Ciągle czekamy na mesjasza, który rozprawi się z naszymi wrogami. Zapatrzeni w horyzont, na którym ma on się pojawić, nie zauważamy Zmartwychwstałego Chrystusa, który jest tuż obok nas, proponującego mesjanizm pokornej wiary.
Choć od zmartwychwstania Jezusa minęło już prawie dwa tysiące lat, to nasze doświadczenie spotkań ze Zmartwychwstałym ciągle do złudzenia przypomina doświadczenie pierwszych uczniów rabbiego z Nazaretu.
Powstały niezliczone traktaty teologiczne o zmartwychwstaniu, homilie, katechezy, natchnione dzieła sztuki (zwłaszcza malarskie i muzyczne), wzruszające liturgie – a Zmartwychwstały nadal pojawia się w naszym życiu podobnie jak czytamy w Ewangeliach: ciągle nieuchwytny, ciągle o krok przed nami, zawsze dostrzegalny jakby tylko kątem oka.
Ostatecznym dowodem zmartwychwstania Jezusa jest nie pusty grób ani nawet przekonanie, że widziało się Jezusa, lecz przemiana, jaka zaszła w uczniach, którzy rozpoznali Jego obecność
Błogosławiona stagnacja
Podobnie jak uczniowie niby wiemy, że to On, a jednak wolimy nie pytać wprost, żeby przypadkiem nie okazało się, że to było tylko złudzenie. Patrząc globalnie, można odnieść wrażenie, że nie rozwinęliśmy się za bardzo w rozpoznawaniu obecności Zmartwychwstałego w naszej codzienności.
Ale z drugiej strony, ta „stagnacja” doświadczenia jest bardzo dobrą wiadomością. Oznacza bowiem, że kontakt z Jezusem Chrystusem jest równie możliwy dla nas, żyjących w ponowoczesnym XXI wieku, jak był możliwy dla pierwszych uczniów, zszokowanych apokaliptyczną rzeczywistością, która nagle wkroczyła w ich życie.
Spróbujmy więc – jak zachęca w „Ćwiczeniach duchowych” św. Ignacy Loyola, do którego myśli jeszcze wrócę – z doświadczenia uczniów wyciągnąć jakąś korzyść dla naszego przeżywania Paschy Chrystusa.
Mesjanizm polityczny i ziarnko gorczycy
W czasach Jezusa Chrystusa oczekiwanie na Mesjasza było bardzo żywe. Jednak modele mesjanizmu wyznawane przez Żydów były dość różnorodne. To temat na osobny, obszerny tekst.
Tutaj zauważmy tylko, że jednym z dominujących modeli był mesjasz polityczno-militarny, który pokona wrogów, wyzwoli Izraela i wprowadzi na ziemi Królestwo Boże, w którym nie będzie więcej zła i przemocy. Wśród innych idei mesjanizmu warto wspomnieć choćby mesjasza wypełniającego swoją misję jako kapłan czy eschatologiczny monarcha.
Spośród różnych możliwości realizowania funkcji mesjasza Jezus musiał wybrać zatem taką, która pozwoli Mu rzeczywiście wypełnić wolę Ojca. Wybrał tytuł znany zwłaszcza z Księgi Daniela, mianowicie tytuł Syna Człowieczego. Po części prawdopodobnie dlatego, że był on dość tajemniczy i nie do końca zdefiniowany, co dawało możliwość wypełnienia go własnym znaczeniem.
Jednocześnie jest to model mesjański, w którym Mesjasz to ktoś więcej, niż człowiek namaszczony przez Boga – raczej ktoś będący jednocześnie Człowiekiem i, przynajmniej w jakimś sensie, samym Bogiem.
W swym nauczaniu Jezus próbował przekazać i wytłumaczyć uczniom swoją wizję zbawienia świata. Jedną z najcelniejszych metafor stosowanych przez Mistrza z Nazaretu na opisanie nowej rzeczywistości, która wkroczyła w świat wraz z Jego przyjściem, pozostaje dla mnie podwójna przypowieść o ziarnku gorczycy i zaczynie, które – choć niepozorne i małe – nieustannie wzrastają i przemieniają rzeczywistość wokół siebie (por. Mt 13,31-33).
Mesjasz (nie) na miarę naszych oczekiwań
Wydaje się jednak, że uczniowie byli na tyle przywiązani do swoich wyobrażeń i oczekiwań względem mesjasza, że wizja łagodnego, „organicznego” wprowadzania Bożego Panowania w świat nie za bardzo do nich trafiała. Co więcej, ich reakcje wskazują wręcz, że w ogóle nie dopuszczali do siebie takiej opcji. Nie dziwi zatem smutek i rozczarowanie wyrażone przez uczniów odchodzących z Jerozolimy do Emaus: „A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela…” (Łk 24,21).
