W Neapolu od dawna nie wystarczy po prostu wygrywać, trzeba też roztoczyć czar. I wbić ludziom do głów, że miasto ma wprawdzie odwieczne problemy z biedą i przestępczością, ale skrywa w sobie również wielkie piękno.
4 maja 2023 roku około godziny 22:45 sędzia Rosario Abisso zakończył mecz Udinese – Napoli, w którym goście, za sprawą „zwycięskiego” remisu, przypieczętowali pierwsze od 33 lat mistrzostwo Włoch.
A potem Neapol oszalał. Oszalały także inne włoskie miasta gęsto zaludnione przez emigrantów z południa, włącznie ze znienawidzonym, burżuazyjnym Turynem. Echa tego szaleństwa przekroczyły granice Italii, dotarły do krajów Orientu, Stanów Zjednoczonych, a nawet – już w skrajnie zniekształconej, leniwej formie – do podziemi włoskiego baru sportowego na wrocławskim Rynku.
Siedziała nas tam raptem szóstka, może siódemka, licząc ubranego w kurtkę z logiem Napoli nieznajomego, który nie zamienił z nikim ani słowa, w napięciu popijał piwo za piwem, a bramki na wagę scudetto nawet nie zobaczył, bo wyszedł akurat na papierosa. Zjednoczeni we wspólnej nadziei, że błogosławione 1:1 uda się utrzymać do końca, wgapialiśmy się w ekran i strzygliśmy uszami, by usłyszeć pojedyncze słowa komentarza zagłuszanego przez dobiegającą z sali obok muzykę (jak co czwartek, w klubie odbywał się wieczór z salsą).
W Neapolu mamy do czynienia ze specyficznie pojętym futbolem totalnym, zgodnie z którym piłka nożna wykracza poza stadion i zaznacza swoją obecność w każdej dziedzinie życia
Gdy dopiero po chwili (znowu ta salsa…), zorientowaliśmy się, że wybrzmiał wreszcie ostatni gwizdek i zaczęliśmy dyskretne, podlane grappą świętowanie, miałem w głowie sprzeczne myśli. Swojski charakter naszego wieczoru rozczulał mnie jako wyjęty rodem z wyobraźni Oty Pavla lub scenarzystów serialu „Ted Lasso”, ale jednocześnie smucił, stanowiąc skrajne zaprzeczenie przysłowiowej neapolitańskiej gwałtowności.
Rano zrozumiałem jednak, że pielęgnując w sobie niedosyt, strzelałem na oślep i kropnąłem w trybuny. Stosunek do piłki nożnej w Neapolu jest przecież fascynujący w swojej złożoności, a oprócz żywiołowości skrywa w sobie także refleksyjność i, jakżeby inaczej, melancholię.
Finezja i radość
W Napoli łatwo zakochać się od pierwszego wejrzenia. Mniej więcej od sezonu 2015/2016, gdy drużynę objął charyzmatyczny innowator Maurizio Sarri, gra ona tak, jakby w piłce liczyły się nie tylko gole, ale i noty za styl. Choć od tego czasu zespół trenowali już różni szkoleniowcy – powściągliwy Carlo Ancelotti, nieokrzesany Rino Gattuso czy opiekujący się Napoli obecnie, łączący klasę, wdzięk i spokój buddyjskiego mnicha Luciano Spalletti – wszyscy podporządkowali się jego ofensywnej tożsamości. Kto tylko zechce, dostrzeże w finezji i radości czerpanej przez piłkarzy z gry element rozwijanej konsekwentnie filozofii.
W Napoli od dawna nie wystarczy po prostu wygrywać, trzeba przy okazji roztoczyć czar, zdezorientować przeciwnika, zadowolić własnych kibiców i olśnić postronnych obserwatorów. Trochę jakby chciało się za wszelką cenę odwrócić uwagę od ciążących na mieście negatywnych stereotypów. I wbić ludziom do głów, że Neapol ma wprawdzie odwieczne problemy z biedą i przestępczością, ale skrywa w sobie również wielkie piękno.
Brzmi jak przesada? Tylko z pozoru. Magnetyzm Napoli wynika między innymi z faktu, że futbol stanowi tam znacznie więcej niż sport, a boisko bywa polem ideologicznej walki. Pewnie dlatego tak doskonale swego czasu odnalazł się w stolicy Kampanii Diego Maradona, dla którego zarówno genialne zagrania, jak i przejawy boiskowego cwaniactwa stanowiły kolejne akty tego samego rytuału: upokarzać możnych tego świata, mścić się za nierówności, łupić bogaczy z trofeów i obdarowywać nimi outsiderów.
