Ilu konwertytów, tyle indywidualnych i trudnych do porównywania ludzkich historii.
W komentarzach po ogłoszonej publicznie w Wielką Sobotę konwersji dominikanina o. Marcina Mogielskiego na luteranizm warto unikać reakcji skrajnych. Z jednej strony – impulsywnych pretensji, nie mówiąc już o oskarżeniach „o zdradę”. Z drugiej – płytkich zachwytów nad zmianą przynależności wyznaniowej i znalezieniem przez dominikanina „prawdziwej, czystej i nieskażonej grzechem” wspólnoty eklezjalnej.
Można jednak, a może wręcz należy, stawiać pytania i wskazywać na meandry konwersji – zmiany jednego wyznania na inne – dokonanej przez kapłana i członka Zakonu Kaznodziejskiego.
Postawić pytania
Zacznę od istotnego zastrzeżenia – nie miałem okazji poznać o. Marcina osobiście, znam zaś zarówno jego postać, jak i bolesną historię życia, z mediów. Moje refleksje nie będą jednak tego dotyczyć. Bardziej kompetentni do udzielania dominikaninowi rad oraz do publicznego wyrażania solidarności z nim i wsparcia wobec niego wydają się ci, którzy utrzymują z nim osobiste relacje – i na dotychczasowej płaszczyźnie parafialno-duszpasterskiej, i w środowiskach zajmujących się pomocą dla ofiar przemocy seksualnej w Kościele, i w nowej wspólnocie do, której kapłan-dominikanin przystąpił.
Chciałbym natomiast zająć się wyłącznie problemem konwersji i to w wąskim jej aspekcie związanym z rozczarowaniem lub osobistym, głębokim zranieniem w dotychczasowej wspólnocie kościelnej.
Zazwyczaj duchowni, którzy są w danej parafii „pierwszym kontaktem” dla wyrażających chęć konwersji, nie witają potencjalnych nowych wiernych ze szczególną radością
Mam świadomość, że garść poniższych przemyśleń może zostać odczytana jako nieadekwatna w obecnej – mimo wszystko dramatycznej – sytuacji próba komentowania lub krytykowania działań i wyborów wolnego, świadomego swoich czynów człowieka. Nie jest to moim celem.
Chciałbym raczej postawić pytania i wskazać na trudności, które wiążą się z tak radykalnym krokiem. Z uwagi na publicystyczną i syntetyczną formę tekstu, z pewnością wymagać one będą szczegółowego pogłębienia.
Niejedno imię konwersji
Mam też świadomość, że zabraknie tu miejsca na szersze wyjaśnienie tej problematyki, która obecnie, choć w różnym natężeniu związanym z liczebnością konwersji pomiędzy różnymi wyznaniami, zajmuje badaczy, w tym socjologów, religioznawców i psychologów. Warto jednakże przypomnieć skrótowo kilka ważnych i podstawowych kwestii, które ułatwią dalszą dyskusję.
Dla naukowców konwersja rozumiana w szerszym sensie jako zmiana wyznawanej religii lub w węższym – jako zmiana wyznania w obrębie chrześcijaństwa (np. przejście z katolicyzmu na wyznania wyrosłe z Reformacji, do Kościołów starokatolickich lub Cerkwi prawosławnej, ale także innych denominacji, np. nowych denominacji ewangelikalnych lub grup religijnych w rodzaju Świadków Jehowy) jest po prostu zjawiskiem, które, na ile się da, można badać, opisać i kategoryzować.
Badania takie są bez wątpienia cenne, dają przede wszystkim ilościowy i społeczny ogląd zagadnienia. Nie są jednak w stanie w sposób wyczerpujący opisać motywacji osób konwertujących; motywacji dość często niełatwych do nazwania i usystematyzowania nawet przez same te osoby.
O ile dla naukowców konwersje są w zasadzie takim samym faktem, jak inne zjawiska społeczne, o tyle dla duszpasterzy w konkretnych Kościołach, przynajmniej tych uznawanych za tradycyjne i zakorzenione historycznie i geograficznie, konwersje stanowić mogą wręcz kłopot i nie lada wyzwanie w aspekcie ekumenicznym i psychologicznym.
