Chrześcijaństwo sprawdza się najlepiej tam, gdzie ciało cierpi i gdzie robi się wszystko, by temu cierpieniu zapobiec – mówi Wojciech Bonowicz.
Damian Jankowski: „Dzień Zmartwychwstania jest dniem, w którym człowiek powinien popatrzeć, jakby stanął obok siebie, i zapytać: po co to wszystko? Po co ta krzątanina, po co te troski, po co te ludzkie krzywdy?” – mówił ks. Józef Tischner w homilii na Wielkanoc 1991 roku. Są jeszcze jego słynne słowa, że „odkąd Chrystus zmartwychwstał, żaden optymizm w Kościele nie jest przesadą”. A jednak zmartwychwstanie od dwóch tysięcy lat pozostaje – także dla chrześcijan – problemem. Dlaczego?
Wojciech Bonowicz: Trudno, żeby było inaczej. Kiedy mówimy o zmartwychwstaniu, poruszamy się w obszarze wiary, a nie faktów, które można w taki czy inny sposób potwierdzić. Co nam mówi wiedza historyczna? Że żył ktoś taki jak Jezus z Nazaretu, że został ukrzyżowany. A potem Jego uczniowie zaczęli powtarzać, że Bóg Go „podniósł”, czyli wskrzesił z martwych. Ale to jest coś, czego nie da się zweryfikować. Musimy zaufać świadectwu uczniów.
Wiara w zmartwychwstanie jest w istocie nadzieją, że śmierć nie będzie miała ostatniego słowa. Taką sugestię zawierają przywołane cytaty z Tischnera: to, co robimy, ma sens, bo nic z naszego życia nie przepadnie, nie pójdzie w pustkę, wszystko zostanie uratowane. Co, nawiasem mówiąc, wcale nie musi być takie dobre: większość z nas chciałaby przecież, żeby jakieś momenty z naszego życia po prostu zniknęły.
Ale dla mnie, powiem panu, w tym przejściu Jezusa ze śmierci do życia dzieje się coś jeszcze ważniejszego…
Mianowicie?
– Od tej pory, jeśli człowiek idzie na wojnę z bliźnim, jeśli podnosi na bliźniego rękę lub też odmawia mu pomocy – ma do czynienia z samym Bogiem. Nie chodzi już tylko o to, że Bóg kiedyś upomni się o tego skrzywdzonego, jak wierzono wcześniej. Nie. Teraz, po męce i zmartwychwstaniu, Jezus, który poznał, czym jest ludzkie życie i ludzka śmierć, utożsamia się z każdą skrzywdzoną osobą. Gdy ktoś zabija, to choćby twierdził, że broni w ten sposób chrześcijańskich wartości czy chrześcijańskiej cywilizacji – jak to słyszymy obecnie z Kremla – nie tylko zabija człowieka. On uderza w samego Boga, w samą podstawę świata. I nie ma dla jego czynu usprawiedliwienia.
W pustym grobie kobiety słyszą: „Nie ma Go tu. Zmartwychwstał”. Drugie z tych zdań stanowi istotę chrześcijaństwa. To, że „nie ma” – to nie jest kwestia wiary. Natomiast „zmartwychwstał” otwiera nową perspektywę
Jakiś czas temu miesięcznik „Znak” zorganizował dyskusję wokół książki „System kościelny, czyli przewagi pana K.” Tomasza Polaka. W jej trakcie prof. Zbigniew Mikołejko zwrócił uwagę na ważną rzecz: chrześcijaństwo znacząco zmieniło podejście do ludzkiego ciała. „Świat antyczny, ten grecko-rzymski, był absolutnie nieczuły na ciało cierpiące. Cokolwiek byśmy powiedzieli o chrześcijaństwie, o Kościele, o jego złych stronach, o przemocy instytucjonalnej, trzeba pamiętać, że jednak pojawienie się tej religii wiele w ten nieczuły i niewrażliwy świat wniosło. Koncentracja Kościoła na męce i śmierci Chrystusa sprawiła bowiem, że staliśmy się wrażliwsi na cierpienie. Przytuliska, hospicja, domy starców, szpitale rozwijały się przecież na początku tylko przy kościołach”.
