Zima 2024, nr 4

Zamów

Niedopasowani do świata, czyli dlaczego western nie umiera

Clint Eastwood jako William Munny w wyreżyserowanym przez siebie westernie „Bez przebaczenia”, USA 1992. Fot. Materiały prasowe

Człowiek Dzikiego Zachodu czuje się opuszczony przez Boga. Jest zmuszony wieść życie pełne niepewności, gdzie piekło rozgrywa się tu i teraz, a odpowiedzią na wołania o pomoc okazuje się milczenie. Brzmi znajomo?

Kiedy w telewizji leciały westerny, świeciło słońce. Tak przynajmniej to zapamiętałem. Niedzielne południe. Jedynym obowiązkiem jest pomoc w nakryciu do rodzinnego obiadu. Odpoczynek, błoga nuda. I nieodzowny element tego dnia: filmy o kowbojach, rewolwerowcach oraz Indianach (tak ich wtedy nazywaliśmy). Pierwsze opowieści, którymi się karmiłem. Wciągające widowiska niewymagające głębszych analiz.

To, co głębsze w westernie, poznawałem kilka lat później. Arcydzieła Sergia Leone czy Sama Peckinpaha okazywały się jeszcze lepsze niż wyborne filmy Johna Forda jak „Dyliżans” (1939), „Poszukiwacze” (1956) i „Człowiek, który zabił Liberty Valance’a” (1962), niż wspaniałe „Rio Bravo” Howarda Hawksa (1959) czy niezapomniany klasyk Johna Sturgesa „Siedmiu wspaniałych” (1960). Wchodząc w pełnoletność, utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że znalazłem gatunek, który mogę uznać za swój.

Na pejzaże westernu składają się nie tyle malownicze góry i bezkresna preria, co nostalgia. Kowboje „urodzili się poza swoim czasem”. Przychodzi im pożegnać to, co utracili. Lub czego nigdy nie mieli

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Wyznaję to akurat teraz, w okolicach dwóch ważnych rocznic. Trzydzieści lat temu, 29 marca 1993 roku, Amerykańska Akademia Filmowa przyznała Oscara w głównej kategorii westernowi „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda. A pół wieku temu, 23 maja 1973 roku, odbyła się premiera „Pata Garretta i Billy’ego Kida” Peckinpaha – który uważam za jeden z najpiękniejszych filmów w dziejach kina.

Od kilku tygodni zarywam noce, przypominając sobie kanon tego gatunku. Zastanawiam się, co sprawia, że western nigdy tak naprawdę nie odszedł do lamusa. Mimo kryzysów stale się odradzał, znajdował nową publiczność, przyciągając całą plejadę wybitnych twórców: od Williama Wylera, Roberta Altmana, Jima Jarmuscha i braci Coen, aż po Jacquesa Audiarda i Jane Campion.

Serce, samotny myśliwy

Kilka wskazówek znajdziemy w fascynującym, wciąż emitowanym serialu „Yellowstone” (2018-2023). Jego twórca, Taylor Sheridan, to zapalony hodowca koni i trzeciorzędny aktor, który po przekroczeniu czterdziestki zabrał się za pisanie scenariuszy (pierwszy z nich zdobył nominację do Oscara!). Efekt? Nie ma dziś znakomitszego odnowiciela gatunku.

Stworzona przez niego saga rodu Duttonów, walczących o utrzymanie swojego rancza, została rozpisana na pięć sezonów i dwa prequele („1883” to rzecz wybitna!). Całość najlepiej wypada, nie kiedy mitologizuje współczesne kowbojstwo (jeśli ktoś nie wie, na czym polega ten fach, to oglądając serial się dowie), a gdy spod dobrze znanych elementów odsłania bezradne twarze bohaterów. Okazuje się wtedy – by zacytować kilka dialogów – że „wczoraj zżera każdego”, a „wieczory są od zapominania”. W dodatku nie da się zmyć z siebie samotności, zaś ideał tego, jak powinien wyglądać świat, jest obecny tylko w krótkich muśnięciach, w pozostałym czasie zostaje jedynie „wpatrywanie się w nicość”.

