Zima 2024, nr 4

Zamów

Franciszek. Jedenaście nieprzewidywalnych lat

Papież Franciszek podczas synodu biskupów o rodzinie 25 października 2015 r. Fot. Mazur / catholicnews.org.uk

Papież Franciszek od początku pontyfikatu zapowiadał zmierzch królującej dotąd w Kościele kultury klerykalnej. Budził nadzieję na zmianę. Czy ona się dokonała?

Podejmując próbę podsumowania jedenastu lat pontyfikatu Franciszka, trudno nie zauważyć, że dokonała się w tym czasie swego rodzaju rewolucja wizerunkowa w postrzeganiu papieskiego urzędu. Ten papież wyraźnie – wyraźniej niż jego bezpośredni poprzednicy – przesunął akcenty na rzecz myślenia o następcy Piotra jako biskupie Rzymu, a nie namiestniku Chrystusa i „Ojcu świętym”.

Wśród znaków tej – konsekwentnie przezeń dokonywanej – „demitologizacji” papiestwa warto wymienić tytułem przykładu tylko: rezygnację z zamieszkania w pałacu apostolskim (i wybór niewielkiego apartamentu w pełniącym funkcje hotelowe Domu św. Marty), czy też niekonwencjonalny sposób bycia. Zaryzykuję twierdzenie, że papież Franciszek – przez to, co mówił i jak się zachowywał – od początku swojego urzędowania zapowiadał zmierzch królującej dotąd w Kościele kultury klerykalnej. Budził nadzieję na zmianę.

Na peryferia

I nie chodzi tu o samo tylko papiestwo. Bo Franciszek próbował również odnowić obraz całego Kościoła. W dniu inauguracji pontyfikatu (19 marca 2013 r.) mówił o „przyjęciu z miłością i czułością całej ludzkości, zwłaszcza najuboższych, najsłabszych, najmniejszych”. Od początku towarzyszyła mu świadomość, że on – pierwszy od wieków papież spoza Europy – jest w szczególny sposób powołany do wychodzenia na peryferie, również peryferie Kościoła.

Wbrew obawom konserwatystów podnoszących larum z powodu groźby zmiany doktryny Kościoła, papież wcale nie chce owej doktryny zmieniać

Janusz Poniewierski

Udostępnij tekst

W programowej adhortacji „Evangelii gaudium” (2013) pisał zatem o Kościele jako „szpitalu polowym”, kładąc szczególny nacisk na takie pojęcia jak „nawrócenie duszpasterskie” czy „opcja misyjna” – rozumiana jako szukanie nowych sposobów głoszenia Ewangelii współczesnemu światu. Wśród Franciszkowych priorytetów trzeba także wymienić opcję na rzecz ubogich, podkreślanie roli miłosierdzia czy zwrócenie uwagi Kościoła na kwestie ekologiczne.

Nie skończyło się, oczywiście, na samych tylko słowach i deklaracjach. Za nimi poszły czyny. Przede wszystkim reforma kurii rzymskiej, która nie do końca chyba jednak spełniła oczekiwania obserwatorów tego pontyfikatu, niemniej jakieś zmiany w niej nastąpiły. Myślę tu zwłaszcza o symbolicznym uznaniu za najważniejszą Dykasterii ds. Ewangelizacji (w miejsce dotychczas niepodzielnie królującej w świadomości wiernych Kongregacji Nauki Wiary) – jej prefektem został sam papież.

Ważne jest także ustanowienie dykasterii zupełnie nowych: ds. Integralnego Rozwoju Człowieka i ds. Posługi Miłosierdzia. Franciszkowi udało się jako tako uporządkować kwestię sprawiających niegdyś ogromny kłopot watykańskich finansów (wprowadzono m.in. zewnętrzny audyt, uniemożliwiono pranie brudnych pieniędzy, a nowym prefektem Sekretariatu do Spraw Ekonomicznych mianowano świeckiego finansistę). Może to niewiele, w tym kontekście warto jednak pamiętać o słowach XIX-wiecznego arcybiskupa de Merode’a, którego lubi cytować papież z Argentyny: „Dokonywanie reform w Rzymie to jak czyszczenie egipskiego sfinksa szczoteczką do zębów”. Franciszek przynajmniej tego próbuje.

Istotną zmianą, którą zawdzięczamy temu pontyfikatowi, jest ostrzejsze traktowanie przestępstw seksualnych księży (łącznie z usuwaniem ich ze stanu kapłańskiego, tak jak stało się to m.in. z amerykańskim kardynałem McCarrickiem) i wprowadzenie przepisów umożliwiających karanie biskupów winnych tuszowania tych czynów. Choć daleko tu jeszcze do pełnej przejrzystości i do stanu, jakiego byśmy pragnęli, myśląc o Kościele jako szpitalu polowym, naprawdę wychodzącym ku ludziom zranionym i odrzucającym korporacyjną mentalność.

