Dziecko traktowane jako projekt „tenisista”, „perfekcyjny uczeń”, „katolik” czy po prostu „zawsze szczęśliwe dziecko” nie wie samo, kim tak naprawdę jest i co odczuwa, bo całe życie stara się zadowolić rodziców.
Przyznaję, że temat mnie porusza przez wzgląd na moje doświadczenie bycia mamą. Te sytuacje, kiedy trudne emocje dzieci, ich chandry, nerwy, „dziwne” (według mnie!) opinie, odmienne gusta wywołują we mnie to napięcie, które kusi, by fuknąć, że marudy, że jęczą, psują wszystkim dzień, niech się ogarną, bo przecież nic im się nie dzieje, niech nie gadają głupot, i co to w ogóle za koszula jest! Od lat już pracuję w pedagogice, ćwiczę ze studentami setki sytuacji na warsztatach, a wciąż tak łatwo o błąd, który dziecko zrani.
Ponieważ te złe narracje tkwią w mojej głowie. Walczę, by pozostały tylko tam. Przecież już wiem – i ciągle się uczę – że oni to nie ja.
Odrębna egzystencja
Wstrząśnięci jesteśmy dziś śmiercią 8-letniego Kamilka z Częstochowy, maltretowanego przez ojczyma za przyzwoleniem – jak wiele na to wskazuje – własnej matki. Jest jednak i taka przemoc, która zabija nie ciało, ale ducha. I dzieje się w dobrych domach ze strony zatroskanych rodziców. Wszyscy jesteśmy na nią narażeni, a może wszyscy zostaliśmy już nią skażeni, jak ofiary zombi w „The Last of Us” (ogląda się seriale z nastoletnimi dziećmi…). I tak, analogia trafna: bo sami zostaliśmy ugryzieni. Stąd narracje w naszej głowie.
Najważniejszym sposobem, by nie traktować dzieci jako własnego projektu, jest szanowanie ich uczuć, perspektywy myślenia czy ocen dokładnie tak samo, jak szanujemy je u dorosłych
Aplikuję sobie często to proste ćwiczenie, nim odniosę się do dziecka: czy tak samo powiedziałabym do koleżanki z pracy, do męża czy sąsiadki? Czy czułabym się uprawniona do sprostowania a priori jej sądu czy skrytykowania uczuć? Nie. Bo, jak pisał Korczak, dorosły jest smutny, ale dziecko skrzywione. Dorosły płacze, a dziecko się maże i beczy. Dorosły robi coś powoli, dziecko się guzdrze. Nadal traktujemy dzieci z mniejszym szacunkiem, niż dorosłych.
Czemu tak jest? Poza wspomnianą już „pamięcią biograficzną”, gdy odruchowo, nim pomyślimy, powielamy słowa i zachowania naszych matek lub ojców, winna jest… pedagogika. To ona dała dorosłym mandat, by stwarzać dzieci (urabiać, kształtować, formować) wedle ich własnego pomysłu. Bo przecież dorośli wiedzą lepiej.
Kocham Jespera Juula, który wskazywał, że istotnym źródłem przemocy psychicznej w wychowaniu jest czynienie z dziecka własnego projektu. „Dzieci muszą pozostać odrębnymi istotami i egzystencjami” – apelował duński terapeuta.
„Osobisty projekt” rodzica to obiekt, któremu, a jakże, poświęca się wiele uwagi, nie będącej jednak zdrową miłością, a nadmiernym przywiązaniem. Nie pozwalamy dziecku być „osobną osobą”: projektujemy swoją wizję jego życia i osoby na jego życie i osobę. Ma być takie, jak my chcemy.
Tutaj rodzic wie lepiej, co dziecko powinno czuć: „To niegrzecznie się złościć, proszę się uspokoić”; „Maruda z ciebie, cały dzień skrzywiona”; „Ogarnij się, ciągle tylko płaczesz jak mała dzidzia”; „Boisz się os, więc nie chcesz wyjść? To głupie, proszę natychmiast do ogrodu”; „Coś ty, ta gra jest fajna”.
W „słodszej” wersji projektu nie pozwalamy dziecku na smutek, bo my chcemy, by stale było szczęśliwe: „Jesteś smutny, o nie! Zaraz pozbędziemy się smutku”. A dzieci powinny mieć możliwość odczuwania smutku, ponieważ życie nie polega na byciu szczęśliwym przez cały czas. Tu rodzic ŻYJE samopoczuciem dziecka, nie dając ani sobie, ani jemu odrębnej przestrzeni. Gna, by spełniać zachcianki. Pełni wartę wiecznego dobrostanu.