Sam Elliott w serialu „1883”
Sam Elliott w serialu „1883” Taylora Sheridana, USA 2022. Fot. Materiały prasowe

Ostatecznie – zdaje się mówić Sheridan – jako ludzie ciągle jesteśmy na brutalnej arenie: sięgamy po przemoc, walczymy z przeciwnościami losu, próbujemy ocalić tych, których kochamy. I robimy to wbrew rosnącemu z biegiem lat poczuciu daremności.

To znany westernowy motyw, najlepiej chyba oddany w gorzkim „W samo południe” Freda Zinnemanna (1952). Oto szeryf Will Kane (wielki Gary Cooper) w niedzielny poranek wsiada wraz z nowo poślubioną żoną na powóz, by zacząć gdzieś daleko nowe życie. Okazuje się jednak, że do miasta wraz ze swoją bandą zmierza morderca, właśnie zwolniony z więzienia, a umieszczony tam kilka lat wcześniej przez szeryfa. Nie ma rady – błogie życie musi jeszcze trochę poczekać…

Jest w postawie Kane’a i w przerażającej bierności mieszkańców coś ze smutnego humanizmu Camusa czy Conrada. Szeryf uzasadnia swoje działanie zwykłą ludzką powinnością na zasadzie: stanę do walki, po prostu muszę, nawet jeśli nikt nie udzieli mi wsparcia. Przypominają się słynne zdania z „Dżumy”: „Trzeba walczyć w taki czy inny sposób, i nie padać na kolana”. Nawet, a może zwłaszcza, kiedy nie doczekamy się za to braw…

Bohaterowie westernów – rasowi indywidualiści i introwertycy, rzadko moraliści – chcieliby najczęściej jednego: by świat się od nich odczepił. Szeryf z „W samo południe” pragnie błogiego spokoju u boku żony, podobnie Jeremiah Johnson (Robert Redford) z filmu Sidneya Pollacka (1972). Szczęścia rodzinnego oczekuje również Jill (Claudia Cardinale) z monumentalnego „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” (1968).

Podcast dostępny także na Spotify i popularnych platformach

Jedna z pobocznych postaci „Pata Garretta i Billy’ego Kida”, Paco, śni o wybudowaniu werandy, na której będzie mógł podziwiać zachody słońca. O dokończeniu budowy domu marzy też brutalny stróż prawa Mały Bill (oscarowy popis Gene’a Hackmana) z „Bez przebaczenia”. A John McCabe (Warren Beatty) z poetyckiego „McCabe i pani Miller” (1971) chce tylko móc prowadzić bez przeszkód swój biznes.

Cały dramat polega na tym, że rzeczywistość nie pozwoli im na realizację tych planów. Najdobitniej ilustruje to „Hombre” Martina Ritta (1967), intrygująca polemika z filozofią Sartre’a. John Russell (Paul Newman) żyje wśród Apaczów, okoliczności zmuszają go jednak, by wrócił do miejskiej egzystencji. Wplątany w konflikt z bandą rabusiów będzie musiał dokonać wyboru między własnym bezpieczeństwem a zaangażowaniem w obronę bliźnich. Życie zweryfikuje zasadę, że „piekło to inni”…

Co zostaje pokonanym?

Na pejzaże westernu składają się nie tyle malownicze góry i bezkresna preria, co nostalgia. Całkiem niemała część kanonu to elegijne i antymodernistyczne dzieła o tęsknocie za swobodą, wyidealizowaną przeszłością, przyjaźnią, wiernością kilku prostym, libertariańskim zasadom. Kłopot w tym, że – jak w piosence Toma Dundeego – ludzie Dzikiego Zachodu „urodzili się poza swoim czasem”. Przychodzi im pożegnać to, co utracili. Lub czego nigdy nie mieli.

