludzkie i tym, co boskie – droga chrześcijańska staje się coraz mniej wspinaczką i osiąganiem sukcesu, a coraz bardziej zstępowaniem, odpuszczaniem i oduczaniem się. Poznanie i kochanie Jezusa w dużej mierze polega na stawaniu się coraz pełniej człowiekiem, wraz z ranami, które temu towarzyszą, zamiast duchowego wchodzenia na coraz wyższy poziom, myśląc, że ran da się uniknąć. Ego w ogóle nie lubi tej zasadniczej zmiany, dlatego wciąż wracamy do mentalności skutecznego działania, próbując wydostać się z tego brudnego wcielenia, zamiast się z niego uczyć. Tak wygląda religia na jej wczesnym etapie.
Jezus dał światu żywy przykład w pełni ucieleśnionej Miłości, która wyłoniła się z naszych zwykłych, ograniczonych sytuacji życiowych. Dla mnie jest to prawdziwe znaczenie stwierdzenia Pawła, że Jezus „narodził się z niewiasty pod Prawem” (por. Ga 4,4). W Jezusie Bóg stał się częścią naszego małego, rodzinnego świata i wkroczył w ludzkie granice i zwyczajność – oraz pozostawał anonimowy i w dużej mierze niewidoczny przez pierwsze trzydzieści lat. Przez całe życie sam Jezus nie spędzał czasu, podążając w górę, lecz schodząc w dół, „ogołacając się i stając się takim, jacy są wszyscy ludzie” (por. Flp 2,7), „kuszony na wszelkie sposoby, jak i my jesteśmy kuszeni” (por. Hbr 4,15) i „podlegając słabości” (Hbr 5,2). W tym rozdziale chciałbym rozważyć taką ścieżkę i jej znaczenie dla ciebie i dla mnie.
Boskie drogi
Jezus chodził, cieszył się i cierpiał, przebył całą ludzką drogę i powiedział nam, że możemy i powinniśmy zrobić to samo. Jego życie ukazywało rozwijającą się tajemnicę poprzez wszystkie jej etapy – od ukrytego boskiego poczęcia do zwyczajnego dorosłego życia pełnego miłości i problemów, przerywanego kilkoma chwilami przemienienia i oświecenia, a wszystko to wiedzie do chwalebnego wniebowstąpienia i ostatecznego powrotu. Jak mówi List do Hebrajczyków 4,15: „Nie mamy bowiem takiego arcykapłana, który nie byłby w stanie współczuć nam w słabości, ale takiego, który pod każdym względem był podobny do nas, doświadczał każdej pokusy i nigdy się nie wycofał” (moje tłumaczenie – R.R.).
Nie musimy się bać głębi i wielkości naszego życia, tego, co ten świat nam oferuje lub o co nas prosi. Otrzymaliśmy zgodę na intymne obcowanie z naszymi osobistymi doświadczeniami, by uczyć się na ich podstawie i pozwolić sobie na wejście w głąb rzeczy, nawet w przestrzeń naszych błędów, zanim pośpiesznie podejmiemy próbę przekroczenia tego wszystkiego w imię jakiejś wyidealizowanej czystości lub poczucia wyższości. Bóg ukrywa się w głębinach, nawet w głębi naszych grzechów i dopóki pozostajemy na powierzchni czegokolwiek, pozostaje On dla nas niewidoczny.
Przypomnijmy sobie archetypowe spotkanie wątpiącego Tomasza i Jezusa zmartwychwstałego (J 20,19–28). Nie jest to tak naprawdę opowiadanie o wierzeniu w fakt zmartwychwstania, ale jest to opowieść o wierzeniu w to, że ktoś może jednocześnie nosić rany i być wskrzeszony! To zupełnie inny przekaz i wciąż bardzo nam potrzebny. „Podnieś tutaj swój palec” – mówi Jezus do Tomasza (20,27), poznaj. My również jesteśmy jednocześnie zranieni i wskrzeszeni, każdy z nas. W istocie może to być główne przesłanie duszpasterskie całej Ewangelii.
Wcześniej napisałem, że wielka miłość i wielkie cierpienie (zarówno uzdrowienie, jak i zranienie) są uniwersalnymi, zawsze dostępnymi ścieżkami transformacji, ponieważ są to jedyne siły wystarczająco mocne, by usunąć mechanizmy obronne i aspiracje naszego ja. Wielka miłość i wielkie cierpienie sprowadzają nas z powrotem do Boga, miłość zwykle poprzedza cierpienie i jak wierzę, to właśnie w ten sposób Jezus prowadzi ludzkość do Boga. To nie jest ścieżka, która wiedzie tylko przez radość zmartwychwstania, ale taka, która obejmuje również śmierć i zranienia.