Zarówno na podstawie autorefleksji, jak i towarzyszenia duchowego, zaryzykuję tezę, że bywamy perfekcyjnymi naśladowcami uczniów… odrzucających mesjanizm zaproponowany przez Jezusa. Ciągle czekamy na mesjasza, który rozprawi się z naszymi wrogami, wytłumaczy naszym oponentom, że to my mamy rację, nakłoni nasze dzieci do podjęcia „słusznych” decyzji, doda naszym przełożonym mądrości, a podwładnym uczciwości i zapału.
Zapatrzeni w horyzont, na którym na białym rumaku ma pojawić się ów oczekiwany przez nas mesjasz, nie zauważamy Zmartwychwstałego Chrystusa, który jest tuż obok nas, proponując jedyny realny i naprawdę wyzwalający mesjanizm: mesjanizm pokornej wiary, cichej miłości i nadziei mimo wszystko. Ale chociaż nieraz jesteśmy równie zagubieni i zaślepieni jak uczniowie idący do Emaus, to dopóki jesteśmy w drodze, Zmartwychwstały ciągle nam w niej towarzyszy.
Przychodzi do uczniów tam, gdzie są
Szczerze mówiąc, od kilku lat nie potrafię już wykrzesać z siebie wielkanocnego entuzjazmu, jaki towarzyszył mi w pierwszych momentach, kiedy zacząłem świadomie przeżywać moje chrześcijaństwo. Jednocześnie lekcja drogi do Emaus pozostaje dla mnie punktem odniesienia w moich osobistych poszukiwaniach Zmartwychwstałego Mesjasza.
To opowieść o odnajdywaniu Jezusa w drodze i o towarzyszeniu innym; o spotykaniu Go w konkrecie naszego życia i bliskości z drugim. Chrystus przychodzi do uczniów tam, gdzie są. Wysłuchuje ich rozgoryczenia, smutku, lęku. Dołącza do nich, towarzyszy im w drodze tam, gdzie idą, nawet jeśli nie jest to właściwy kierunek. Jednocześnie jednak rozszerza ich perspektywę, pomaga spojrzeć na przeszłość i przyszłość w nowym świetle: w świetle czułej obecności Pana Dziejów.
Między wędrowcami zawiązuje się więź, która prowadzi ich aż do wspólnego posiłku, będącego znakiem prawdziwej bliskości, wręcz komunii. Gdy następuje moment rzeczywistego spotkania, podczas którego rozpoznają Zmartwychwstałego, znika On z ich oczu. Nie znika jednak z ich życia, wręcz przeciwnie. Zmartwychwstanie stało się ich własnym doświadczeniem, częścią ich życia. Oni sami stają się odtąd świadkami nadziei, że miłość naprawdę jest silniejsza niż śmierć.
Coś podobnego przeżyli wszyscy, którzy spotkali Zmartwychwstałego. Uczniowie Jezusa z Nazaretu, którzy byli świadkami Jego śmierci, stali się odważnymi głosicielami przekonania, że Jego krzyż stał się drzewem życia. Co więcej, dla wierzących w Chrystusa, również mniejsze i większe krzyże codzienności stają się zarazem pochodniami rozświetlającymi mroki cierpienia, chaosu i braku nadziei. Właśnie tutaj realizuje się mesjanizm Boga-Człowieka.
Święta obecność w prostych gestach
Jego zbawcze działanie nie dokonuje się przez poukładanie całej rzeczywistości wokół nas według naszego pomysłu (co, swoją drogą, nosiłoby ślady pewnej przemocowości, zupełnie obcej Duchowi Bożemu), ale nasycając rzeczywistość swoją świętą obecnością, którą odkrywamy w prostych gestach i decyzjach naszej codzienności.
Dzieje się tak, gdy potrafimy przebaczyć i gdy znajdujemy w sobie siłę, by dać sobie jeszcze jedną szansę w ważnej relacji. Gdy w chwili cierpienia kochanej osoby potrafimy być blisko, doświadczając własnej bezradności i ubóstwa naszych słów. Kiedy potrafimy wspólnie świętować, celebrować nasze życie i obecność innych w naszym życiu. Gdy umiemy cieszyć się tym, kim jesteśmy i tym, co mamy, a jednocześnie rezygnować z siebie, by obdarować tych, którym w tym momencie jest trudniej niż nam. Kiedy przyjmujemy bliźniego bez stawiania warunków i po prostu kochamy oraz pozwalamy kochać siebie. Kiedy śmiejemy się z radosnymi i płaczemy ze smutnymi.
Nawet jeśli umyka nam to w bezpośrednim doświadczeniu, to gdy wracamy do tych chwil w retrospekcji, uświadamiany sobie, że „serce w nas pałało” w tamtych momentach.
Słuchaj też na Soundcloud i w innych aplikacjach podcastowych
Skutki zmartwychwstania
We wspomnianych „Ćwiczeniach duchowych” wszystkie modlitwy czwartego (i zarazem ostatniego) tygodnia rekolekcji poświęcone są kontemplowaniu Zmartwychwstałego. Św. Ignacy zaprasza, by „rozważać, jak Bóstwo, które w Męce zdawało się ukrywać, teraz objawia się i ukazuje tak cudownie w najświętszym Zmartwychwstaniu przez swoje prawdziwe i najświętsze skutki” (ĆD 223).
