Jesień 2024, nr 3

Zamów

Chet Baker. Nikt tak pięknie nie potrafił płakać muzyką

Chet Baker, lata 80. Fot. Smithsonian Institution / CC BY-NC 2.0

W jego rękach trąbka wydobywała z siebie kojące dźwięki, jakby chciał otulić cały ból świata. A głos – piękny, choć pozbawiony siły – nucił wersy o nieuchronnej klęsce.

Gdy na początku lat 50. wstępował na muzyczną scenę, wyglądem przypominał greckiego boga, tak przynajmniej zapamiętały go fanki – zabójczo przystojny rozsiewał czar, który zjednywał mu nie tylko kobiety. Prawie czterdzieści lat później, kiedy znaleziono go martwego na bruku jednej z amsterdamskich ulic, jego przeorana zmarszczkami, zniszczona twarz w niczym nie przypominała dawnej świetności.

Choć nazywano go „Jamesem Deanem jazzu”, Chet Baker nie miał szczęścia umrzeć młodo…

Gwiazda błyszczy?

Jako dwudziestoparolatek grał z wielkim Charliem Parkerem. Szybko zaczął korzystać z profitów sławy. Wydawał ogromne sumy na gwiazdorski styl życia: szybkie samochody, drogie hotele i restauracje, popisy i używki. Blichtr. Do tego upomniało się o niego Hollywood…

A jednak gdy ten hulaka chwytał mikrofon, zmieniał się nie do poznania. Raz, że wymuszał na słuchaczach absolutną ciszę. Dwa: stawał się skupiony i smutny, jak gdyby wchodził w głąb tajemniczej krainy, w której nie wypada błaznować, trzeba raczej dostrzec mrok. W jego rękach trąbka wydobywała z siebie kojące dźwięki, jakby chciał otulić cały ból świata. A głos – piękny, choć pozbawiony siły – nucił wersy o klęskach doznawanych w miłości.

Bakera być może najtrafniej określa słowo „jednocześnie”. Był łgarzem, narkomanem, manipulatorem. I jednocześnie czułym kochankiem, lirycznym śpiewakiem, artystą o niebywałej wrażliwości. Gra przychodziła mu z lekkością, traktował muzykę z nonszalancją, jak zabawę, długo nie angażował się w nią całkowicie. I jednocześnie spotkała go największa dla trębacza tragedia – w bójce z dilerami stracił przednie zęby, potem miesiącami musiał uczyć się najprostszych gam oraz – by utrzymać rodzinę – pracować na stacji benzynowej. Przez pięć długich lat nie pokazywał się publicznie.

Początkowo wydawało się, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. W połowie lat 50. z przedawkowania zmarł członek jego zespołu, zaś innego – Gerry’ego Mulligana – aresztowano (Mulligan dzięki odsiadce trafił na skuteczny odwyk). A Chetowi, zadowolonemu z siebie, pozornie się udawało. Nieco później za posiadanie narkotyków deportowano go z Europy, gdzie koncertował, do Stanów, a w 1960 roku trafiał nawet do więzienia we Włoszech. Ale wyszedł jak gdyby nigdy nic: z czterema napisanymi piosenkami (autorski materiał tworzył sporadycznie, przeważająca część jego repertuaru to interpretacje piosenek innych).

Jednocześnie pogrążał się stopniowo w otchłani autodestrukcji. Sięgał po coraz silniejsze używki („Heroina mnie uszczęśliwia” – usłyszymy w biograficznym filmie Roberta Budreauta), łamał sobie skrzydła. I serce – jedno i drugie na własne życzenie. Torpedując związki z kobietami, które naprawdę go kochały, zaciskał na swojej szyi pętlę. Niewidoczną, a coraz ciaśniejszą.

Muzyka „na później”

Przez całe życie walczył o artystyczne uznanie. Zdobywał tytuł „Trębacza Roku” i sprzedawał płyty w ogromnych nakładach, ale w oczach ojca – muzyka, którego Wielki Kryzys zmusił do porzucenia kariery – pozostawał pozerem grającym ckliwe melodie „dla panienek”. Podobnie zdaniem krytyków i kolegów trębaczy – z Milesem Davisem na czele – Baker to często płaska, pozbawiona polotu muzyka, idealna może jako tło do romantycznej kolacji, ale zbyt cukierkowa, by traktować ją poważnie.

Tyle że to nieprawda. Oczywiście Chet bywał głuchy na zmiany zachodzące w branży, potrafił ponadto rozdrabniać swój talent, marnować go – nagrywał mnóstwo materiału (w sumie ponad 150 płyt!), w jednym roku wydał aż 11 (!) albumów, nie wszystko trzymało poziom, fakt.

Ale w tym amoku powstało całkiem sporo niezapomnianych wersji wspaniałych utworów: „Alone together”, „It never entered my mind”, „I’ve never been in love before”, „I fall in love too easily”, „She was too good to me”, „You go to my head”, „Everytime we say goodbye”, „Imagination”. I kilka autentycznie wybitnych krążków, jak bodaj najbardziej znana „Chet Baker sings” (1954), jak nastrojowa „Chet” (1959) z Billem Evansem w składzie, jak wreszcie elegijna „Diane” (1985) w duecie z pianistą Paulem Bleyem, zadedykowana Diane Vavrze, jego ostatniej miłości. Są jeszcze udane nagrania z koncertów ze Stanem Getzem i wspomnianym Gerrym Mulliganem w połowie lat 70., „ballady na dwóch” z Wolfgangiem Lackerschmidem, ostatni występ w Hanowerze…

To nie jest wcale muzyka dobra na randkę. Cheta lepiej zostawić sobie na później: kiedy dreszcz związany z zakochaniem minie, gdy wielkie uczucie przegra zapasy z czasem, kiedy trzeba będzie nauczyć się żyć bez kogoś, kto był dla nas całym światem. Wtedy Baker – ten niepowtarzalny piewca rozczarowania – wyciągnie ku nam rękę. Doświadczając straty, poczujemy łagodne przytulenie.