Większość Kościołów odżegnuje się przecież dzisiaj od postawy prozelityzmu. Cerkiew prawosławna nie buduje nowych świątyń i nie otwiera nowych parafii w miejscach zamieszkanych przez katolicką większość w celu przyciągania nowych wiernych spośród nich, lecz, jak ostatnio, jedynie dla objęcia opieką duszpasterską licznie przybywających nad Wisłę obywateli Ukrainy, względnie wiernych pochodzących z Podlasia, mieszkających, uczących się lub pracujących w innych miastach Polski. Kościół katolicki nie otwiera nowych parafii na obszarach Śląska Cieszyńskiego z myślą o przyciągnięciu do nich miejscowych ewangelików. Na poziomie indywidualnych ludzkich historii, konwersje się jednak zdarzają.
Odchodzący – poszukiwania, ślub, moda, bunt
Ich przyczyny bywają bardzo różne. Stosunkowo najczęstszą jest zawieranie małżeństw mieszanych wyznaniowo przez wiernych dwóch Kościołów. Warto jednak zaznaczyć, że obecnie żadna z dużych wspólnot (Kościół katolicki, prawosławny, ewangelicko-augsburski, ewangelicko-reformowany, Starokatolicki Kościół Mariawitów) nie wymaga od współmałżonków przyjęcia przed ślubem jednego wyznania.
Bywają też konwersje będące wynikiem szeroko rozumianych poszukiwań teologicznych i filozoficznych. W tym wypadku można je dodatkowo rozróżniać.
Pierwszy podzbiór takich konwertytów obejmie ludzi ochrzczonych w konkretnym wyznaniu, którzy mogli przyjąć w nim także inne sakramenty (np. bierzmowanie, małżeństwo) i przeszli przynajmniej elementarną katechizację, niemniej później, porzucili praktykowanie i po dłuższym lub krótszym okresie obojętności, odnaleźli życie duchowe w nowym wyznaniu. Można sądzić, że tego rodzaju konwersje bywają najmniej problemowe, a konwertyci tacy dość dobrze odnajdują się w nowym wyznaniu.
Drugi podzbiór obejmie wiernych o różnego rodzaju nieustabilizowanej sytuacji osobistej, w szczególności małżeńskiej, którzy poprzez konwersję szukają sposobów na jej uregulowanie i np. możliwość zawarcia w nowym Kościele ponownego związku (np. rozwiedzeni cywilnie katolicy, chcący ślubu z nowymi partnerami w Cerkwi prawosławnej).
W końcu, mamy ostatnią grupę, którą roboczo możemy określić mianem „konwertytów buntu”. Są nimi wierni rozczarowani różnymi aspektami nauczania i aktywności publicznej swoich „starych” Kościołów. W Polsce w przytłaczającej większości przypadków dotyczy to wiernych Kościoła katolickiego: poczynając od zgorszonych skandalami obyczajowymi, poprzez kontestujących różne elementy nauczania moralnego swojego Kościoła (zazwyczaj w obszarze etyki seksualnej i małżeńskiej), aż po ulegających obecnej modzie społecznej na zrywanie więzi i odchodzenie z Kościoła katolickiego.
Przyjmujący nie zacierają rąk
Zazwyczaj duchowni, którzy są w danej parafii „pierwszym kontaktem” dla wyrażających chęć konwersji, nie witają potencjalnych nowych wiernych ze szczególną radością i wbrew mitycznym wyobrażeniom, nie zacierają rąk z powodu wizji dodatkowych dochodów z tacy.
Chętni do zmiany wyznania powinni być traktowani indywidualnie. Po poznaniu przynajmniej elementarnej motywacji i sytuacji osobistej, należałoby proponować im najpierw stopniowe przyglądanie się życiu parafialnemu, poznanie teologii „nowego” Kościoła i dłuższy okres namysłu, który pozwoli zweryfikować chęci i zamiary oraz pomoże przekonać się, czy nie były one zwykłym słomianym zapałem, przejściowym kaprysem lub emocjami o różnorakim charakterze (estetycznym, związanym tylko z dobrym samopoczuciem lub „podobaniem się” chętnemu do konwersji w danym Kościele lub oburzeniem z powodu skandali lub doświadczonych osobiście zranień w dotychczasowej wspólnocie).