Największym nostalgikiem westernu nazwałbym wspomnianego już Sama Peckinpaha, jednocześnie demitologizującego amerykański XIX wiek i tworzącego nową mitologię, brutalne moralitety, złożone z bohaterów będących na bakier z prawem, którzy nie zauważają, że ich czas przeminął. Tacy są i Billy Kid (Kris Kristofferson), i Cable Hogue (Jason Robards), i członkowie „Dzikiej bandy” (1969) czy „Konwoju” (1978). „Jeżeli światu zależy tylko na zwycięzcach, to co zostaje pokonanym?” – zastanawia się ojciec Juniora Bonnera (Steve McQueen) w kameralnym dramacie z 1972 roku. Będzie to najważniejsze pytanie kina Peckinpaha, a może i całego gatunku.

Co z tymi, którzy w życiorysie mają same bankructwa? Którzy nie chcą lub nie potrafią przełamać egzystencjalnej samotności, jakkolwiek zadomowić się w świecie? W „Jimie Ringo” (1950) tytułowy bohater (Gregory Peck) – o którym w „Brownsville girl” śpiewał Bob Dylan – jest zmęczony byciem rewolwerowcem, tym ciągłym oglądaniem się za siebie, pragnie tylko zobaczyć się z dawną miłością i synem. W „Ostatnim kowboju” (1962) Kirk Douglas boleśnie przekonuje się, że na jego kowbojski styl życia dzisiaj nie ma już miejsca. Do podobnego wniosku dochodzi Tom Horn (znowu Steve McQueen) w filmie Williama Wiarda (1980) – człowiek starego Zachodu, który próbuje żyć w nowym. Kiedyś z sukcesem mógł ścigać Geronima, teraz korupcja tocząca władze miasteczka doprowadzi go na szubienicę.

Dosłownie wykończony jest też stary i schorowany J. B. Books z „Rewolwerowca” (1976). John Wayne w swojej ostatniej roli przejmująco portretuje kogoś, kto wie, że zostało mu kilka tygodni życia. „Jestem umierającym człowiekiem, który boi się ciemności” – przyzna bezradny.

Chodzi jedynie o to, by – jak mówi jeden z bohaterów genialnego „To nie jest kraj dla starych ludzi” (2007) – nie zastanawiać się, ile się traci, bo wtedy traci się jeszcze więcej. Lepiej odjechać w kierunku zachodzącego słońca. Tylko gdzie, u licha, jest to słońce?

Bóg? Nie mam mu za złe

Ciekawe, że w westernowych zmaganiach wokół pytań o Sens rzadko pojawia się wprost Bóg. Częściej dostrzec w nich można wykpienie hipokryzji tych, którzy się na Niego powołują.

W Peckinpahowskiej „Balladzie…” kompanem głównego bohatera zostaje pastor, który niewiele ma wspólnego z duchowością. Traktuje on swoją „posługę” jako okazję do pocieszania osamotnionych mężatek. Fanatykiem religijnym jest – w innym obrazie krwawego Sama, w „Strzałach o zmierzchu” (1962) – nad wyraz surowy ojciec jednej z postaci. Natomiast Jack Crabb (Dustin Hoffman), czyli tytułowy „mały, wielki człowiek” z filmu Arthura Penna (1970), wyznaje, że przez 104 lata dorosłego życia nie zmówił żadnego psalmu. Wystarczyło, że zobaczył, jak jego „nauczycielka chrześcijaństwa” prowadzi podwójne życie.

Nieprzypadkowo Billy Kid na uwagi sadystycznego strażnika, że wkrótce stanie przed Bogiem, rzuca: „Słyszałem, że jest szybki…”. Nieprzypadkowo też szeryf Kane nie znajduje wsparcia w kościele (gdzie wytyka mu się, że nie chodził na nabożeństwa), a umierający Books omija świątynie.