I tak jest do dzisiaj: chrześcijaństwo sprawdza się najlepiej tam, gdzie ciało cierpi i gdzie robi się wszystko, by temu cierpieniu zapobiec.
To jest w ogóle spór, który chrześcijanie mogliby toczyć ze światem: nie o nakazy moralne czy etykę seksualną, ale o to, że życie, nawet gdy jest pełne bólu, klęsk, niespełnienia, ma sens.
– Tak jest, a impuls dla takiego myślenia pochodzi właśnie z wydarzeń, o których mówimy – z Paschy.
Podrążyłbym jeszcze temat wątpliwości. Ze zmartwychwstaniem Jezusa łączy się wiara w to, że – jak powiedzieliśmy – i nad nami śmierć nie zapanuje. A jednak… Od kilku lat wraca do mnie w święta wiersz Bolesława Leśmiana „W czas zmartwychwstania”. Być może „Boża moc / Trafi na opór nagłych zdarzeń”. „Jest taka dumna w ziemi kość, / Co się sprzeciwi – zmartwychwstaniu! – pisze Leśmian. – Nie każdy śmiech się zbudzić da! / Nie każda łza się da powtórzyć!”. Przejmujące…
– Absolutnie przejmujące. Ale tak to już jest, że jak się chce wejść głębiej w tajemnicę, jaką jest zmartwychwstanie – powtarzam: w tajemnicę wiary, nie wiedzy – to pojawiają się pytania, a nawet opór. Leśmian był wielkim poetą, bardzo poważnie traktował ten problem, więc i jego opór musiał być wielki. I to jest zasadne pytanie: a co, jeśli ktoś odmówi powstania z martwych? Jeśli cierpienie, którego doznał za życia, było tak ogromne, że nie chce do tego życia wracać, ma dość, już mu wystarczy? Niby jak miałyby się „powtórzyć” jego przelane łzy? Miałby przeżywać jeszcze raz to samo, tylko „lepiej”? Jest takie cierpienie, którego nie da się naprawić, wynagrodzić, a w każdym razie – trudno sobie wyobrazić, jak by taka „naprawa” miała wyglądać.
Trochę jak w „Powrocie Hioba” Anny Kamieńskiej: Hiob zyskał nową żonę, dzieci, stada, ale „szczęśliwy nie miał siły być szczęśliwy / bał się że wtórnym szczęściem zdradza szczęście”: bliscy, których stracił, nie powstali z martwych…
Zresztą u samego Leśmiana pojawia się Don Kichot, który siedzi w „jednym z pozagrobowych parków”: „Bóg darmo dłoń ku niemu wyciąga z pobliża, / Ażeby go powołać na wspólne biesiady”. Rycerz czuje się obrażony, „udaje, że nie widzi nic i nic nie słyszy”. Nie może zapomnieć, że za życia Bóg go nie wspierał.
– Leśmian buntuje się w imię przekonania, że ludzkie cierpienie, ludzka krzywda są skandalem. I to akurat jest zgodne z Ewangelią. Jezus przez całe życie postępuje tak, żeby ulżyć innym w ich cierpieniach. Nie tylko o tym naucza, ale też tak działa. To znaczy, że ludzka krzywda go boli, że jej nie akceptuje. Że postrzega ją jako jakąś skazę. Na krzyżu mówi w gruncie rzeczy to samo, co ów Leśmianowski Don Kichot: „Czemuś mnie opuścił?”.
Wyzwaniem jest dla mnie jeszcze inny wiersz Leśmiana, „Dziewczyna”. Dwunastu braci słyszy dobiegający zza muru głos, jak powiada poeta – „dziewczęcy głos zaprzepaszczony”. W odpowiedzi na to wołanie zaczynają walić w ów mur młotami, ale nie udaje im się go skruszyć, wszyscy padają z wyczerpania. Później ten sam wysiłek podejmują ich cienie, a potem także – co najbardziej niezwykłe – same młoty. Mur w końcu pada i co się okazuje? Że nie ma za nim nic. Ani dziewczyny, ani w ogóle niczego. Pustka. „Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?” – pyta poeta. Wstrząsające pytanie. Cały wiersz można potraktować jako wołanie, by ten inny, lepszy świat jednak zaistniał.
