Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Uśmiechnij się do tego, co tracisz, czyli czemu zachwyca mnie pewien niepozorny film

Harry Dean Stanton w filmie „Lucky”, reż. John Carroll Lynch, USA 2017. Fot. Materiały prasowe

W ostatnich latach obejrzałem „Lucky’ego” wielokrotnie. Najważniejsze w tym małym wielkim filmie rozgrywa się niejako podskórnie, unosi się nad postaciami niczym dym z papierosów palonych przez głównego bohatera.

Jego codzienność składa się z ciągłych powtórzeń. Papieros po przebudzeniu (w sumie – paczka dziennie). Szklanka zimnego mleka. Pięć ćwiczeń jogi, każde po 21 razy. Wizyta w kawiarni. Rozwiązywanie krzyżówek. Oglądanie teleturniejów. Wieczorne przesiadywanie w barze. I tak zapewne od dekad.

Nazywają go Farciarzem. Z dwóch powodów: po pierwsze, podczas wojny z Japonią służył w marynarce i miał najlepszą fuchę – był okrętowym kucharzem. Po drugie, mimo że właśnie dobija dziewięćdziesiątki, może pochwalić się niezwykłym zdrowiem – czystymi płucami, brakiem chorób. A jednak…

Współczesne kino omija religijne motywacje. Pozostaje beznadziejna walka z poczuciem daremności. Zamiast radosnego „Alleluja”, usłyszymy w nim Leśmianowskie „Gdzieś się skrywał i gdzieś bywał / Żem Cię nigdy nie widywał”

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

„Lucky” Johna Carrolla Lyncha (2017) to pożegnanie z ekranem Harry’ego Deana Stantona – aktora charakterystycznego, zmarłego kilka miesięcy po premierze, występującego wcześniej na trzecim bądź czwartym planie u takich mistrzów jak Peckinpah, Scott, Penn, David Lynch (również pojawiający się w „Lucky’m”), Scorsese. Przez całą długą karierę główne skrzypce zagrał właściwie tylko raz, w nagrodzonym Złotą Palmą „Paryż, Teksas” Wendersa (1984). Aż pojawiło się zaproszenie, by wystąpił w niezależnym filmie, w którym praktycznie nie schodził z ekranu. Miał przede wszystkim BYĆ – oddawać się prostym czynnościom, chodzić, rozmawiać ze znajomymi, opowiadać swoją rzeczywistą biografię (epizod wojenny), a nawet śpiewać (Stanton to świetny wokalista, dekadę temu wydał płytę).

Obraz aktora Johna Carrolla Lyncha, debiutującego na krześle reżysera, przypomina nieco o rok wcześniejszego „Patersona”. Lynch podobnie jak Jarmusch nie piętnuje codziennej rutyny, nie wyzwala z niej swoich bohaterów. Zamiast tego pokazuje, jak wielką ma ona moc i znaczenie, jak pomaga im oswoić to, co nieuchronne.

W ostatnich latach obejrzałem „Lucky’ego” pięciokrotnie. Nie, nie dlatego, że afirmuje on codzienność, choć i to jest mi bliskie. Najważniejsze w tym małym wielkim filmie rozgrywa się niejako podskórnie, unosi się nad postaciami niczym dym z papierosów Farciarza. Przejmująco jest od pierwszych scen, gdy obserwujemy półnagie ciało dziewięćdziesięcioletniego aktora. Ale też w ujęciach rozgrywających się w przychodni, gdy stara, zmęczona kobieta z chodzikiem rzuca ciche „dlaczego?”. Kiedy widzimy bezradne oczy Harry’ego Deana Stantona, wpatrującego się w pustkę, zasypiającego w rytm „I see a darkness” Casha.

W pewnym momencie Farciarz przypomina sobie to, o czym wszyscy, żyjąc, próbujemy zapomnieć: że nikt nie jest nieśmiertelny. Mężczyzna nosi w sobie tajemnicę, którą w pewnym momencie wyjawia znajomej. Przyznaje przed nią, że po prostu się boi. Boi się ciemności, czyli kresu. Nie wiem, czy jakiekolwiek inne wyznanie bardziej czyni człowiekiem…

„Ach, śpij kochanie, przemijasz, to wszystko. Już blisko…” – pisała Agnieszka Osiecka we wzruszającej „Kołysance dla babci”. Czy łatwo zgodzić się na to, że ostatecznie nie zdobędziemy świata, to on zdobędzie nas? Że każdy będzie musiał udać się na metaforyczną górę, z której już nie wróci, jak w przepięknej „Balladzie o Narayamie” Imamury (1983)? Jak pogodzić się z tym, że nie ma nic na zawsze, a jedyną pewną prawdą w życiu pozostaje fakt, że wszystko kiedyś zniknie, a my znikniemy wraz z nim? „życie ma sens tylko dlatego / że musimy umierać” – zanotuje Różewicz. „Zostanie po nas wielkie NIC. A to NIC jest WSZYSTKIM, co jest” – powie Farciarz.