Warto też zapewne pytać ich, czy rzeczywiście są w stanie z ręką na sercu powiedzieć, że na tyle poznali teologię i życie eklezjalne swojego dotychczasowego wyznania, że odpowiedzialnie mogą podjąć decyzję o zmianie Kościoła. O ile oczywiście sama finalna decyzja o konwersji jest na najgłębszym poziomie osobista, to jednak dobrze, aby duchowni w nowym Kościele potrafili wyłapać motywy i oczekiwania konwertyty, nie tyle w celu utrudnienia mu decyzji, ale uświadomienia, że zmiana wyznania nie jest czymś zwyczajnym, jak zmiana fryzury, stroju lub zainteresowań, ale fundamentalną decyzją życiową, wiążącą się z widoczną zmianą o charakterze tożsamościowym.
To jest oczywiście pewien wzorowy standard postępowania duszpasterskiego wobec chętnych do konwersji, który jednak w praktyce nie musi być przestrzegany, a sam proces konwersji może przebiegać bardzo indywidualnie i elastycznie.
Trudności z oceną
Wspomniałem wyżej, że decyzja o konwersji nie jest łatwa dla duchownych z punktu widzenia ekumenicznego. Można wręcz powiedzieć, że w jakiś sposób podważa i kwestionuje główne założenie ekumenizmu jako dążenie, „aby wszyscy byli Jedno”, stawiając nie na jedność poprzez różnorodność, ale na prostą zmianę tożsamości religijnej z jednej na drugą.
W tym sensie jest więc pewnym pójściem na skróty i obejściem niełatwego wyzwania, aby dążyć do jedności chrześcijan pozostając przy własnym wyznaniu i tożsamości, nie wykluczając równocześnie sióstr i braci w innych Kościołach.
Taka droga jest niewątpliwie trudniejsza i bardziej wymagająca, wiąże się z tym, o czym często wspomina papież Franciszek, mówiąc o wierze jako wyjściu w nieznane i nieprzewidziane. Ale jest też bardziej naturalna, gdyż siłą rzeczy ludzie – a przez to tradycje w ramach chrześcijaństwa – są różni i nie staną się jak za dotknięciem różdżki zunifikowani. Gdyby wszyscy poszli drogą konwertytów, różnorodność chrześcijaństwa (której oczywiście nie należy mylić z relatywizmem) straciłaby sens.
Pierwsza droga, czyli zmiana jednego wyznania na drugie, jest z kolei bliższa prozelityzmowi. Zazwyczaj bowiem, czasem bardziej jawnie, a czasem w sposób mniej ostentacyjny, niesie ze sobą założenie, że jedna tradycja jest lepsza i bardziej wartościowa od drugiej, którą w celu znalezienia „prawdziwego chrześcijaństwa” trzeba porzucić i nie dać jej już żadnej szansy.
Zresztą, nie chodzi wyłącznie o ekumenizm. Kultura ponowoczesna i cechujące ją płynność, umowność, a nawet podejrzaność wielu podstawowych kategorii antropologicznych, od tożsamości płciowej, poprzez tożsamość światopoglądową i religijną, aż po tożsamość narodową, niewątpliwie ułatwia spojrzenie na religię jako zjawisko oderwane od tożsamości, historii, kultury i relacji społecznych. Sprowadza ją do jednej z wielu produktów na wolnym rynku idei, po który bez konsekwencji mogą sięgać indywidualni klienci, dowolnie dobierając przy tym skład zakupowego koszyka. A w przypadku niezadowolenia z oczekiwań nabytego produktu – reklamować lub wymieniać go na nowy.
Nie da się przy tym ukryć, że często „zakupy” na wolnym rynku idei i religii odbywać się mogą na podobnie powierzchownej zasadzie, jak zakupy w hipermarketach. Ot, w danej chwili podoba się nam coś na półce – np. w konkretnym wypadku zdjęcia atrakcyjnych i modnie ubranych pastorek luterańskiego Kościoła Szwecji, które swego czasu krążyły w internecie – i automatycznie uznajemy, że szwedzki luteranizm jest miły i przyjazny kobietom i pozbawiony rysu patriarchalnego.