„Ale w tym świecie za dużo ohydy i brzydoty, / Więc musi gdzieś być prawda i dobro, to znaczy musi być Bóg” – zanotuje Miłosz.
– Tylko, widzi pan, to są zdania, z którymi już się trochę osłuchaliśmy… I one nie działają, nie przekonują. Trzeba zacząć od innej strony.
Całe ludzkie życie można opisać jako ciąg strat. Budzi w nas lęk perspektywa naszej własnej śmierci, ale zanim zaczniemy o tym myśleć, pojawia się lęk o naszych bliskich, o to, że ich stracimy. Najpierw żegnamy się z dziadkami, potem z rodzicami… Próbujemy jakoś ich upamiętniać, wspominać, robimy albumy, ale tak naprawdę w zderzeniu ze śmiercią doświadczamy wielkiego „NIE MA”. Ktoś zmarł, nie ma go – i koniec. Już nigdy się z nim nie zobaczymy.
Jesteśmy jak ten kot w pustym mieszkaniu z wiersza Szymborskiej, co powtarza: „Ktoś tutaj był i był, / a potem nagle zniknął / i uporczywie go nie ma”?
– Tak, nie wróci, nie wejdzie przez drzwi… „Słychać kroki na schodach, / ale to nie te”. Prawda jest taka, że pustki po stracie nie da się wypełnić. Moja Mama zmarła sześć lat temu i tej nieobecności nikt mi nie zastąpi. Nie ma jej i nie będzie, choćbym nie wiem jak bardzo próbował ją przywołać.
Jest w Ewangelii scena, kiedy kobiety wchodzą do pustego grobu i słyszą słowa: „Nie ma Go tu. Zmartwychwstał”. Drugie z tych zdań stanowi istotę chrześcijaństwa. To, że „nie ma” – powtórzę – to my wiemy sami. To nie jest kwestia wiary. Natomiast „zmartwychwstał” otwiera nową perspektywę. Chrześcijańska nadzieja mówi: niewykluczone, że osoba, którą musiałeś pożegnać, żyje. Mniejsza o to, czy się z nią spotkasz, czy nie. Ważne, że twoje oczekiwanie nie jest całkiem bezzasadne.
Przypomina to trochę sytuację, kiedy kogoś wywieziono w nieznanym kierunku, a jego bliscy przez długi czas nie mają o nim żadnych wiadomości. I w końcu, po czterdziestu latach, dowiadują się, że prawdopodobnie przeżył. Nieważne, że nie mogą go zobaczyć, ważne, że jest szansa, iż rzeczywiście żyje.
Wiara nie może dać nic więcej. Dla niektórych to za mało, mówią, że to tylko pielęgnowanie złudzeń. Ale dla innych – bardzo dużo. Bo jeśli on żyje, to może i ja będę żył? Dlaczego wszystko miałoby się kończyć owym „NIE MA”?
Co jeszcze pomaga w zderzeniu ze śmiercią?
– Świadomość, że życie trwa, a śmierć jest częścią tego trwania. Wystarczy pójść do starego lasu, by się o tym przekonać. Można się tam natknąć na przewrócone drzewa, resztki rozkładających się zwierząt, gnijące liście. Ostatecznie z nami będzie podobnie: życie kolejnych pokoleń weźmie coś z naszej śmierci.
Muszę tu zacytować wiersz Iwaszkiewicza „Do prawnuczki”: „Świat będzie zawsze piękny, Ludko, i beze mnie”.
– To jedno z najpiękniejszych zdań, jakie zapisano w polskiej poezji. Tak, ten świat będzie piękny także beze mnie. Bardzo pokorna myśl. Choć oczywiście trzeba dodać drugą myśl, też piękną i też, wbrew pozorom, pokorną: że wraz z moim zniknięciem czegoś jednak temu światu zabraknie. Że beze mnie będzie on już innym światem.
To są dwa podejścia, które są wobec siebie komplementarne. Oba są pokorne, bo pokora polega na odkryciu, kim się jest, jakie jest nasze rzeczywiste znaczenie.
