Na „Memento Mori” walka z samym sobą i z rzeczywistością przynosi w końcu wydostanie się ze złudzenia, że własny, zamknięty wszechświat wystarcza do życia.
W drugiej połowie lat 80. obok punków, skinów i metali pojawiła się w Polsce grupa, której wszyscy inni nienawidzili. Wojowali z nią punkowcy, metale, skini, w niektórych rejonach Polski – fani rapu. Białe lub wybielone dżinsy, grzywki „na lotnisko”, czarne, skórzane kurtki, wprasowana w koszulkę róża. Depeszowcy.
Dziś ówczesni fani Depeche Mode dobiegają pięćdziesiątki albo już ją przekroczyli. Dostali też do rąk, po dłuższej niż zazwyczaj przerwie, szczególny prezent – nową płytę „Memento Mori”.
„Nie próbuj zmieniać świata na lepszy”
Dlaczego inne subkultury tak nie znosiły depeszowców? Teoretycznie ich samych trudno było nazwać subkulturą. Można by uznać, że nie łączyła ich żadna szczególna idea, a jedynie estetyka i uwielbienie dla muzyki jednego zespołu.
Jednak w 1994 r. pojawiły się „przykazania prawdziwego fana”, podobno – według tego, co pisze się na forach – stworzone przez fanów z Polski, Czech i Niemiec, a kolportowane przez korespondencyjne fankluby.
Jeśli w „przykazaniach” tych zawarto jakikolwiek wspólny element, to jest nim romantyzm. „Nie uprawiaj seksu niewynikającego z miłości” – to fragment przykazania pierwszego. „Nie zważając na przeszkody i upadki, wciąż szukaj prawdziwej miłości. Tylko życie poświęcone dla innej osoby warte jest przeżycia” – oto przykazanie szóste.
W przeciwieństwie do punkowców, metali czy zwolenników rapu, depeszowcy byli więc grupą skierowaną do wewnątrz, a nie na zewnątrz; romantyczną (w sensie osobistym, nie politycznym), a nie buntowniczą.
„Przykazania” mówią o tym wprost: „Nie staraj się przystosować świata do siebie”, „Nie próbuj zmieniać świata na lepszy”. Być może to nastawienie tak bardzo irytowało bardziej agresywne i ekspresyjne grupy.
„Tu schowasz wreszcie swoje łzy”
„Memento Mori” pokazuje, że po latach ta wsobność i romantyzm pozostają znakiem firmowym Depeche Mode. Już sam początek płyty to manifest odcięcia od świata i zanurzenia we własnym, wewnętrznym kosmosie:
Nie wjeżdżaj w mój świat
Nie mieszaj się w mózg
Nie ruszaj tych ram
Mój wszechświat jest mój
Tu jest moje serce
A tu jest mój Bóg
Nie mieszaj się do nich
Mój wszechświat jest mój
Żaden bój
Żaden tłum
Żaden strach
Żaden grad
Żaden ból
Żaden grób
Żadna śmierć
Nie chcę jej
(„My Cosmos Is Mine”)
W przeciwieństwie do punkowców, metali czy zwolenników rapu, depeszowcy byli więc grupą skierowaną do wewnątrz, a nie na zewnątrz; romantyczną (w sensie osobistym, nie politycznym), a nie buntowniczą
Utwór rozkręca się powoli, wśród industrialnych szumów i trzasków przywodzących na myśl płytę „Ultra”. Gahan hipnotycznie i powoli wyśpiewuje kolejne frazy, a w tle dzieje się coraz więcej. Niestety nie nadąża za tym produkcja – dźwięki od początku mają duże natężenie, co powoduje, że zakres dynamiki jest niewielki. Ten problem będzie jeszcze miejscami przeszkadzał w słuchaniu płyty. Niemniej – intryguje. Nie pozostawia obojętnym.
Narrator tekstów Gore’a i Gahana, skupiony na swoim wewnętrznym świecie, czasem rzuca się jednak w wir życia. Jednocześnie cały czas pozostaje świadomy tego, co dyskretnie obecne w „Memento Mori”, bardziej dyskretnie w treści niż w samym tytule – a mianowicie przemijania:
Przyjdą niedziele
Przyjdą uśmiechy
Dni bez wagi
Żywe kwiaty
Tu schowasz wreszcie swoje łzy
Każdy żegna się i odpływa
Śpiąca wiara
Kochankowie wiedzą
Szepczą:
Będziemy znów duchami
(„Ghosts Again”)
Miłość i groza
Kiedy poznaliśmy tytuł płyty, niektórzy spekulowali, że będzie to concept album dotyczący śmierci i odchodzenia. Niespodziewana śmierć basisty i klawiszowca, Andy’ego Fletchera, stanowiłaby kontekst dla takich rozważań.