Jednak, mimo wszelkich (słusznych!) zastrzeżeń wysuwanych dziś pod adresem kurii rzymskiej, i mimo jej zaniedbań, trzeba zauważyć, że – jak napisał ostatnio w „Tygodniku Powszechnym” Edward Augustyn – dzięki obecnemu papieżowi i jego determinacji „dokonała się zmiana świadomościowa; dziesięć lat temu nadużycia seksualne wobec nieletnich uważane były przez ludzi Kościoła za problem marginalny, którego nie powinno się nagłaśniać. Dziś nawet ci, którzy przestępstwa bagatelizują, nie odważą się tego głośno powiedzieć”.

To prawda, niemniej cały ten proces jakby wyhamował. „Coraz częściej – zauważał Zbigniew Nosowski w kontekście tzw. sprawy Rupnika – decyzje przychodzące do diecezji z Watykanu są zaskakująco łagodne”. Tak jakby niewłaściwie pojmowanie miłosierdzie (wobec sprawców) nadal górowało nad sprawiedliwością i troską o skrzywdzonych (również te potencjalne).

Zmian doktrynalnych nie planował

Idźmy jednak dalej. We Franciszkowej wizji Kościoła ważną rolę odgrywa synodalność. Dowodem na to może być zwłaszcza ostatni synod biskupów poświęcony samej synodalności właśnie – ale i on nie do końca chyba się udał ze względu na wyraźną obstrukcję w niektórych Kościołach lokalnych.

Synod ten odbywa się równolegle do próby odnowy Kościoła zainicjowanej w Niemczech przez tzw. Drogę Synodalną. Jej promotorzy i zwolennicy mogli liczyć (i zapewne liczyli) na zrozumienie i wsparcie papieża, ale się go nie doczekali. Franciszek – wbrew obawom konserwatystów podnoszących larum z powodu groźby zmiany doktryny Kościoła – wcale nie chce owej doktryny zmieniać, choć pierwsza połowa jego pontyfikatu mogła rzeczywiście coś takiego zapowiadać.

Mam tu na myśli szczególnie adhortację „Amoris laetitia” (2016), która zdawała się dopuszczać (pod pewnymi warunkami) Komunię św. dla osób rozwiedzionych żyjących w nowych związkach niesakramentalnych. A także sugestie dotyczące konieczności namysłu Kościoła nad możliwością wyświęcania żonatych mężczyzn (zwłaszcza w krajach misyjnych), wprowadzenia diakonatu kobiet czy wyrażenia zgody na jakąś formę błogosławieństwa udzielanego parom homoseksualnym.

Dziś papież do tych tematów nie wraca. Być może cofnął się pod ogniem krytyki, przestraszył się schizmy albo – jak sugeruje cytowany wyżej redaktor „Tygodnika” – „żadnych zmian w nauczaniu nie planował. [Bo w gruncie rzeczy] Kwestie doktrynalne niewiele go zajmują”. Owszem, jest teologiem, ale o wiele bliżej mu do południowoamerykańskiej teologii ludu niż do nauki uprawianej na europejskich uniwersytetach.

W obliczu najazdu Rosji na Ukrainę papież okazał się pacyfistą. A frazy pięknie brzmiące w czasie pokoju (np. że każda wojna sprzeczna jest z Ewangelią) w obliczu rosyjskiej agresji okazały się naiwne

Janusz Poniewierski

Udostępnij tekst

Tak czy inaczej, do historii Kościoła (przynajmniej tej pisanej przez konserwatystów) przejdzie jako papież, który ograniczył możliwość sprawowania liturgii trydenckiej (motu proprio „Traditionis custodes”, 2021) „uwolnionej” wcześniej przez papieża Benedykta. Zapamięta mu się również podpisaną wspólnie z wielkim imamem uniwersytetu Al-Azhar w Kairze „Deklarację o ludzkim braterstwie” (2019), bo ma ona duże znaczenie dla kwestii wolności religijnej.

Zapalił świat czy go rozczarował?

Przywykliśmy myśleć o Janie Pawle II jako papieżu-podróżniku (w latach 1979–2004 odbył on 104 podróże zagraniczne). Musi zatem zadziwiać konstatacja, że o wiele od niego starszy Franciszek po jedenastu zaledwie latach pontyfikatu (w czasie którego przeżywaliśmy pandemię koronawirusa) odbył takich podróży ponad 40.