Święty Bonawentura (1221–1274) nauczał: „Będąc człowiekiem Chrystus ma coś wspólnego ze wszystkimi stworzeniami. Z kamieniami dzieli istnienie, z roślinami dzieli życie, ze zwierzętami dzieli wrażenia zmysłowe, a z aniołami dzieli inteligencję”[1]. Mówiąc to, Bonawentura starał się nadać teologiczny wymiar głębokiemu doświadczeniu św. Franciszka z Asyżu (1181–1226), będącego, o ile nam wiadomo, pierwszym chrześcijaninem, który nazwał zwierzęta i różne stworzenia, a nawet siły natury, nadając im imiona odpowiadające ludzkim relacjom: „Siostra, Matka Ziemia”, „Brat Wiatr”, „Siostra Woda” czy „Brat Ogień”.
W tym stworzonym świecie Franciszek był zupełnie jak u siebie w domu. Wszystkie rzeczy w widzialnym świecie były dla niego nieustannie zmieniającymi się i praktycznymi symbolami tego, co rzeczywiste, teatrem i poligonem dla nieba, które już teraz jest dla nas dostępne w małych dawkach. Święci, jak się wydaje, są przekonani, że to, co wybierzesz teraz, będziesz miał w przyszłości. Zatem liczy się nie idylliczna nadzieja na niebo kiedyś tam, ale żywe doświadczenie teraz.
Nie da się ignorować tego świata ani jego zranień i jednocześnie próbować kochać Boga. Musimy kochać Boga poprzez ten świat, w nim, a nawet z jego powodu. Takie jest przesłanie, które chrześcijaństwo miało inicjować, głosić i do niego zachęcać, i taki wzór pozostawił Jezus. Zostaliśmy stworzeni, by ten świat kochać, by mu ufać, „uprawiać go i doglądać” (Rdz 2,15), ale z jakiegoś powodu woleliśmy podkreślać stwierdzenie, które pojawia się w innym miejscu (Rdz 1,28), a które sugeruje, że powinniśmy nad ziemią „panować”, co doprowadziło do bratobójstwa już w kolejnym pokoleniu (Rdz 4,8). Zastanawiam się, czy to nie jest inny kształt naszego grzechu pierworodnego. Bóg „ogołaca się” do stworzenia (Flp 2,7), a następnie my, ludzie, przez większość historii tworzyliśmy systemy kontrolowania i ucisku stworzenia, aby je podporządkować naszym własnym celom i korzyściom, odwracając tym samym Boży zamysł.
Nie pomyślcie, że mówię o wierzeniu tylko w to, co można zobaczyć na własne oczy, lub że proponuję jakiś materializm. Mówię o obserwowaniu, dotykaniu, kochaniu tego, co fizyczne, materialne, co należy do wszechświata przepełnionego życiem, z całym jego cierpieniem i jest to, jak myślę, właściwe miejsce wyjścia dla każdej zdrowej duchowości i dla prawdziwego rozwoju. A zatem śmierć i zmartwychwstanie, a nie śmierć lub zmartwychwstanie. To istotnie jest głębia wszystkiego. Pozostawanie na powierzchni czegokolwiek zawsze prowadzi do przeoczenia przesłania, które ta rzecz zawiera, odnosi się to również do powierzchownego rozumienia naszej grzeszności.
Jezus zaprosił Tomasza i wszystkich wątpiących do udziału w religii, która opiera się na tym, co konkretne, namacalne. Taka religia sprawia, że dotykanie ludzkiego bólu i cierpienia staje się zarówno drogą do współczucia, jak i do zrozumienia. Dla większości z nas samo dotknięcie rany innej osoby prawdopodobnie wydaje się widzialnym aktem dobroci; nie zdajemy sobie sprawy, że skutkiem takiego działania jest zmiana zarówno nas, jak i wszystkich obecnych (nic nie wskazuje na to, że postawa Jezusa zmieniła tylko Tomasza). Ludzka sympatia to najlepszy i najłatwiejszy sposób na otwarcie przestrzeni serca i na życie we własnym ciele. Bóg nie pragnął, aby większość ludzi została filozofami lub teologami, lecz aby wszyscy stali się widzialnym znakiem Jego sympatii i empatii. Nie ma w tym nic złego, jeśli dotarcie do tego miejsca zajmuje trochę czasu.
Nasze centralne przesłanie znów się powtarza: Bóg kocha rzeczy, stając się nimi. Wyrazem naszej miłości do Boga jest naśladowanie tego wzoru.
Fragment książki „Uniwersalny Chrystus. Prawda, która zmienia wszystko”, tłum. Wojciech Drążek CMM, Wydawnictwo WAM, Kraków 2023
Przeczytaj też: Tańczę, śpiewam i używam. Rozmowa z ks. Andrzejem Pęcherzewskim
[1] Bonaventure, „Sermon i, Dom ii in Quad. (IX, 215–219)”, trans. Z. Hayes, „Christ Word of God and Exemplar of Humanity”, „The Lord” 1996, 46/1, s. 13, (tłum. własne).