Może ktoś uznać ów przykład za przesadzony, niemniej chodzi o pewien mechanizm fascynacji, nawet krótkotrwałej, czymś egzotycznym (w znaczeniu pochodzenia spoza naszego codziennego doświadczenia), co budzi pozytywne emocje i kontrastuje z oczywistym, znanym i niekiedy męczącym doświadczeniem Kościoła, z którym jesteśmy, mniej lub bardziej, związani na co dzień. Może też dotyczyć to innych przykładów, np. fascynacji pięknem liturgii prawosławnej zestawionej z surową liturgią rzymską, estetyką ikon i śpiewu cerkiewnego zestawioną z praktyką przeciętnej parafii katolickiej itd.
Nie jest łatwo ocenić konwersje w kluczu technicznych (co nie znaczy, że nieistotnych lub niepotrzebnych!) terminów prawa kanonicznego. Zmiana wyznania w obrębie chrześcijaństwa nie jest bowiem apostazją. Ta oznacza całkowite wyrzeczenie się wiary w Boga i zbawczą misję Chrystusa. Dla katolika najczęściej może być schizmą, czyli zerwaniem jedności z pasterzami Kościoła – zarówno z papieżem, jak i biskupem miejsca. Rzadziej bywa również herezją, czyli po prostu zaprzeczeniem jednej z katolickich prawd wiary i nauczania teologicznego.
W kwestii sakramentologii będzie to przykładowo odrzucenie sakramentu kapłaństwa, Eucharystii, pokuty i pojednania czy małżeństwa. Nie zawsze w przypadku osoby konwertującej da się na poziomie osobistym w sposób jednoznaczny ocenić, na ile schizma i herezja są aktami w pełnie świadomymi i gruntownie przyjętymi za pomocą rozumu i woli, a na ile wyrazem chęci emocjonalnej separacji lub protestu wobec „dawnej” wspólnoty.
W poszukiwaniu straconego chrześcijaństwa
Konwersje, zwłaszcza w przypadku przejścia do innych wspólnot katolików prowadzących dojrzałe i rozwinięte życie religijne, a par excellence konwersje czynnych niemal do ostatniej chwili przed konwersją katolickich kapłanów, wiążą się bez wątpienia z problemami natury psychologicznej, niekiedy też społeczno-kulturowej, zwłaszcza, gdy inne wyznanie jest mocno osadzone w kulturze i stylu życia odmiennym od dotychczasowego Kościoła.
Można powiedzieć, że między Kościołem katolickim i ewangelicko-augsburskim te różnice kulturowe i cywilizacyjne nie są aż tak duże, jak różnice teologiczne. Odwrotnie niż chociażby różnice pomiędzy katolicyzmem i prawosławiem – na poziomie teologicznym i eklezjalnym niezbyt duże, natomiast czasem wręcz gigantyczne na poziomie kulturowym, politycznym i cywilizacyjnym.
Żaden Kościół nie istnieje też w społecznej próżni. Poszukiwania chrześcijaństwa w stanie „czystym i nieskażonym” mają w sobie raczej wiele z romantycznego idealizmu. Każdą wspólnotę – katolicką, prawosławną, ewangelicko-augsburską, ewangelicko-reformowaną, baptystyczną, mariawicką – ukształtowały historia, kultura i wynikająca z nich mentalność. Kościoły mniejszościowe w Polsce siłą rzeczy kształtowały się w pewnego rodzaju chłodnym dystansie wobec Kościoła katolickiego wynikającym z ich pozycji społecznej i zaszłości dziejowych. Nie tyle jest to wobec nich zarzut, co konstatacja faktów.
Dzisiaj dochodzi do tego odwrót w wielu wspólnotach od ekumenizmu i napływ do wyznań mniejszościowych rozczarowanych katolików. Motorem ich konwersji są traumy i trudne doświadczenia w pierwotnej wspólnocie. Są one czymś zrozumiałym i należy je traktować jako normalne, ludzkie reakcje. Niemniej, w przypadku „konwersji buntu” i rozczarowania Kościołem, stymulują one nie tyle rozwój duchowy, co stanowią bodziec do trwałego, antykatolickiego resentymentu i postawę trwałej niechęci w stosunku do dawnej wspólnoty, prezentowanej i manifestowanej już w nowym Kościele.