Grał i śpiewał całym swoim niespełnionym życiem. Jego sekret polegał chyba na tym, że potrafił płakać. Nie, nie łzami. Nie płacze się przecież tylko łzami, płacze się również gestem, spojrzeniem, zapisanym lub wypowiedzianym słowem, muzyką. I Chet, niczym Orfeusz, płakał muzyką.

Słuchana w samotności – najlepiej w środku nocy, gdy czeka się na świt – jego trąbka wypowiada cierpienie porzuconego kochanka i kołysze go do snu. Z nadzieją, że sen przyniesie coś lepszego niż dotychczasowa egzystencja, która stała się piekłem. A głos, kruchy, jak kruchy jest ten świat, opowiada o samotności, również samotności we dwoje. I o tęsknocie, na którą już za późno.

Baker jak nikt inny przyswoił sobie żal związany z pożegnaniem. Bohater wykonywanych przez niego piosenek jest w końcu „zrodzony dla smutku”, notorycznie pechowy – wszystko, co złe, przytrafia się właśnie jemu. Przegrywa w miłości, ale i w życiu, w jego optyce to jedno i to samo. Kiedy w swojej firmowej pieśni, „My funny valentine” (najlepiej słuchać rozbudowanych wersji koncertowych), przejmująco prosi „ZOSTAŃ”, słowa te mogą być również antyfoną do losu. By się odmienił, by pozwolił człowiekowi spróbować jeszcze raz. Nawet jeśli „głupie serce” wciąż będzie go zwodzić.

Zapomniałem o Tobie, ale…

Wbrew pozorom mało w tej muzyce jednoznacznych rozstrzygnięć. Bo proste życie dobiegło końca, gdy zaczęło się kochać. Miłość ma swój ciężar. W mojej ulubionej balladzie „I get along without you very well” Chet śpiewa:

Samemu radzę sobie całkiem nieźle
oczywiście, że tak
z wyjątkiem czasu, gdy pada lekki deszcz
i krople wody kapią z liści
wtedy wracają wspomnienia.

[…]

Zapomniałem o Tobie
dokładnie tak jak powinienem.

Radzę sobie bez Ciebie całkiem nieźle
oczywiście, że tak
chyba tylko nie wiosną
nie powinienem nigdy więcej myśleć o wiośnie
bo ta myśl znowu łamie mi serce.

A zatem owo „poradzenie sobie” okazuje się jedynie pozorem, maską przywdzianą po to, by na zewnątrz być dzielnym, na zasadzie: zapomniałem o Tobie, i nie zapomniałem; nie myślę często, chyba że sobie na to pozwolę; dziewczyna, która śpi obok mnie, jest „prawie” Tobą; nie widuję Cię, czasem tylko mi się przyśnisz… Nadzieja gdzieś jeszcze się tli, choćby na dnie rozpaczy. Jeśli nie ona, pozostaje pogrążyć się w marzeniach i wspomnieniach, w labiryntach zwodniczej pamięci.

Trochę podobnie dzieje się w „If you could see me now” (wersja instrumentalna jest lepsza niż wokalna). Gdybyś mogła mnie teraz zobaczyć… – zdaje się mówić Chet. – No ale jesteś daleko. Między nami powstał ocean niewypowiedzianych słów, iluzji, oczekiwań niemożliwych do zrealizowania. Mimo to możemy ufać, że nasze głupio rozłączone drogi już zawsze będą się w jakiś sposób ze sobą rymowały, prawda?

*

Albo jeszcze inaczej. Jedna z najpiękniejszych pieśni i płyt zagranych przez Bakera w późniejszym okresie nosi tytuł „You can’t go home again” (Paul Desmond na saksofonie!). Może cała ta wyciszona twórczość jest o tym: o pragnieniu powrotu do domu, do stanu idyllicznego, do portu, do własnej Casablanki. I o niemożności zrealizowania tego marzenia. Za dużo po drodze się wydarzyło, zbyt daleko odeszliśmy w swoich zbłąkaniach, by nastał happy end.

Wesprzyj Więź

Pod koniec nominowanego do Oscara dokumentu „Let’s get lost” reżyser Bruce Weber pyta Bakera o jego uzależnienie od metadonu. Muzyk potwierdza, że jedynie dzięki niemu mógł przeżyć ostatnie dni. Ale jest w nim jakiś zaskakujący optymizm. Na pytanie, czy spoglądając wstecz, na swoją młodość, myśli o niej jako o dobrych czasach, zadumany odpowiada: „Jak inaczej, do diabła, mógłbym to widzieć? To było jak piękny sen…”. „Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze” – zapewnia przyjaciela.

Kilka miesięcy później, przed premierą filmu, Chet Baker, współczesny Ikar, ginie, wypadając z okna podrzędnego hotelu. Słońce okazuje się zbyt odległe.

Przeczytaj też: Rozmowy mistrza Leonarda ze śmiercią

Podziel się

11
Wiadomość