Ironia jest bronią i jako broń może zranić albo zabić. Ale wydaje mi się, że zdarza się dzisiaj co najmniej równie często ironia, stanowiąca obronę nieoczywistości, Tajemnicy, nierozstrzygalników, aporii, niepewności.
Do tych rozważań zainspirował mnie Jarema Piekutowski, który napisał na swoim Facebooku:
„Taki Franciszek Fiszer, mój drugi brat trojak obok Chestertona – myśliciel, ironista, bywalec warszawskich kawiarni – umiał ironię dawkować, jak sól do potraw. A potem przyszły czasy ironii i jest jej dziś za dużo.
Ten nacisk na ironię zdaje się wynikać nie tylko z kompromitacji patosu i wielkich narracji, ale też z jakiegoś deficytu siły, miłości i bezpieczeństwa. Bo dlaczego się przyjmuje ironię jako właściwy stosunek do rzeczywistości? Dlatego, że człowieka ironicznego nikt nie zrani. Wszystko może unieważnić. Ma kontrolę nad rzeczywistością.
Natomiast ilekroć coś traktujemy poważnie – odsłaniamy niedoskonałość, kruchość. Bo skoro cokolwiek poza mną samym jest dla mnie ważne, to znaczy że od tego czegoś w jakiś sposób zależę. A im bardziej ironiczny mam stosunek do rzeczywistości, tym bardziej wszystkim pokazuję, że na niczym mi nie zależy, nic mnie nie zrani. Ironia jest więc odpowiedzią na nieprzewidywalny, zagrażający świat. Paradoksalnym wyrazem tęsknoty za światem poznawczo bezpiecznym […]”.
Ironia nie jest (nie musi być?) odpowiedzią na nieprzewidywalny, zagrażający świat, tylko na świat uproszczony, uschematyzowany, kiczowaty
Ja ożeniłem się z ironistką, więc – jeśli tak mogę rzecz ująć – z ironią jestem oswojony. Sam jej używam chyba rzadko i zastanawiam się, w jakich okolicznościach. Ale może lepiej pomyśleć: w jakich okolicznościach odczuwam jej brak, słysząc/czytając czyjąś wypowiedź – i czemu wtedy zdarza się, że sięgam po nią dla równowagi.
Tak, człowieka ironicznego nikt nie zrani – chyba, że przemocą. I drugie tak: człowiek ironiczny wszystko może unieważnić. Ale zwłaszcza to drugie zdanie brzmi, jakby ironia była tożsama z nihilizmem. Podczas gdy z moich obserwacji wynika, że człowiek ironiczny unieważnia „wszystko” (lub znaczną część tego, co go otacza) jednak w imię czegoś.
Żeby nie prowokować podejrzenia, że piszę o żonie: nie znajduję na przykład nihilizmu w ironicznych filmach Davida Lyncha. Na przykład w „Blue Velvet”: tam ironia unieważnia schematyczne i kiczowate przedstawienie rzeczywistości, pod którym skrywa się rzeczywistość prawdziwa (tak ją nazwijmy, choć to pleonazm). Co prowadziłoby do wniosku, że ironia nie jest (nie musi być?) odpowiedzią na nieprzewidywalny, zagrażający świat, jak twierdzi Jarema, tylko właśnie na świat uproszczony, uschematyzowany, kiczowaty. Czyli na pewien obraz świata, natrętnie nam wpychany przez polityków, specjalistów od reklamy, a także wielu religijnych i wielu antyreligijnych objaśniaczy rzeczywistości.
Ironia jest bronią i jako broń może zranić albo zabić. I bywa ironia zabijająca, ironia, po której zastosowaniu nic żywego nie zostaje – to prawda. Ironia podważająca na wszelki wypadek wszystko, jak leci. Ale wydaje mi się, że zdarza się dzisiaj co najmniej równie często ironia, stanowiąca obronę nieoczywistości, Tajemnicy, nierozstrzygalników, aporii, niepewności.
Odczuwam nieprzezwyciężoną potrzebę ironii, gdy słyszę polityka, otwierającego mi świat wytrychem zamiast klucza. Gdy reklama wmawia mi, że stanę się szczęśliwszy, jeśli, nie spłaciwszy kredytu za jeden samochód, kupię na kredyt kolejny (a na niedostatek gotówki poradzi mi parabank). Gdy zadufany w sobie ateusz załatwia tysiące lat poszukiwań duchowych ludzkości prostym objaśnieniem, że „życie jest formą istnienia białka” i tylko człowiek ciemny może sądzić inaczej.
Ale też gdy ktoś, równie często duchowny, jak szczerze przejęty potrzebą ewangalizowania bliźnich świecki, zaczyna mi tłumaczyć reguły życia, nie przekraczając poziomu rozważań dla dzieci, przygotowujących się do Pierwszej Komunii – podczas gdy obaj/oboje jesteśmy dorośli.
W tym ostatnim przypadku, co prawda, zazwyczaj zachowuję ironiczny komentarz dla siebie, zdaję sobie bowiem sprawę, że infantylizm religijny może być równie dobrze efektem zawinionego braku rozwoju duchowego, jak traumy, która cofa nas do stadium, gdyśmy czuli się bezpiecznie, czyli do dzieciństwa właśnie. Więc choć się gotuję, staram się nie ryzykować, że ironią rozbiję tekturową tarczę, którą ktoś sobie, w braku innej, przysposobił przeciwko okropności świata.
Choć bywa, że taki rycerzyk zaczyna (w najlepszej wierze) ranić innych – i tak, wtedy trzeba powiedzieć mu „dość”. Ale niekoniecznie za pomocą ironii – ona jednak bywa mordercza, więc lepiej chyba wtedy zdecydować się na prostoduszny, ale paradoksalnie mniej upokarzający bliźniego gniew.
To prawda, że jeśli traktuję coś poważnie, odsłaniam niedoskonałość, kruchość. Ale „traktować coś poważnie” można albo z szacunkiem wobec wciąż wymykającej się Prawdy, albo z pozycji tej Prawdy rzekomego właściciela.
I to przeciwko tej drugiej postawie, jakże rozpowszechnionej dziś, lekiem bywa ironia; choć i to prawda, że przedawkowane, lub z błędnego powodu przepisane lekarstwo zmienia się niekiedy w truciznę.
Tekst ukazał się na stronie jerzysosnowski.pl
Przeczytaj też: Nie umiem sobie wyobrazić, że moje życie może ostatecznie okazać się bezsensowne
tl:dr (irony mode) 😉 😉