Tu nasze opinie są mądrzejsze niż opinie dziecka. My wiemy lepiej, z kim ma się przyjaźnić, co ma lubić, co i kiedy jeść, jakie ma mieć stopnie, jak ma się ubierać. Na jakie zajęcia pozalekcyjne chodzić. Jaką szkołę i studia wybrać.
A może ono wcale nie chce studiować? Może nie lubi się uczyć? Czy musi lubić? Może chce mieć trójki, a nie piątki. Musi zostać magistrem? Nie może być szczęśliwsze jako kierowca autobusu lub piekarz? Mój mąż, inżynier, wciąż się rozczula na widok dobrej stolarskiej roboty lub krawieckiego kunsztu. „Kiedyś jeszcze będę stolarzem. Albo krawcem” – snuje sen z młodości.
Powiem ci, kim jesteś, bo to mój obowiązek
Pewna rodzina rozważała zmianę wyznania. A ponieważ przypadał akurat rok, gdy jedno z dzieci miało przystąpić do Pierwszej Komunii, zastanawiali się, czy poczekać, by synek przyjął ją z dziećmi z klasy, czy już z tego zrezygnować. Rozmawiali o tym z pastorem, przedstawiając swoje wahanie. On spytał: „A co Szymek o tym myśli? Czego on chce?”. Widząc konsternację na ich twarzach, zapytał: „Pytaliście go?”. Nie pytali.
Bo projektowi rodzice lepiej wiedzą (stwarzając je na własna modłę), jaką dziecko ma wyznawać religię. Jakie ma mieć poglądy, jaką orientację seksualną.
Projekt „tenisista”, „perfekcyjny uczeń”, „katolik” czy po prostu „zawsze szczęśliwe dziecko” samo nie wie, kim tak naprawdę jest i co odczuwa, bo całe życie stara się zadowolić rodziców. Ono nie ma szans dowiedzieć się, kim jest. Samodzielnie zdecydować, kim jest.
Jakiś czas temu sprzeciwiłam się zdaniu, że najważniejsze dla wierzącego rodzica jest „doprowadzenie dziecka do Chrystusa”. Mój sprzeciw wywołał niemałą dyskusję. Nic dziwnego, bo katolickie małżeństwa w momencie ślubu i chrztu dziecka wyrażają świadomość „obowiązku wychowania dziecka w wierze”.
Zastanawia mnie, jak to dokładnie miałoby wyglądać, gdy dziecko, na przykład nastoletnie, tego nie chce. Co z tym obowiązkiem zrobić? Przecież w świetle filozofii personalizmu, gdzie o wartości samostanowienia pisał m.in. Karol Wojtyła, obowiązek ów zdaje się nie licować z godnością i wolnością osoby. Przyznaję, że z czasem, obserwując jak rosną moje dzieci, coraz bardziej przekonuję się, że najważniejsze to z szacunkiem pozwalać im w sposób wolny stanowić o swoich poglądach. Jak ostatnio w Szczecinie powiedział ks. prof. Tomáš Halík: „Duchowe towarzyszenie nie może być agitacją religijną”.
Tak, wyższą od wartości wiary jest wartość wolnej decyzji decka. Przecież to Bóg dał nam z miłości wolną wolę, bo chce naszych wolnych wyborów. Na kartach Pisma pyta często: „Czy chcesz?”. Jako rodzice możemy być w tym podobni, by dzieci wybierając, uczyniły to w wolności, kierowane potrzebą poznania Boga, a nie chęcią spełnienia naszych oczekiwań.
Słuchaj także na Soundcloud i w popularnych aplikacjach podcastowych
Tylko wybór wolny, kiedy dzieci posiadają pełną możliwość odmowy, ma jakąś wartość. Poza tym, co zrobi rodzina, gdy dziecko wybierze ateizm lub jest osobą homoseksualną? Chyba nie wyrzuci dziecka z domu? I nie będzie stale tego wypominać, bo je straci. To pokazuje, że dzieciom trzeba pozwolić na wolny wybór, co oznacza: kochać je bezwarunkowo. Jak Bóg.