W lekceważonym, zdominowanym ekonomicznie i piłkarsko przez metropolie z północy Neapolu ktoś taki musiał w końcu dorobić się pomnika.
Dialekt neapolitański
Legenda Maradony zawsze będzie w stolicy Kampanii żywa, ale bynajmniej nie tylko ze względu na przekorną, buntowniczą naturę Argentyńczyka. Boski Diego wpisał się w mentalny krajobraz Neapolu także dzięki swej unikalnej zdolności do łączenia patosu i ironii.
Te dwie cechy – pozornie przeciwstawne, a tak naprawdę złączone w nierozerwalnym uścisku i płynnie przechodzące jedna w drugą – stanowią nieodłączny aspekt neapolitańskiego folkloru kibicowskiego. Widać to doskonale, gdy śledzi się ultrasowskie fora internetowe, na których wyrafinowane, żonglujące popkulturowymi kontekstami memy mieszają się z zupełnie trywialnymi obelgami wobec przeciwników i nieznośnie kiczowatymi obrazkami z ojcem Pio, którego w meczową niedzielę prosi się o jedno: by miał drużynę w opiece.
Najpiękniejsze jest jednak to, że ten cudowny misz-masz konwencji i porządków często przenika w Neapolu ze świata wirtualnego do realu. W stolicy Kampanii mamy do czynienia ze specyficznie pojętym futbolem totalnym, zgodnie z którym piłka nożna wykracza poza stadion i zaznacza swoją obecność w każdej dziedzinie życia. W Neapolu klub sportowy wrósł w miejską tkankę za sprawą murali, wszechobecnych flag, zdjęć i proporców zdominował architekturę, ale przede wszystkim stał się głównym tematem podsłuchiwanych na mieście rozmów.
Przechadzając się któregoś razu po centrum Neapolu, przypomniałem sobie o nieodżałowanym Michaelu Glawoggerze, który w swoim ostatnim filmie, „Bez tytułu”, snuł utopijną wizję o stworzeniu uniwersalnego, zrozumiałego wszędzie języka z nazwiskami piłkarzy pełniącymi funkcję słów. Gdyby ów hipotetyczny język miał swój dialekt neapolitański, „Osimhen” znaczyłoby w nim waleczność, „Kvaratskhelia” błyskotliwość, a „Lobotka” pracowitość. Znajomość tych i kilku innych nazwisk, w tym naszego Piotra Zielińskiego, stanowi dla przybyszów spoza miasta coś w rodzaju listu uwierzytelniającego lub hasła otwierającego drzwi innego, bardziej prawdziwego Neapolu niż ten dostępny turystom.
Status wtajemniczonego może przydać się wszędzie – pod stadionem, ułatwiając złapanie nielegalnej taksówki, na nadmorskim deptaku, gdy sprzedawca-kibic oferuje nieosiągalną chwilę wcześniej zniżkę, czy w knajpie na hipsterskim Piazza Bellini, kiedy po zwycięstwie Napoli można napić się za darmo, jeśli ma się na imię akurat tak jak autor zwycięskiego gola.
Trudna bliskość
W stanie odurzenia mistrzostwem łatwo upraszczać rzeczywistość. Warto jednak pamiętać, że relacja między Napoli a Neapolem, klubem i miastem, nie jest sielankowa. W swojej intensywności, nieprzewidywalności i momentami toksycznej bliskości przypomina więź między członkami rodziny, opisywaną na kartach którejś z powieści Eleny Ferrante.
Zacznijmy od tego, że choć miasto żyje meczami drużyny, sami piłkarze bywają w Neapolu rzadko. Nowoczesne centrum treningowe Napoli to forteca przynależąca administracyjnie do opanowanego przez nigeryjską mafię miasteczka Castel Volturno. Zawodnicy przybywają tam luksusowymi samochodami z położonych nad Zatoką Neapolitańską złotych klatek i prawie w ogóle nie mają kontaktu z mieszkającymi w Neapolu śmiertelnikami.
Poczucie izolacji pogłębiają wysokie ceny biletów, które prezes klubu, przedsiębiorczy Aurelio de Laurentiis – znany z ciętego języka i kpiarskiego uśmieszku à la Logan Roy z „Sukcesji” – winduje zwłaszcza przed meczami Ligi Mistrzów. Na tym tle doszło zresztą w kwietniu do poważnego kryzysu między władzami klubu a ultrasami, w wyniku którego ci ostatni zarządzili trwający kilka tygodni bojkot zorganizowanego dopingu. Pozbawieni wsparcia piłkarze skompromitowali się podczas ligowego meczu Milanem i zarobili łomot 0:4, co przestraszyło nieprzejednanego zwykle de Laurentiisa nie na żarty i skłoniło do rozpoczęcia negocjacji z przedstawicielami kibiców.