Martin Gore odżegnuje się od takich wniosków, twierdząc, że nagrywanie płyty właśnie pomogło zespołowi odwrócić uwagę od tragedii. „Postanowiliśmy kontynuować nagrania zgodnie z harmonogramem. Woleliśmy skupić się na muzyce niż siedzieć w domu i rozmyślać o śmierci Andy’ego” – mówi w wywiadzie dla „Toronto Star”.
„Memento Mori” wydaje mi się raczej płytą o relacjach między tym, co wewnętrzne, a tym, co na zewnętrz. Z zewnątrz przychodzi zagrożenie, nawet jeśli chcieli przekonać samych siebie, że ludzie są dobrzy, a ich złe czyny powodowane są tylko poranieniem („People Are Good”). W tekstach da się wyczuć zmagania z tym, co zewnętrzne – choćby była to miłość.
Najczęściej nie jest ona łatwa. Nie jest to już uwodzicielskie zapraszanie do wspólnego poznawania erotycznych tajemnic jak w „World In My Eyes”, w „Enjoy The Silence” czy na płycie „Songs of Faith And Devotion”. Nie jest to nawet poddanie się miłości jak w „The Bottom Line”. To miłość przepełniona goryczą, a nawet grozą:
Nie uciszą mnie twoje słowa
Twoje merdanie językiem
Twoje długie, smutne opowieści
Twoja dzisiejsza i przyszła pieśń
(„Wagging Tongue”)
Ty będziesz zabójczynią
Ja będę trupem
Ty będziesz śmiechem
Ja będę pointą
(„Don’t Say You Love Me”)
O przemijaniu, obok „Ghosts Again”, opowiada też zaśpiewany w stylu staroświeckiego lush pop „Soul With Me”, którego tekst mógłby, po niewielkich zmianach, wykonać chór gospel: „Śpiewajcie to z najwyższej wieży / Od poranka do północy / Idę tam, gdzie nie ma żadnych trosk”.
Ten moment wytchnienia od razu kontruje chyba najciekawszy i zarazem najbardziej ponury utwór na płycie: „Caroline’s Monkey”. To chwila, kiedy również własny, wewnętrzny wszechświat staje się miejscem trudnym do życia. Kiedy trzeba walczyć samemu ze sobą, ze swoimi instynktami, z własnym, wewnętrznym, płaczącym dzieckiem:
Małpa Caroline rani jej plecy pazurami
Chłodniejsza niż mróz
Ciemniejsza niż czerń
Małpa Caroline jest znów głodna
Biega wokół z nożycami
Podryguje jak na szpilkach
(„Caroline’s Monkey”)
„Mów do mnie, a ja pójdę za tobą”
Ponury nastrój na koniec jednak ustępuje. „Always You” to opowieść o świecie, który „stanął na głowie” i nie daje poczucia bezpieczeństwa. Jedynym stałym punktem pozostaje jednak, mimo wszystko, miłość. „Wystarczy, że będę nadal wierzył w ciebie” – śpiewa Gahan, i dodaje w kolejnym utworze, jak głosi tytuł: „Nigdy nie pozwól mi odejść”.
I wreszcie nadchodzi wielki finał – piosenka, którą, jak twierdzi Jarek Szubrycht w „Gazecie Wyborczej”, mógłby zaśpiewać sam Leonard Cohen. Walka z samym sobą i z rzeczywistością przynosi w końcu otwarcie na świat. Wydostanie się ze śmiercionośnej iluzji samowystarczalności, ze złudzenia, że własny, zamknięty wszechświat wystarcza do życia:
Mów do mnie, a ja pójdę za tobą.
Słyszałem, jak mnie wzywasz
Leżę na podłodze łazienki
Nikogo nie mogę obwiniać
Ale jest przesłanie, które mogę odnaleźć
Słucham, słyszę cię, słyszę twój dźwięk
(„Speak To Me”)
Czy Gahan wypowiada te słowa do ukochanej osoby, czy do samego Najwyższego – to już pozostawiam do interpretacji słuchaczy. Po ostatnich słowach w głośnikach wzmaga się industrialna burza, a potem następuje cisza.
„Memento Mori” nie jest albumem pełnym przebojów. Dominuje chłodna, dość minimalistyczna elektronika, jak w czasach „Black Celebration”. Nie jest to ekstatyczne Depeche Mode, które znamy z „Songs Of Faith And Devotion”. Teraz to zespół stonowany, którego melodie, nawet jeśli obiecujące, często nie są podbudowane odpowiednio chwytliwą harmonią („Wagging Tongue”) lub nagle skręcają w nieoczywiste rejony (wspomniane „Soul With Me”).