Krótkie słowo „nie”
Najważniejszym sposobem, by nie traktować dzieci jako własnego projektu, jest szanowanie ich uczuć, perspektywy myślenia czy ocen dokładnie tak samo, jak szanujemy je u dorosłych.
Jednak ciekawe, że doradzając, jak uchronić się przed byciem projektowym rodzicem, Juul wskazuje również na to krótkie słowo: „nie”. Bo fundamentalny szacunek dla osobności dziecka, o którym tutaj piszę, bynajmniej nie stoi w sprzeczności z przywództwem dorosłego. Wręcz przeciwnie!
Sprzeciwiam się zdaniu, że najważniejsze dla wierzącego rodzica jest „doprowadzenie dziecka do Chrystusa”. Wyższą od wartości wiary jest wartość wolnej decyzji dziecka
Dziecko-projekt jest często przyzwyczajone, że jego potrzeby są najważniejsze. Mama ma się teraz bawić. Ma rzucić wszystko i zrobić kakao. Ciocia ma wstać z krzesła, bo to jego ulubione miejsce. Nie przyjdzie na jubileusz dziadków, bo ma potrzebę być na imprezie z kumplami. To tutaj dzieci potrzebują przewodnika, który wkracza, gdy komuś dzieje się krzywda.
Mówiąc „nie”, i to od najwcześniejszego wieku dziecka, pokazujemy mu, że nasze (i innych) potrzeby również są ważne. To konieczne dla rozwoju empatii. Co ciekawe, działa tu zasada wzajemności. Mówiąc dziecku „nie”, daję mu prawo do jego „nie”. A to „nie” dziecka pomaga mi poznawać powody i motywy niechęci, z której ono wynika, oraz w rozmowie szukać rozwiązań, uwzględniać potrzeby i uczucia innych. Kiedy zaś mówię dziecku, co czuję w związku z jego krzywdzącym zachowaniem, daję mu prawo do wyrażenia jego uczuć w związku z moim zachowaniem, które je zraniło czy zezłościło. Wzajemny szacunek buduje się na respekcie wobec potrzeb drugiego.
Wasze dzieci nie są waszymi dziećmi
Alert współczesnych filozofów wychowania jest niezwykle spójny: biją na alarm wobec opisanych wyżej postaw oraz przekonań. I wtórują Gibranowi, który przypominał:
„Wasze dzieci nie są waszymi dziećmi,
Są synami i córkami Życia, które pragnie istnieć. […]
Możecie obdarzyć je waszą miłością, lecz nie waszymi myślami.
Ponieważ mają swoje własne myśli.
Możecie dać schronienie ciałom ich, ale nie duszom.
Bo ich dusze zamieszkują dom jutra, do którego nie możecie wstąpić nawet w snach”.
Przeczytaj też: Czy„silniejszy”ma kształtować „słabszego”– prawa dziecka
To jest słowo klucz. Przemoc. Ale jest też haczyk. Każde zwrócenie uwagi to przemoc?
Przecież czasem zwracamy uwagę kochanym osobom, że błądzą.
A dzieci nie są nam dane tylko pod opiekę materialną. Również duchową.
Inaczej już dawno społeczeństwa zajęłyby się jedyną słuszną strukturą wychowania.
I ją opracowały.
Pomysły kibuców i innych.
Uczynki miłosierdzia względem duszy są przemocowe, przestarzałe, czy nie humanitarne?
Mówienie o swojej prawdzie w świecie rozmywania prawdy bywa odbierane jako przemoc.
No bo jak to, mam być jak liść na wietrze, bo każdy tak ma obecnie –
a tu nagle ktoś pewny jak góra. No to razi.
Ale, ale polecam
https://www.youtube.com/watch?v=osXa3CREVZg&t=1s
Ewangelia samotności. Kiedyś mocno urzekła.
Pozdrawiam i dziękuję. Pani Małgorzato.
Przerobiłam Juula i Agnieszkę Stein oraz inne mądre głowy.
I dalej uważam, że nikt nie napisał książki dokładnie o moim dziecku.
Jego poznam jedynie z nim rozmawiając.
Istnieje jedno kryterium, które odróżni religijną troskę od religijnej przemocy. Jest nią zgoda. Jeśli ktoś się godzi, by go pouczyć, by mu radzić i żeby się za niego modlić, to wszystko jest dobrze. Jeśli się nie godzi, to będzie to przemoc.