Dekadę temu coś krzyczałoby we mnie: nie, sens – i to ten „właściwy”, pisany wielką literą – trzeba w życiu odkryć, „życie się zmienia, a nie kończy”, poza tym prawda nie jest rzeczą, a Osobą (czytało się Ratzingera…)! Tylko że byłaby to riposta z poziomu eschatologicznej nadziei, z obszaru religii i wiary, do tego przesiąknięta jakąś wyższością. A Lynch i Stanton, jak mi się wydaje, operują na poziomie znacznie bardziej uniwersalnym. Dotykając najbardziej newralgicznej kwestii – pytania: co potem i po co cały ten nasz trud? – nie usiłują znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Sprawa i tak, jakby uważała Szymborska, jest przegrana. Narzekać na ten stan to trochę tak jakby psioczyć, że rano będzie wtorek, a nie sobota. Lepiej spróbować wytrzymać niepewność. I stworzyć wspólnotę bezradności.

To zresztą intrygujące, że współczesne kino omija religijne motywacje. Oczywiście, wciąż mamy wysyp christian movies, ale one pozostają raczej ideologiczną agitką niż zaproszeniem do poważnej rozmowy. Pytanie o Boga stawiają może jeszcze mistrz Scorsese (choć gdy robi to wprost, traci na sile…) i Schrader, ale już nie Zahler i nie Gray. Pozostaje beznadziejna walka z poczuciem daremności jak w „Duchach Inisherin” McDonagha, jak w „Godland” Pálmasona (oba tegoroczne). Zamiast radosnego „Alleluja”, usłyszymy w nich Leśmianowskie „Gdzieś się skrywał i gdzieś bywał / Żem Cię nigdy nie widywał”.

Wesprzyj Więź

W „Lucky’m” bohaterowie dochodzą do podobnych wniosków co postacie z „Wielkiego piękna” (2013). Jep z arcydzieła Sorrentino przekonywał: „Wszyscy stoimy na krawędzi rozpaczy, jedyne, co możemy, to spojrzeć sobie w oczy, dotrzymać towarzystwa, zabawić się”. Farciarz z kolei radzi współtowarzyszom niczym Kawafis: „Uśmiechnijcie się”.

Uśmiechnijcie się, jak Robert De Niro w ostatniej scenie genialnego „Dawno temu w Ameryce” Leone (1984), jak pechowiec Brian i jego towarzysze u Monty Pythonów (1979). Uśmiechnijcie się do tego, co tracicie. Może w tym uśmiechu zawiera się niełatwa sztuka odpuszczania, akceptacja ludzkiej kondycji, a więc również samotności i strat. Dotknięcie życia takim, jakie ono jest. Zgoda na świat: jednocześnie bolesny i piękny.

Przeczytaj też: Niedopasowani do świata, czyli dlaczego western nie umiera

Podziel się

4
2
Wiadomość

Najpiękniejsze ateistyczne wyznanie wiary 🙂
867
01:15:38,198 –> 01:15:41,636
No. I know the truth and the
truth matters!

868
01:15:43,738 –> 01:15:45,239
It’s a thing. Right?

869
01:15:47,774 –> 01:15:51,143
Yes, truth is a thing.

870
01:15:51,145 –> 01:15:55,984
It’s the truth of who we are
and what we do.

871
01:15:56,250 –> 01:16:00,318
And you have to face that,
and accept it.

872
01:16:00,319 –> 01:16:03,957
Because the truth
of the universe is waiting.

873
01:16:07,729 –> 01:16:09,628
I’m lost.

874
01:16:09,631 –> 01:16:12,701
The truth of what is,
for all of us.

875
01:16:13,001 –> 01:16:14,903
Which is…

876
01:16:17,136 –> 01:16:21,009
That it’s all going to go away.

877
01:16:22,644 –> 01:16:27,314
You, you, you, you, me, this
cigarette, everything

878
01:16:28,381 –> 01:16:31,153
into blackness, the void.

879
01:16:33,319 –> 01:16:35,756
And nobody’s in charge.

880
01:16:36,890 –> 01:16:38,893
And you’re left with…

881
01:16:40,993 –> 01:16:42,662
ungatz.

882
01:16:44,997 –> 01:16:46,398
Ungatz.

883
01:16:46,399 –> 01:16:47,836
Nothing.

884
01:16:48,269 –> 01:16:53,809
Nothing. That’s… that’s all
there is.

885
01:16:57,045 –> 01:16:58,743
And what do you do with that?

886
01:16:58,746 –> 01:17:00,015
What do we do with that?

887
01:17:09,724 –> 01:17:11,326
You smile.