Tak właśnie należy opowiadać historie faszyzmu, wojen i przemocy.
„Umschlagplatz. […] Tu, w tym nadziemskim świecie, trzymają wartę diabły” – tak zapisał Mietek Pachter wspomnienie z 9 maja 1943 roku, gdy ich bunkier przy ul. Szczęśliwej 7 został wykryty przez Niemców. Mietek jest jednym z bohaterów-narratorów wystawy czasowej „Wokół nas morze ognia” Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, która jako pierwsza za pomocą tak wielu zmysłów próbuje nam przekazać tamto przeraźliwe infernalne doświadczenie z perspektywy cywilów.
Wyczekiwany moment dla 50 tysięcy cywilów
Szara, betonowa ściana, a w nią wkomponowane bezprzylgowe drzwi. Klikamy przycisk, drzwi otwierają się. Wchodzimy do czegoś w rodzaju przedsionka. Słyszymy odgłosy rozmów. Właśnie zaczyna się Pesach-Pascha, a zgromadzeni przy stole ludzie chcą ją uczcić kolacją. Nie dlatego, że są wierzący, ale trochę dla zabicia czasu i dodania sobie otuchy zarazem.
Podczas zwiedzania wystawy niektórym jej bohaterom szczególnie mocno kibicowałem, by doczekali prawdziwej Paschy. Niestety, w kilku przypadkach się rozczarowałem
Właśnie w paschalną noc 1943 roku Żydzi warszawscy musieli przejść ze światłości miasta w ciemność bunkrów. Podziemne schrony, które pieczołowicie budowali i wyposażali przez ostatnie miesiące, miały zapewnić spokój i schronienie do momentu, gdy będzie można powrócić do świata naprawdę żywych. Właśnie w tę noc Niemcy otoczyli szczątkowe getto, gdzie mieszkało ok. 60 tys. osób, choć jeszcze rok wcześniej było ich o prawie 400 tys. więcej. Tej nocy Niemcy mieli w planach swoistą antypaschę – przeciwieństwo Paschy, czyli przejścia i ocalenia: zamordowanie lub wywózkę pozostałych przy życiu Żydów.
Dla niecałego tysiąca bojowców oznaczało to ostatni moment przygotowań do oporu – walki, która nie mogła zakończyć się zwycięstwem, ale niosła poczucie dumy i człowieczeństwa w sercach skatowanej ludności żydowskiej. Dla przeszło 50 tys. cywilów zaczął się wyczekiwany moment. Niósł zarówno strach, gniew, jak i entuzjazm oraz nadzieję. Niemcy przestali jawić się jako niepokonani – zostali dotkliwie pobici w Stalingradzie. Zachodni alianci gotowali się do włączenia do wojny w Europie. Może więc dla ocalałych zaświeci światło na końcu tej ciemnej nocy? Może uda się doczekać wyzwolenia?
Nie ma ratunku
Twórcy wystawy „Wokół nas morze ognia” odtwarzają szary, surowy świat bunkrów, betonu i popiołów. W takiej kolorystyce utrzymana jest niemal cała scenografia. Najpierw przechodzimy wąskim, długim korytarzem, jakby spacerując wzdłuż muru dawnego getta. Poznajemy tam relacje Polaków, którzy przyglądali się zdarzeniom w ich mieście.
Fotografują dym, wybuchy, przyglądają się nocnej łunie ognia nad dzielnicą północną, a także reakcjom mieszkańców na wydarzenia po drugiej stronie muru. Okiem obiektywu Rudolfa Dameca widzimy więc odświętnie, bo wielkanocnie, ubranych warszawiaków, wpatrzonych w kłęby dymu z płonących budynków Muranowa. Część zdjęć pochodzi z wewnątrz getta, jak te niedawno odnalezione autorstwa Zbigniewa Leszka Grzywaczewskiego.
W drugiej części wystawy wchodzimy do ciasnych, niezwykle surowych przestrzeni quasi-bunkrów. Autorki scenografii starały się oddać architekturę schronów, w których zamknięci cywile oczekiwali dobrych wieści ze świata zewnętrznego. Słyszymy obawy o to, że płacz dziecka może ściągnąć piekielne oddziały na bunkrowców. Co zrobić z takim dzieckiem? Jak je uspokoić, jak uciszyć, jak nakarmić? Kilka tygodni w zamknięciu oznacza też duchotę. „Piję szampana” – krzyczy sześciolatek, gdy do bunkra niespodziewanie napływa świeże powietrze, rarytas. Mieszkańcy bunkrów liczyli, że jeśli będą wystarczająco cicho, to Niemcy ich nie wykryją.