Kryterium zgody zakłada istnienie własności. Zgadzać się/lub nie zgadzać się na coś można tylko wtedy, gdy jest się tego czegoś właścicielem (w przypadku osoby samo-posiadaczem siebie/swego ciała). I w przypadku religii pojawia się trudność, bo człowiek jako własność Boga musi się liczyć z jego wolą. Być właścicielem siebie i jednocześnie kogoś – hmm wychodzi sprzeczność…
A rodzic zawsze wie, co jest wolą Boga? Wiele dzieci zostało w ten sposób psychicznie okaleczonych. Polecam artykuły o dziecięcej spowiedzi, które ostatnio ukazały się w “Wysokich Obcasach”.
Otóż to. Monopol na to, co jest wolą Bożą ma K-ł.
A człowiek, by racjonalnie gospodarować sobą/swoim ciałem musi mieć świadomość bycia właścicielem siebie/swojego ciała. Tak jak w mechanizmie wolnego rynku. Tylko właściciel kapitału może oszacować jego wartość i wchodzić w partnerską wolną współpracę (vide dowód kalkulacji ekonomicznej Misesa)
Osobiście dosyć wcześnie zorientowałem się, że jestem właścicielem własnego ciała i że coś z tym klękaniem przed obcym mi człowiekiem i poddawaniem się audytowi jest nie tak … Niemniej moja przurocza babunia nie chciała odpuścić, twierdząc, że ona najlepiej moim umysłem zagospodaruje.
P.S. Jako długoletnia czytelniczka L’Osservatore Roman była niezłomnego zdania, że należy się jej przynajmniej dr honoris causa z ekonomii i zarządzania duszami.
No to teraz już wiesz, że trzeba bardziej słuchać siebie niż innych.
Zaszczytny tytuł z zarządzania duszami to może tak, ale nie z ekonomii. Ekonomia wolnego rynku/austriacka nie ma nic wspólnego z zarządzaniem. Opisuje prawidłowości ludzkiego działania
chodzi o ekonomie sakrametalną;-)
… Ekonomia sakramentalna, wg. której babunia była naszym domowym MC … Mistress of Ceremonies
Mam małego syna. 1,5 roku. On ma inne potrzeby, inne pragnienia, inną drogę (nawet taką prozaiczną, jak ta podczas spaceru), inne ode mnie uczucia. To jest z jednej strony niesamowite, a z drugiej zaczynam zdawać sobie sprawę z ogromu odpowiedzialności, która na nas rodzicach spoczywa w tym temacie.
Co niektórzy rodzice niesty postrzegają dziecko jako przedłużenie ich osobowości i czynią wszystko, aby dziecko nie zbudowało własnego “ja”. Takie działanie kończy się z reguły zachwianą psychicznie jednostką, która w żadnym zakresie nie czuje się na siłach, aby podjąć samodzielnie jakąkolwiek decyzję, i ciągle potrzebuje aprobaty od zewnątrz. Te osoby żyją tym, co powie partner, szef i koleżaka w pracy, instagram, ksiądz i sąsiadka … Wystarczy, że pies szczeknie na nich, aby czuły się głęboko zakwestionowane … Całkowity brak podmiotowości.
P.S. I tak … wyrasta krzywa brzoza, na która później wdrapie się każda koza …
Pan Bóg dał człowiekowi rozum i wolną wolę. Każdemu człowiekowi. Niektórzy rodzice myślą, że dał tylko im. Ich dzieciom już nie. I to oni muszą Pana Boga zastąpić, i kierować tym dzieckiem. Czasem nawet do śmierci. Zgadzam się z autorką, że takie myślenie to przemoc. Jak widzę po opiniach dyskutantów, nie jest to powszechna opinia. Niektórzy sądzą, że bez przemocy nie da się wychować porządnego człowieka. Smutne
Wychowanie przez wieki było przesiąknięte przemocą – naginaniem dzieci do woli rodziców lub opiekunów. Trudno się od tego bagażu tradycji uwolnić, wszak świadomość praw dziecka jest stosunkowo nowym zjawiskiem, przynajmniej w Polsce. Idziemy powoli w dobrym kierunku, ale wciąż w dyskusjach internetowych widuję stwierdzenia, że unikanie przemocy wobec dziecka i poszanowanie jego praw i wolnej woli to (płytko i pogardliwie rozumiane) “bezstresowe wychowanie”.