Pokój udało się w końcu zawrzeć, doping wrócił na trybuny, a Napoli znowu zaczęło punktować i nie pozwoliło zepchnąć się z pierwszego miejsca w tabeli. Nawet jeśli rozejm jest kruchy, a konflikt w przyszłym sezonie może wybuchnąć ze zdwojoną siłą, świadomość, że obie strony są gotowe do dialogu, pozwala patrzeć w przyszłość z optymizmem.
Tym bardziej, że są sfery, w których neapolitańska pasja do piłki zachowuje demokratyczny, totalny charakter pozwalający zawiesić podział na „lud” i „elity”. Wystarczy przyjrzeć się szczeremu oddaniu, jakie okazują klubowi lokalni celebryci oraz notable.
Mojego ulubionego przykładu dostarcza w tym kontekście emerytowany metropolita Neapolu kard. Crescenzio Sepe – pulchny osiemdziesięciolatek, który dał się nagrać, gdy podczas celebrowania mszy na stadionie, wraz z prezesem Napoli, zaczyna w pewnym momencie skakać jak dziecko, intonując przyśpiewkę „Kto nie skacze, ten za Juve”. To pewnie właśnie Sepe musiał stanowić inspirację dla Paola Sorrentina przy wymyślaniu jednej z kluczowych postaci serialu „Młody papież” – fanatycznie zakochanego w Napoli kard. Voiella.
Wszyscy jesteśmy Voiellami
Warto w tym miejscu zatrzymać się na chwilę, bo Sorrentino, choć od lat mieszka w Rzymie, nieustannie deklaruje swoje przywiązanie do klubu z rodzinnego miasta i należy do jego najbardziej gorliwych ambasadorów na świecie. Włoski reżyser nie mógł odmówić sobie zresztą przyjazdu do Neapolu na mistrzowską fetę. Wróble ćwierkają, że obrazki świętujących scudetto kibiców znajdą się w filmie, nad którym aktualnie pracuje.
Relacja Sorrentina z Napoli i futbolem podszyta została metafizyką. Z autobiograficznej „Ręki Boga” wiemy, że miłość do ulubionego klubu ocaliła reżyserowi życie – nastoletni Paolo wolał pójść na mecz Napoli niż pojechać z rodzicami do domu letniskowego, z którego już nie wrócili, ginąc w wybuchu gazu.
W tym samym filmie Sorrentino pokazuje jednak, że piłka nie była w stanie ukoić jego żalu – zrozpaczony po śmierci rodziców nie miał w sobie siły, by świętować upragnione, pierwsze w historii scudetto wywalczone przez Napoli w sezonie 1986-87. Od tamtego czasu filmowiec wciąż kocha futbol, ale miłością dojrzałą, pozbawioną złudzeń i zdającą sobie sprawę z ograniczeń obdarzanego uczuciem obiektu.
Właśnie na takim gruncie w wyobraźni reżysera zrodziła się postać wspomnianego Voiella – wielbiciela Napoli predestynowanego do tego, by wszystkie uniesienia i porażki przeżywać dwa razy bardziej intensywnie, ale jednocześnie stanowiącego wcielenie archetypu Kibica Uniwersalnego. Sorrentino pokazuje Voiella jako godnego spadkobiercę Machiavellego, wprawionego w watykańskich intrygach cynika pewnie zmierzającego po papieski tron.
Kardynał zrywa jednak z wizerunkiem wytrawnego gracza mniej więcej raz w tygodniu na 90 minut plus to, co doliczy sędzia. Oglądając mecze Napoli, hierarcha przestaje zgrywać twardziela, staje się bezbronnym wobec własnych emocji, zdanym na łaskę losu obserwatorem, który wierzy, że do jego drużyny los uśmiechnie się bardziej niż do przeciwników.
Ta czystość ma w sobie coś wyzwalającego. Pozwala sądzić, że tak naprawdę gdzieś w głębi duszy wszyscy jesteśmy Voiellami, a sport zawiera w sobie moc, by – raz na jakiś czas, dyskretnie, niemal niezauważalnie – przypominać o tym, co w nas najbardziej niewinne.
Obserwując dziś hucznie świętujący Neapol, można pomyśleć o tym, że zwycięstwa, które regularnie odnosimy nad własnym zgorzknieniem, są może mniej efektowne, ale w ostatecznym rozrachunku ważą tyle, co triumfy, które pozwalają naszym ulubionym drużynom zdobywać trofea.
Przeczytaj też: Futbol i Przeznaczenie