Skądinąd łączy się to wszystko ze wzrastającą świadomością ekologiczną. Kultura współczesna bywa oskarżana o to, że stała się antymetafizyczna, i rzeczywiście w znacznym stopniu taka jest. A jednocześnie proszę zwrócić uwagę: dlaczego istnieje tak duże napięcie wokół tego, jak postępujemy z Ziemią, wokół nadmiernej eksploatacji, która prowadzi do kryzysu klimatycznego, itd.? Przecież nie chodzi o nasz komfort, ale o los pokoleń, które pojawią się wiele lat po naszej śmierci. O to, żeby ci ludzie nie cierpieli z powodu tego, co dziś wyprawiamy. W imię czego upominamy się o taką perspektywę? Przyzna pan, że to ewangeliczne spojrzenie.
Jak najbardziej. À propos napięć: jedno z najważniejszych w chrześcijaństwie rozgrywa się między „już” a „jeszcze nie”: między życiem w cieniu własnej apokalipsy a zadomowieniem w życiu. W tym kontekście uderza mnie pański wiersz „Ostatnia taśma”, w którym stary mistrz przyznaje przed uczniami, że boi się śmierci, a oni odpowiadają: wiemy, jak bardzo kochasz życie, „gdybyś nienawidził świata, nie poszlibyśmy za tobą”.
– A nie wydaje się panu, że uczniowie z tego wiersza zbyt szybko przechodzą do porządku nad rozterkami mistrza? Co go napełnia przerażeniem? Świadomość, że „Bóg musi na chwilę odejść”, aby on mógł umrzeć. I lęk, że „nie wróci”.
Że mistrz zostanie sam, „zatopiony w wodach śmierci z zesztywniałym językiem”. A zatriumfuje „czarny bóg śmierci”.
– No właśnie. Mistrz z wiersza mierzy się z czymś, czego żadna wspólnota za nas nie rozstrzygnie. Ostatni oddech będzie MOIM ostatnim oddechem, a nie wspólnoty. Nikt tak naprawdę nie może umierać spokojnie, nawet jeśli wiódł prawe, we własnym mniemaniu udane życie, a jego wiara wydawała się niezachwiana. Na koniec i tak pozostaje wielka niepewność.
Zresztą i sama wiara jest czymś, z czym, jak to ładnie ktoś powiedział, trudno wytrzymać. Z jednej strony – nie porzucić jej, z drugiej – nie zbanalizować. A w zmartwychwstaniu wiara zderza się z doświadczeniem dla człowieka najtrudniejszym, czyli ze śmiercią. Cokolwiek by o śmierci napisali filozofowie, nie przestaje ona budzić w człowieku lęku, a nawet trwogi.
Próbujemy ją oswoić poprzez kulturę, religię, obrzędy. Ale śmierci, panie Damianie, tak naprawdę oswoić się nie da. Gdyby się dało, całe nasze życie wyglądałoby inaczej. Wiara jej nie „oswaja”, tylko mówi: masz prawo mieć nadzieję, że również tę granicę można znieść. Że jest ktoś, kto przeszedł tę drogę i sprawdził, że to możliwe.
Jeśli ktoś nie potrafi patrzeć przez okno w swojej kuchni, na ogół nie zobaczy też nic interesującego w Maroku czy w Tanzanii
Ale ma pan rację, że wiersz „Ostatnia taśma” traktuje też o smakowaniu życia. O tym, że czerpanie z niego radości nie musi być wcale przejawem egoizmu, konsumpcjonizmu, pazerności. Kiedy patrzymy na piękno natury albo na beztroskę dzieci na placu zabaw, zdarza się, że taki widok napełnia nas wdzięcznością. Możemy nie wiedzieć, gdzie skierować tę wdzięczność, ale niewątpliwie piękno ma w sobie coś takiego, że chciałoby się powiedzieć „dziękuję”.
Także i z tej perspektywy Ewangelia cechuje się bardzo dużym realizmem. Piękne sceny, na których opisy tam natrafiamy, wydają się wręcz wzięte z naszego życia, z naszego doświadczenia.
Jezus na brzegu jeziora o świcie jedzący rybę po zmartwychwstaniu!
– Na przykład. Bardzo lubię tę scenę – Jezus przychodzi i pyta: „Macie tu coś do jedzenia?”. Tak pyta ktoś, kto wchodzi do domu zmęczony, po całym dniu ciężkiej pracy albo długiej podróży.
A scena sądu ostatecznego?