Konwertyci często, po początkowym entuzjazmie, mogą zacząć odczuwać jakiś rodzaj pustki i bycia „wszędzie nie u siebie”. Od „starej” wspólnoty się zdystansowali, a w nowej nie do końca czują się swojsko. Przykładem takiej konwersji było choćby przejście z anglikanizmu na katolicyzm bł. Johna Henriego Newmana. Finalnie odnalazł się on w Kościele katolickim został pod koniec życia nawet kardynałem, a w końcu dostąpił beatyfikacji, niemniej początkowo po konwersji, utracił zupełnie (co logicznie zrozumiałe) swoją mocną pozycję w Kościele Anglii jako jednego z liderów odnowy teologicznej, tzw. ruchu oksfordzkiego, a katolicy bynajmniej nie powitali go z fanfarami.
Newman dość długo pozostawał na marginesie katolickiego świata XIX w., a jego znaczący dorobek teologiczny odkrywano w Kościele stopniowo dopiero po jego śmierci w 1890 r.
Tajemnica nieprawości
Ilu konwertytów, tyle indywidualnych i trudnych do porównywania ludzkich historii. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z przejściami bardziej spontanicznymi, nagłymi, czy z rozciągniętymi czasowo procesami zmiany wyznania, znaczonych wahaniami i wątpliwościami, bywa tak, że podobnie jak w innych relacjach – osobistych, zawodowych – pierwszy entuzjazm i zauroczenie (u konwertytów określane mianem neofityzmu) zwyczajnie słabną, konfrontując się z prozą życia.
Zaczyna się dostrzegać, że w nowej wspólnocie też nie wszystko jest idealne i jak w każdej społeczności tworzonej przez żywych, ułomnych ludzi, zaczyna się w niej dostrzegać wady, rysy i problemy.
Uniwersalizm antropologii chrześcijańskiej wskazuje, że niezależnie od czynników kulturowych, historyczno-społecznych, a w końcu przynależności konfesyjnej, człowiek zazwyczaj grzeszy i czyni dobro w podobny sposób. Obecność w konkretnej wspólnocie lub przyjęcie określonej teologii nie jest cudownym impregnatem, automatycznie czyniącym nas lepszymi lub gorszymi. Zmiana tożsamości i tradycji religijnej nie zawsze będzie panaceum na stanowiące część kondycji ludzkiej doświadczenie, które św. Paweł Apostoł w 2. Liście do Tesaloniczan (2,7) określił mianem „mysterion tes anomias” – „tajemnica bezprawia” (Wulgata mówi o „mysterium iniquitatis” – „tajemnicy nieprawości”, a polski przekład Biblii Tysiąclecia – „tajemnicy bezbożności”).
Cały dramatyzm i napięcie życia chrześcijańskiego polega na tym, że tejże tajemnicy nieprawości nie jesteśmy w stanie wyjaśnić tu na ziemi za pomocą kategorii intelektualnych i społecznych. Pozostaje nam tylko wiara w eschatologię, która ostatecznie przekroczy i zniweluje wszelkie ludzkie podziały, w tym także podziały wyznaniowe.
Słuchaj też na Soundcloud, YouTube i w innych aplikacjach podcastowych
Przeczytaj także: Wojciech Bonowicz – Najtrudniej zmartwychwstać do życia tu i teraz
Najbardziej mnie zaskakuje w takich dyskusjach niewielka wiedza komentujących i stos dziwnych uprzedzeń. W czasach dostępu do internetu i możliwości sprawdzenia na trzy kliknięcia ludzie nadal potrafią powtarzać nieprawdziwe informacje, choćby o rzekomym braku sakramentów lub wrogości do Maryi u luteran. Jakby w każdej innej dziedzinie weryfikacja informacji nie sprawiała problemu, a w sprawach religii istniała jakaś niewidzialna blokada. Pokazuje to jak bardzo temat religioznawstwa jest zaniedbany.
@Wojtek
Dokładnie to samo pomyślałem czytając niektóre komentarze pod artykułem o odejściu.
To jest obecnie tak mega proste do sprawdzenia.
Ale łatwiej napisać nie sprawdzone informacje o całkowitym braku Sakramentów, niezrozumienie pojęcia Konsubstancjacji versus Transsubstancjacji.