Z mojego, bardzo subiektywnego punktu widzenia na szczególną uwagę zasługuje pielgrzymka do Kanady (2022), gdzie papież prosił rdzenną ludność o przebaczenie za zbrodnie wyrządzone jej przez chrześcijan w ramach opartej na przemocy rasistowskiej „misji cywilizacyjnej”, która przybierała formę kulturowego ludobójstwa (autochtoni czekali na te przeprosiny wiele lat).

Leży przede mną wydana kilka lat temu książka o Franciszku napisana przez włoskiego watykanistę Gianfranca Svidercoschiego „Papież, który zapalił świat” (2017). Dziś ten sam dziennikarz na łamach „Tygodnika Powszechnego” nie kryje rozczarowania, mówiąc o papieżu, który „podzielił świat”: „Pontyfikat zaczął się od dobrych pomysłów, tylko później stało się z nim coś złego”.

Dla nas, mieszkańców Europy, największe rozczarowanie przyszło wraz z wybuchem wojny w Ukrainie. W tej – wołającej o pomstę do nieba – sytuacji papież okazał się pacyfistą, niemającym zrozumienia dla tradycyjnej chrześcijańskiej koncepcji „wojny sprawiedliwej” i traktującym to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, jak konflikt, za który winę ponoszą obie walczące ze sobą strony. Frazy pięknie brzmiące w czasie pokoju (np. że nie ma wojen sprawiedliwych, a każda sprzeczna jest z Ewangelią) w obliczu rosyjskiej agresji okazały się naiwne. A na dodatek mogły posłużyć usprawiedliwieniu ewidentnego zła.

Niełatwo mi zrozumieć odmowę przyjazdu do Kijowa, uzasadnianą niemożliwością analogicznej wizyty papieża w Moskwie. Trudno mi zaakceptować – dziwną z punktu widzenia Ewangelii – dyplomację i, moim zdaniem złudną, nadzieję na to, że Stolica Apostolska będzie mogła w przyszłości pełnić rolę mediatora. Na szczęście papież od czasu do czasu potrafi przyznać się do błędu i zmodyfikować swoje stanowisko. W drugiej połowie ubiegłego roku wyraźnie już zatem mówił o cierpieniu Ukraińców i unikał zrównywania kata z ofiarą, co przydarzało mu się wcześniej.

Franciszek, który w przeszłości wielokrotnie wypowiadał się jak prorok (na przykład na greckiej wyspie Lesbos, gdzie pojechał, żeby okazać solidarność z uchodźcami próbującymi przedostać się do Europy), w ocenie tej wojny bywał niejednoznaczny. Często zachowywał się jak polityk albo analityk mający na uwadze wieloaspektowość problemu (mówił na przykład, że nie można „sprowadzać złożoności do rozróżniania między dobrymi i złymi bez refleksji nad korzeniami i interesami, które są bardzo skomplikowane”). Z drugiej strony zdarzało mu się czasem powiedzieć coś wyjątkowo nieprzemyślanego (na przykład słynne już zdanie o „szczekaniu NATO u drzwi Rosji”).

Papieska gadatliwość i lekceważenie wagi wypowiadanych słów to realny problem tego pontyfikatu. Poprzednicy Franciszka przyzwyczaili nas do tego, że papieże nie rzucają słów na wiatr. Jemu natomiast zdarza się mówić rzeczy, które potem muszą prostować albo wyjaśniać watykańscy rzecznicy. Trudno tej jego słabości nie krytykować, choć można spróbować spojrzeć na nią jak na kolejny przykład wspomnianej wcześniej „demitologizacji” papiestwa: odarcia urzędu z (rozumianej potocznie, nie dogmatycznie) nieomylności.

Ciekawie puentuje ją publicysta „Tygodnika Powszechnego”: „Parezję – prawo do swobodnej i nieograniczonej wypowiedzi – [papież] uważa za filar wolności. Na szczęście nie tylko swojej. Od dziesięciu lat żaden teolog nie został pozbawiony prawa do nauczania z powodu głoszonych tez”. I to również warto w tym podsumowaniu podkreślić.

Wesprzyj Więź

Co będzie dalej? Nie sposób tego przewidzieć. Kiedyś można było spekulować, że Franciszek będzie chciał pójść śladem Benedykta XVI i odejdzie na emeryturę. Zresztą sam zdawał się to zapowiadać. Dziś – mimo że jest już człowiekiem sędziwym – powiada, że nie zamierza na razie zrezygnować: „Uważam, że posługa papieża jest ad vitam [do śmierci]. Nie widzę powodu, dla którego miałoby tak nie być”.

Taki właśnie – nieprzewidywalny – jest ten papież.

Przeczytaj też: Politi: Franciszek myli się w ocenie wojny? Tak myślą tylko Europa i USA

Podziel się

3
Wiadomość