Pat Garrett i Billy Kid
Kris Kristofferson i James Coburn w filmie „Pat Garrett i Billy Kid”, reż. Sam Peckinpah, USA 1973. Fot. Materiały prasowe

Zdystansowanie wobec instytucjonalnych ram i alergia na wyznaniową przynależność to jedno. Druga przyczyna jest poważniejsza, może też bliższa nam, współczesnym. Człowiek Dzikiego Zachodu czuje się przez Boga opuszczony lub ignorowany, będąc zmuszony wieść życie pełne niebezpieczeństw i niepewności, gdzie piekło rozgrywa się tu i teraz, a odpowiedzią na ludzkie wołania o pomoc okazuje się milczenie. „Zawsze myślałem, że jak się zestarzeję, w moim życiu nagle pojawi się Bóg. Nic z tego… Nie mam Mu za złe. Na Jego miejscu też bym się mną nie przejmował” – powie zrezygnowany Ed Tom Bell (Tommy Lee Jones) w „To nie jest kraj…” (jeśli potraktować arcydzieło braci Coen jako współczesny western, to pozostaje ono ostatnim przedstawicielem gatunku, a nie „Bez przebaczenia”, który dostał Oscara w kategorii najlepszy film).

Poza tym, samo rozumienie metafizyki w westernach pozostaje specyficzne. Books deklaruje: „Mój Kościół to góry i samotność. Nie ma tam drzwi”. Tak samo Cable Hogue – przyjaciele powiedzą o nim, że nie chodził do kościoła, bo nie musiał, preria była jego sacrum. Podobnie tłumaczy w wywiadach Eastwood: „Nie przepadam za żadną zorganizowaną formą pobożności. Ale zawsze miałem bardzo silne odczucia w tych sprawach. Zwłaszcza gdy byłem w plenerze. Pewnie dlatego zrobiłem tyle filmów na otwartej przestrzeni”.

Ostatecznie natura – majestatycznie piękna, kapryśna i bezwzględna wobec ludzi – musi pozostać jedynym bogiem prerii? Przynajmniej na tym świecie. Co do tamtego – może i gdzieś tli się nadzieja, jak u szeryfa Eda, że na końcu ktoś będzie na nas czekał przy ogniu. Ale siłą rzeczy jest ona niewyraźna…

***

Wielkość westernu polega na możliwości jego ciągłych modyfikacji, rozszerzania formuły, reinterpretacji mitów. Kiedy już pożegnał go twórca „Bez przebaczenia”, dekadę później zaczęła się dobra passa wysokobudżetowych seriali i mini-seriali. Western nie umarł, bo… nie może umrzeć.

Dawniej opowieści z Dzikiego Zachodu wyrażały powojenne rozgoryczenie i nihilizm (dolarowa trylogia Leone), krytykowały rasizm i poprzez alegorię opowiadały o bezsensie wojny w Wietnamie („Niebieski żołnierz”), obecnie zaś współczesne westerny mieszają konwencje („Bone Tomahawk”, „Logan”) albo punktują systemowe niesprawiedliwości („Aż do piekła”).

Wesprzyj Więź

Gatunek ten ponadto szybko porzucił czarno-białą wizję świata jako nieprzystającą do rzeczywistości. Pokazał dobro tam, gdzie inni chcieli widzieć zło, i odwrotnie. Jednocześnie nie zrezygnował z etycznej powagi – na przykład zabijanie w westernie wciąż coś znaczy (Tarantino jest specyficznym uczniem…). „To cholerna rzecz, zabić człowieka. Odbierasz mu wszystko, co miał, i co kiedykolwiek będzie mieć” – powie William Munny w przywoływanym arcydziele Eastwooda.

A ogólna wizja ludzkiego życia, jaką przedstawiają westerny? Ilustrując osamotnienie, bezradność, straty i tęsknoty swoich bohaterów, twórcy obrali drogę, która zdaje się nie mieć końca. Niedopasowani do świata, w jakimś sensie, jesteśmy przecież wszyscy.

Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia

Podziel się

7
5
Wiadomość