Dawniej aby to wszystko przestudiować siedziałem godzinami w bibliotekach (nie było możliwości kupić czegoś “w Internecie” bo nie istniał) a potem odwiedzałem poszczególne kościoły i uczestniczyłem w ich nabożeństwach, rozmawiałem z wiernymi, piłem z nimi herbatę. Zaowocowało to znajomościami, które trwają do dziś.
Obecnie wszelkie informacje dostępne są na kliknięcie palcami w klawiaturę bez wychodzenia z domu a i tak inni są postrzegani jako “heretycy”, “kacerze”, “antychryści” etc.
To jest dramat. Niby istnieje ekumenizm ale tylko na papierze bo i tak większość wie, że ekumenizm to powinno być nawrócenie “heretyków” na rzymski-katolicyzm.
Ludzie boją się inności pod wszelkimi postaciami.
@Jerzy2 Tak samo jak łatwy jest do sprawdzenia maybach o. Rydzyka, o którym piszesz poniżej. Np. tu: https://www.motocaina.pl/artykul/ceny-energii-i-gazu-449719.html Rozumiem, że używasz maybacha jako symbolu pazerności kleru (słusznie), ale to ten sam mechanizm.
@Ryszard
Co ma wspólnego maybach z tym artykułem?
Nie ma w nim nic ani o Maybachu ani Rydzyku.
A auto, tak, wspomniałem dokładnie w tym celu co Pan napisał.
I może dobrze.
Kons i subs.
Ja nie siedziałam godzinami w bibliotekach.
Ale panom to już nie trzeba rozmowy, a rozmowa działa w obie strony.
Ale to panowie wiedzą lepiej.
🙂
Lepiej rozmawia się poza forum.
Naprawdę.
Zasadniczo podzielam wiele uwag Autora. Mądrość nakazuje, by konwertytów wyrywających się do deprecjonowania swojej dotychczasowej wiary (nie tylko religijnej), dopóki emocje im nie opadną nie wystawiać na pierwszą linię. Jak Paweł Apostoł, „kiblował” na marginesie wspólnoty chrześcijan trzy lata zanim wyruszył w pierwszą podróż misyjną. Jak Tomasz Polak (Węcławski) – pamiętam jego prośbę po odejściu z Kościoła do osób, dla których był ważny, by w swoich decyzjach nie kierowali się jego wyborem, tylko swoim. Nie podzielając jego wyboru mam go za mędrca.
Co do M.Mogielskiego, to widzę, że musiał mieć ekstremalnie klerykalną wizję Kościoła (jak nie przymierzając, o.Tadeusz Rydzyk?) – w swojej decyzji o odejściu z Kościoła z powodu kondycji hierarchii praktycznie postawił znak równości między Kościołem a hierarchią. Świeccy nie mają znaczenia?
Jeśli świeccy mają znaczenie to napisz do Dzięgi i umów się z nim na spotkanie na temat jego roli w sprawie Dymera. Jeśli nie da się tego zrobić, mówisz jakieś bajki o tym, że wszyscy są kościołem.
A zrównanie Mogielskiego z Rydzykiem uważam za obrzydliwość, szczególnie przez to, że oboje wiemy, jak skrzywdzono Mogielskiego i oboje wiemy, że o. Rydzyk bronił biskupów oskarżanych (i symbolicznie skazanych) za tuszowanie gwałtów, oraz że o. Rydzyk jest beneficjentem systemu klerykalnego, a Mogielski jego ofiarą.
>Jak Paweł Apostoł, „kiblował” na marginesie wspólnoty chrześcijan trzy lata zanim wyruszył w pierwszą podróż misyjną.
A ile kiblował Bogdan Chazan, zanim zaczął nauczać po kościołach?
Nauczanie luterańskie jest w istotnych sprawach różne od nauczania Kościoła katolickiego. Nauki te są – jako całość – wzajemnie nie do pogodzenia.
Jeżeli o. Mogielski przyjął wyznanie luterańskie dlatego, że uznał je za *prawdziwe* – to jako katolik wprawdzie uważam, że się myli, ale szanuję za konsekwencję. Gdybym nauczanie KEA uznał za prawdziwe, powinienem przejść na luteranizm; ponieważ jednak uważam za prawdziwe nauczanie KK, to pozostaję w KK.