Zero pytań o praktyki religijne czy o to, kto z kim sypia.
– Nic z tego, co nas tak nieustannie w Kościele zajmuje, prawda? Natomiast cały szereg pytań o, jak by powiedział prof. Mikołejko, cierpiące ciało. Napoiłeś spragnionego? Dałeś jeść głodnemu? Przyjąłeś tego, który przybył z daleka?
Tischner powtarzał, że wiara ma być osnuta na ludzkich doświadczeniach. Nie powinna być ucieczką od życia, jakimś „nad-życiem”, osobnym światem, w którym szukamy schronienia. „Bardzo często zdarza się, że człowiekowi łatwiej przychodzi pogodzić się z Bogiem niż pogodzić się z własnym życiem” – mówił w jednej z homilii. „Ludzie często prędzej i łatwiej wierzą Bogu, niż wierzą życiu”.
Przypomniał mi się pański przyjaciel, Wiesław Myśliwski. W jego ostatniej powieści, „Uchu igielnym”, jeden z bohaterów mówi mniej więcej tak: trzeba uwierzyć w życie, tylko że to najtrudniejsza z wiar.
– Najtrudniejsza, bo zakładająca pogodzenie się z tym, kim jestem, a więc także – z tym, co mogę, a czego nie mogę, z własnymi ograniczeniami, z tym, że nie wszystko zrobię doskonale, i tak dalej. Dopiero taka zgoda pozwala mi zakorzenić się w „tu i teraz”, dostrzec wielkie piękno pojedynczej chwili. Chodzi o to, żeby tej prawdy o sobie nie przesłaniać taką czy inną aktywnością. Również: nie przesłaniać Bogiem.
Słuchaj też na Soundcloud i w innych aplikacjach podcastowych
Inna sprawa, że uważność wymaga nieustannej troski. W felietonach czy wierszach często opisuję coś, co jest z pozoru nieefektowne, jak choćby zwykły widok za oknem. Patrzymy nań codziennie i przez to przestajemy dostrzegać, ile w nim intrygujących szczegółów. Z naszym postrzeganiem samych siebie jest podobnie. Uważność oznacza, że moje spojrzenie na siebie i na rzeczywistość, która dzieje się tuż obok, staje się bezinteresowne, wspaniałomyślne… Przytakuje pan?
Być może najpiękniejszy widok, jaki w życiu zobaczyłem, to drzewo przed moim blokiem, obserwowane w czerwcu o czwartej nad ranem. Właściwie nie muszę już podróżować po egzotycznych krajach…
– Moja teoria jest taka: jeśli ktoś nie potrafi patrzeć przez okno w swojej kuchni, na ogół nie zobaczy też nic interesującego w Maroku czy w Tanzanii. Na ogół – bo może się zdarzyć, że w zderzeniu ze światem obcym, egzotycznym, wzrok mu się nieoczekiwanie wyostrzy.
W uważnym spojrzeniu może pomagać poezja? Ryszard Krynicki powiedział kiedyś w rozmowie z panem, że ona „ocala to, co kruche w świecie”.
– I w tym momencie, panie Damianie, powinniśmy zacząć nową rozmowę [uśmiech]. Chętnie mówię o poezji, ale mam też w pamięci to, co napisał przywołany tu już kilka razy Leśmian: cokolwiek się o niej powie, będzie błędem. Kiedy próbuje się jej zbyt wiele narzucić, używa zbyt kategorycznych sformułowań, można zgubić coś, co stanowi jej istotę.
Zresztą podobnie ma się sprawa z życiem jako takim. Ogólne prawdy o życiu nigdy nie są wyczerpujące. Jeśli się powie „a” (na przykład: „Człowiek powinien przede wszystkim skupić się na sobie”), to można też powiedzieć „nie-a” („Człowiek nie powinien aż tak bardzo się sobą przejmować”) – i oba stwierdzenia będą prawdziwe. Wie pan, jakie jest moje ulubione sformułowanie? „Tak, ale…”.
Moje – „jednocześnie”.
– Jednocześnie – czyli i tak, i tak. Dlatego nie lubię kategorycznych sądów, choć bywa, że ich używam. Ale lepiej ich unikać, niuansować.