Ale wykryją. A jeśli nie wykryją, to bezwzględnie podpalą i wymordują. Nie ma ratunku z tej antypaschy. Nawet najlepiej wyposażone i podpięte do kanalizacji czy studni schrony nie są w stanie zaspokoić potrzeby nadliczbowych mieszkańców. Nikt też nie przygotował się – i nie mógł się przygotować – na metodyczne podpalanie wszystkich budynków. W pewnym momencie alternatywą do wyjścia ze skrytki była śmierć w płomieniach.
Dlatego w dalszej części wystawy trafiamy na plac, który może być zarówno wspominanym na początku Umschlagplatzem, jak i podwórkiem budynku dawnych koszar wołyńskich, na którego miejscu stoi dzisiejsze Muzeum Polin. W czasie i po powstaniu w getcie na tym podwórku rozstrzeliwano odnajdywanych ocalałych. Koniec końców droga prowadziła na stos lub do obozów zagłady albo pracy.
Ślady życia, które nie straciły koloru
I właśnie losem ocalałych po powstaniu zajmuje się ostatnia część wystawy. Poznajemy życie w bunkrach po zakończeniu powstania w getcie. Ci nieliczni, którzy nie zostali przez Niemców zamordowani lub wywiezieni, szukali schronienia poza gettem, gdzie często spotykali się z obojętnością lub otwartą niechęcią. Niemal każdy trafiał w pewnym momencie na szmalcownika, konfidenta lub polskiego mordercę. Dodatkowo Niemcy zaganiali do różnych prac na terenie getta polskich Żydów i chrześcijan, by odnajdywać niedobitki na tych pozostałościach miasta. Do końca wojny trwają tu mordy na ludności cywilnej.
Ostatni mieszkańcy bunkrów wychodzą na zewnątrz w styczniu 1944 roku. Są straumatyzowani, zazwyczaj zupełnie samotni i zdani na łaskę innych. Ci, którzy szybko trafiają na instytucjonalną pomoc Żydowskiego Komitetu Narodowego, Żegoty, lub wsparcie indywidualnych sprawiedliwych – mają szanse przeżyć. Inni zazwyczaj giną w nie zawsze znanych okolicznościach.
Całą tę narrację opowiadają nam sami bohaterowie ówczesnych wydarzeń. Kuratorka wystawy Zuzanna Schnepf-Kołacz wspólnie z Barbarą Engelking zdecydowały, by całą ekspozycję oprzeć na pamiętnikach, dziennikach i wspomnieniach osób, które w tamtym piekielnym czasie mieszkały na terenie getta. Wystawa jest w efekcie gęsta, nie ma właściwie żadnych didaskaliów. Dodatkowo w ostatniej części trafiamy na przedmioty wykopane podczas prac nad budową Muzeum Polin, w tym pięknie zdobione talerze, kałamarze czy kostkę domina. Ślady dawnego życia do dziś nie straciły koloru, nawet jeśli zostały przykryte warstwą popiołu.
Szczególnie przejmujący jest moment pod koniec ekspozycji, gdy czytamy życiorys dwunastu przewodniczek i przewodników, którzy opowiadali nam o życiu w getcie. Złapałem się podczas zwiedzania na tym, że niektórym szczególnie mocno kibicowałem, by doczekali prawdziwej Paschy, przejścia do normalnego życia po wojnie. W kilku przypadkach się rozczarowałem. Niemniej wytrzymałość, odporność i odwaga Stefanii Fidelseid, H. Maura czy Heny Kuczer zdumiewają i głęboko imponują.
Tak należy opowiadać historie przemocy
„Wokół nas morze ognia” jest bardziej spektaklem multimedialnym – doświadczeniem, w które dzięki wiedzy, mądrości i wrażliwości twórców wystawy możemy zanurzyć się – niż typową ekspozycją muzealną. Towarzyszy nam przez cały czas muzyka Pawła Mykietyna, inspirowana utworami jedenastoletniej Josimy Feldschuh – dziewczynki ukrywającej się po polskiej stronie muru – a także głosy aktorów, czytających fragmenty wspomnień mieszkańców getta.
W efekcie z najnowszej wystawy czasowej Muzeum Polin wychodzi się z zapartym tchem. Nie tyle z zachwytu, ile z wielowymiarowości i głębi doświadczenia. Można do niego podejść na poziomie czystej empatii, traktować jako metaforę ciężkiego kryzysu psychicznego, ale nietrudno je aktualizować także do współczesnego kontekstu wojny rosyjsko-ukraińskiej czy religijnie odnieść do pytań o sens Paschy i Wielkanocy.
Ta historia wciąż w nas żyje i chyba pierwszy raz jest tak konsekwentnie opowiedziana z perspektywy pokrzywdzonych. Tak właśnie należy opowiadać historie faszyzmu, wojen i przemocy.
Przeczytaj również: Biedny chrześcijanin patrzy na getto