Gahan i Gore z pewnością nie podlizują się publiczności. Może nawet przesadzili z tym minimalizmem, bo po przesłuchaniu całości w pamięci zostało mi mniej utworów, niż miałem nadzieję. Pozostaje natomiast trochę do odkrywania przy kolejnych przesłuchaniach.
Dojrzali dziś fani DM powinni być zadowoleni – prawdopodobnie będą chcieli włączyć płytę jeszcze raz, choć do poziomu „Songs Of Faith And Devotion” brakuje jej trochę wyrazistości, a do „Violatora” – trochę przebojowości. Jednak ci, którzy w latach 80. przekreślali litery „DM” na murach (i wszyscy inni), mogą wybrać się w tę podróż.
W podróż, w której wsobny romantyzm i egocentryzm zostały przezwyciężone – i wreszcie można otworzyć się na świat. Kto wie, może nawet na to, by ten świat zmieniać.
Przeczytaj też: Charles Bradley. Sen się skończył
Dzień dobry,
ważna korekta „wagging (your) tongue to nie – he, he – merdanie językiem, lecz:
ktoś miele językiem
ktoś klepie ozorem
ktoś kłapie dziobem
ktoś kłapie jadaczką
ktoś kłapie jęzorem
ktoś kłapie ozorem
ktoś miele jęzorem
ktoś miele ozorem
ktoś międli jęzorem
ktoś paple jęzorem
ktoś pytluje językiem
ktoś trzaska dziobem
ktoś trzepie jęzorem
ktoś trzepie językiem
Pozdrawiam 🙂
I druga korekta przekładu:
„On needles and pins” z utworu „Caroline Monkey” to nie „podryguje jak na szpilkach”, lecz idiomatyczne „siedzi jak na szpilkach”, „siedzi jak na rozżarzonych węglach”, „niecierpliwi się”, „czeka w nerwowym napięciu” (ewentualnie „cierpi katusze”, „przechodzi męki”).
Pozdrawiam 🙂
Kolejna rezcz: „to run with scissors” z utworu “Caroline Monkey” to nie „biegać z nożyczkami”, lecz idiom oznaczający lekkomyślne, ryzykowne bądź bezmyślne zachowanie.
Teksty DM naprawdę mają sens.
@Paweł Kamiński
Szanowny Panie, dziękuję za cenne uwagi.
1) „merdanie językiem” – wg mnie akceptowalne. „Za względami władz w pogoni / Wciąż językiem dzielnie myrda / Tak spienionym, że się golić / Może bez użycia mydła” (W. Majakowski)
2. „Podrygując jak na szpilkach” – licentia poetica, skoro biega, to podryguje, ale…
3. „Bieganie z nożyczkami” – słuszna uwaga, tu powinienem był zrezygnować z dosłownego znaczenia i podać idiomatyczne.
Pozdrawiam i dziękuję za sympatyczną wymianę zdań i doświadczeń językowych.
Ciekawa recenzja, dobrze się czyta.
Jeśli można, to też coś dorzucę. Słucham DM od 1984 roku i prawie nigdy nie uznawałem ich za romantyków etc. Jedynie druga ich płyta tj. „A Broken Frame”, ewentualnie pojedyncze utwory, jak np. „Somebody”, otarły się mniej lub bardziej o romantyzm. Ale to było na początku kariery. Tak naprawdę to Martina Gore kręciły lirycznie seks, śmierć czy na swój sposób religia etc. Czego wyrazem są m.in. płyty „Violator” i „Songs of Faith and Devotion”. W dodatku tej drugiej płycie towarzyszy aura narkotycznego i hedonistycznego upojenia Gahana, który zapłacił w tamtym czasie wysoką cenę za swój nałóg. Choć nie najwyższą, na szczęście.
Najnowsza płyta jest moim zdaniem bardzo dobra. Natomiast lirycznie taki np. utwór „My Cosmos is Mine” trochę trąci egoistycznym podejściem do świata.
Na pewno śmierć tak bliskiej osoby dla Martina i Davida jak Fletcher zrobiła swoje i odbiła duże piętno na płycie, to nie może dziwić. Myślę, jednak, że gdyby do tego nie doszło, płyta miałaby identyczny lub zbliżony klimat. Ostatnie lata zdecydowanie zmąciły pewien poukładany, spokojny świat bogatszej, często nihilistycznej i zbyt materialnej części świata. Było już bardzo fajnie, robiliśmy wiele rzeczy bez ograniczeń, wojna to raczej tylko na kartach podręczników i w filmach. A pandemia – któż to znał? Za przeproszeniem, niektórzy dostali obuchem w łeb. Przyszedł więc czas na refleksję. Mam nieodparte wrażenie, że w naszej części Europy dajemy sobie z tym lepiej radę, ale może dlatego, że myśmy często obrywali na przestrzeni wieków i – jak to się mówi – jesteśmy zaprawieni.