Wracając do poezji: ona rzeczywiście chętniej stanie raczej po stronie tego, co słabe, niepewne siebie, zagubione, niż tego, co silne, mocno osadzone, dominujące. Raczej po stronie małych historii, a nie wielkich narracji. Z prostego, ale zasadniczego powodu: poezja, która koncentruje się na czymś tak kruchym jak słowo, ma świadomość, jak nietrwałe bywa to, co się ze słów tworzy. Życie wierszy jest ulotne. Trafiają do niewielu, jeszcze mniejsza liczba zachowa z nich coś dla siebie. I może właśnie to poczucie ulotności, nietrwałości skłania poetki i poetów, by stanęli po stronie tego, co kruche.
Jednocześnie – no właśnie – z językiem jest tak, jak z tym lasem: coś w nim nieustannie obumiera, ale on sam trwa. Nieustannie odchodzą kolejne pokolenia użytkowniczek i użytkowników – w tym także poetek i poetów – a język trwa. Więcej: wciąż się rozwija, żywiąc się naszym truchłem.
Na koniec wróćmy do prozy życia. Umiejętność patrzenia i wyrażania siebie to jedno. Drugie, co łączy się mocno z pogodzeniem z samym sobą, to rezygnacja z wygórowanych, niemożliwych do realizacji ambicji. Przywołam pański krótki wiersz „Spotkanie”: „Przedstawia się tak: gdybym / chciał byłbym / nikim. // Ja go nie rozumiem. / Nie rozumiem że nie chce”. Jako człowiek, który ma koszulkę z napisem „Ty też możesz być nikim” – również go nie rozumiem.
– Tylko doprecyzujmy, kim jest ten „nikt”. Bo nie chodzi przecież o namawianie kogokolwiek do anihilacji samego siebie. Raczej o sytuację przeciwną: kiedy ktoś niejako podwaja siebie, stawia przed sobą jakiegoś wyidealizowanego siebie jako cel, do którego zmierza.
A przecież może już jest „najlepszą wersją siebie” i lepszej nie będzie?
– Nie będzie. Pojawia się za to ciągłe niezadowolenie, presja, absurdalne oczekiwania wobec siebie i innych, nakładanie coraz to nowych ciężarów… W takiej sytuacji faktycznie lepiej być nikim. Nikim – czyli sobą realnym, nie abstrakcyjnym, wymyślonym, rzutowanym gdzieś w przyszłość.
Czasem myślę, że człowiekowi najtrudniej jest zmartwychwstać do życia tu i teraz. Wyjść z tego grobu, który sam sobie – jeszcze za życia – uszykował.
Wojciech Bonowicz – ur. 1967, poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”. Autor m.in. bestsellerowej biografii „Tischner” (2001; nowe, znacznie rozszerzone wydanie – 2020), książek dla dzieci, tomów rozmów z Michałem Hellerem i Wojciechem Waglewskim, a także ośmiu tomów poetyckich. W 2007 r. otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii poezji. Ostatnio wydał „Dziennik końca świata” (2019), „Wiersze wybrane” (2020), tom wierszy „Wielkie rzeczy” (2022) oraz zbiór krótkich próz „Historie na każda godzinę” (2022).
Przeczytaj też: Nie sławić nicości. Starych poetów protest przeciwko śmierci
„Teraz, po męce i zmartwychwstaniu, Jezus, który poznał, czym jest ludzkie życie i ludzka śmierć, utożsamia się z każdą skrzywdzoną osobą. Gdy ktoś zabija, to choćby twierdził, że broni w ten sposób chrześcijańskich wartości czy chrześcijańskiej cywilizacji – jak to słyszymy obecnie z Kremla – nie tylko zabija człowieka. On uderza w samego Boga, w samą podstawę świata” – mówi Wojciech Bonowicz, poeta, w rozmowie, którą pięknie prowadzi inny poeta, Damian Jankowski. Poeci mówią o świecie i ludzkim losie z zachwytem, zdziwieniem i pokorą wobec Tajemnicy. Wolę posłuchać ich, niż wszystkowiedzących kaznodziejów.
Wzruszająca ta próba uchwycenia normalności jako znaku zmartwychwstania. Szkoda, ze tak mało tej teologii codzienności w przekazie kleru, a zwłaszcza biskupów.