To szalenie ważne stwierdzenie baskijskiego mistyka: Zmartwychwstałego Chrystusa zarówno uczniowie prawie dwa tysiące lat temu, jak i my dzisiaj, spotykamy przede wszystkim w skutkach Jego zmartwychwstania. W tych wszystkich momentach, kiedy doświadczamy „pałającego serca”.
Ostatecznym dowodem zmartwychwstania Jezusa jest bowiem nie pusty grób (który może różnie dobrze świadczyć o zmartwychwstaniu, jak o wykradnięciu ciała, jak zresztą próbowali przekonywać niektórzy, o czym czytamy w Ewangelii), ani nawet przekonanie, że widziało się Jezusa (łatwo powiedzieć, że to przywidzenie), lecz przemiana, jaka zaszła w uczniach, którzy rozpoznali obecność Zmartwychwstałego.
Z niepojmujących nauczania swojego rabbiego chłopaków – uciekających w popłochu, gdy ich Mistrza skazano na śmierć, zamkniętych i przestraszonych po ukrzyżowaniu – zmieniają się w prawdziwych świadków Dobrej Nowiny, której prawdziwość potwierdzili własnym męczeństwem.
Doświadczenie spotkania ze Zmartwychwstałym nie doprowadziło ich jednak (i nigdy nie prowadzi) do fanatyzmu i szukania śmierci, lecz do – równie pokornej, co heroicznej – miłości, która w ostateczności nie przestraszyła się śmierci, bo wiedziała, że od kiedy doświadczył jej Pan Życia, nie ma ona już władzy by oddzielić nas od Miłości.
W naszym codziennym doświadczeniu może i nie będziemy doprowadzeni do sytuacji, w której staniemy wobec konieczności przyjęcia męczeństwa. Przemieniająca bliskość Zmartwychwstałego Chrystusa może jednak stać się dla nas równie oczywista jak dla męczenników wszystkich czasów, kiedy nauczymy się widzieć ją w najprostszych i najzwyczajniejszych skutkach Jego zmartwychwstania: w okruchach dobroci i pocieszającej nadziei, jakich doświadczamy za pośrednictwem naszych bliźnich i jakiej bliźni doświadczają w kontakcie z nami.
Ta minimalistyczna prostota celebracji zmartwychwstania w codzienności, pozwalająca zakorzenić się w naszym życiu temu, co uroczyście świętujemy w celebracjach liturgicznych, nie jest spektakularna, nie porywa tłumów, nie umie generować zasięgów w mediach społecznościowych i bynajmniej nie rozwiązuje wszystkich naszych problemów. Wystarcza jednak, by przeprowadzić nas ze śmierci do Życia.
Przeczytaj także: Nie zatrzymujmy się na „martwych kościach” Kościoła
Minimalizm z tego co wiem to niezgoda na wejście kapitalizmu w strefę duchową, niezgoda na robienie biznesu tak jak się robi religię: przez zaangażowanie całego człowieka. Dawne reklama i propaganda, a zwłaszcza nowoczesny „pi-ar” stworzyły człowieka-konsumenta, „racjonalnego egoistę” itp. Jest to masowy model, inny niż indywidualistyczne ideały oświeceniowych humanistów. Socjologia i psychologia chętnie wzięły w tym udział, niestety. Ruch minimalistów odrzuca nie tyle sam nadmiar towarów, co chce przede wszystkim uwolnić i zagospodarować – poza kapitalizmem – okupowaną, sztucznie zatłoczoną, neurotyczną przestrzeń naszego człowieczeństwa. Co jednak w tym kontekście znaczyłaby „minimalistyczna prostota” w Kościele?
Ogólniejsza uwaga: chrześcijańscy teolodzy wyczuwają potencjał w rozwijaniu idei, pasjonujących rozmaite świeckie społeczności. Moim zdaniem zbyt szybko urywają ten ideowy dialog, poprzestając na powierzchownym wypożyczeniu kilku popularnych frazesów, obrazów, memów i użyciu ich w retorycznych zamknięciach artykułów…. Szkoda. Gdy na co dzień „przyjmujemy bliźniego bez stawiania warunków i po prostu kochamy”, „dobroć i pocieszająca nadzieja, jakich doświadczamy za pośrednictwem naszych bliźnich” wyglądają mi na zwykły, „ortodoksyjny” liberalizm, a nie „heretycki” minimalizm ani nawet chrześcijaństwo. Mogę się mylić.
Stąd w każdym razie moje pytanie powyżej: może gdyby dokładniej ustalić, co jest tym nadmiarem, tym „ciałem obcym”, którego nie chce katolicki minimalizm – zrobiłoby się ciekawiej…? Czy Autor zechciałby to rozwinąć w komentarzach?
W międzyczasie: wszystkim moim wierzącym znajomym i przyjaciołom życzę pogodnego Wielkanocnego wieczoru i spokojnej nocy.