Nauczanie KK jest prawdziwe (lub nie) niezależnie od tego, ile uników zrobi abp Dzięga czy ile prymitywnych rzeczy powiedzą lub zrobią ludzie typu o. Rydzyk czy abp sołtys Głódź.
Natomiast jeżeli o. Mogielski przeszedł do KEA dlatego, że gnębiono go w KK (a gnębiono, jak widać), to mu współczuję, ale nie jestem w stanie pochwalić jego decyzji, bo zasada niesprzeczności jest nieubłagalna. Domniemuję, że o. Mogielski o tym wie, bo studiował filozofię i to jeszcze w zakonie, który kładzie na nią dość duży nacisk (jak w ogóle na formację intelektualną).
@Jon67
Generalnie to słusznie by pan pisał gdyby faktycznie te wyznania były nie do pogodzenia.
Ale czy faktycznie są nie do pogodzenia ? Śmiem wątpić. Dla mnie to są szczegóły a nie jakieś bardzo istotne kwestie.
Poza tym co znaczy “prawdziwe” wyznanie i “nieprawdziwe” ?
Czy Jezus był naprawdę jakoś super precyzyjny jakie należy rytuały odprawiać żeby wyznawanie Jego wiary było “prawdziwe” ?
Wielu rzeczy w PŚ po prostu nie ma.
Jezus tego nie głosił i się tego nie domagał więc to kwestia interpretacji i technikaliów.
Jak to możliwe na przykład, że obecne kapłaństwo katolickie do bólu przypomina to kapłaństwo, które krytykował Jezus ?
Czy on chciał tych wszystkich ornatów, mitr, pałaców, maybachów, drogich alkoholi, płacenia za Eucharystię, chrzty etc. ?
Nie, zdecydowanie nie chciał : Darmo otrzymaliście – darmo dawajcie.
Dla mnie płacenie za Sakrament to jest bluźnierstwo po prostu.
W tym wiary nie ma.
Różnic między katolikami a luteranami nie ma zbyt wielu jakiś naprawdę istotnych. A te co są jeden powszechny Sobór mógłby z miejsca rozwiązać.
Proponuję eksperyment myślowy: X przechodzi z kościoła reformowanego do rzymskiego. Co robi katolicki komentariat? Roztrząsa, czy to szczere nawrócenie, czy efekt wewnętrznego kryzysu, a może koniunkturalizm albo zmęczenie klerykalnością u luteran (he he he)? Czy raczej przyjmuje z otwartymi rękoma kolejnego “nawróconego” na papieską wiarę? 🙂 Kiedy jest w naszą stronę, to nie ma wątpliwości, prawda? 🙂
A może zależy mu żeby być sobą w zgodzie z Bogiem i tam będzie miał więcej niezależności od biskupów? Może chce żyć uczciwie, zgodnie z własnym sumieniem? Nie mówię, że też bym tak zrobiła ale życzliwie mogę zrozumieć. Ale jak niezyczliwie to się czepiam impoderabilii.
Świeccy są Kościołem. Gdy trzeba płacić i umyć podłogi.
Zgodzę się z Karolem, taka ocena decyzji Mogielskiego to podłość. Przecież robił wiele dla świeckich, można powiedzieć, że to ich stawiał daleko przed hierarchami. Tyle, że to właśnie hierarchowie doprowadzili go, że się tak wyrażę, do ostateczności.
Świetna analiza.
Uważam, że konwertytów należy SZANOWAĆ, ponieważ do tego czynu potrzeba odwagi i myślenia. Zostać przy religii wpojonej przez rodziców można z przyzwyczajenia, przez bezmyślność lub ze strachu – oczywiście nie przeczę, że są tacy, co świadomie chcą zostać, bo faktycznie lubią/potrzebują.
Należy jednak pamiętać, że wszystkie odłamy Chrześcijaństwa, a także Muzułmanie i Żydzi wyznają JEDNEGO Boga – reszta, to szczegóły techniczne (czasem polityczne).
Pozdrawiam.
Pozdrawiam
Wiara jest kwestią bezwzględnie osobistą, więc roztrząsanie pytania, czy przejście na inną wiarę jest w porządku, świadczy więcej o mówiących niż o samym przedmiocie jego rozważań. […]