Amerykańska Akademia bardzo by chciała mówić o „naszym tu i teraz”, w tym kierunku w ostatnich latach pracuje. Uczy się w praktyce znaczenia słowa „inkluzywność”. Ale czy rzeczywiście tak jest?
Choć coraz więcej osób deklaruje, że nie czeka na oscarową noc, to i tak interesujemy się wynikami. Kto okaże się największym wygranym? Kto zaś przegranym? Czy ktoś kogoś tym razem też uderzy? Czy nie pomylą kopert? Czy żarty na gali będą chociaż trochę zabawne? Jakie kreacje zobaczymy na czerwonym dywanie? Ktoś mądry powiedział w minionym wieku, że „Hollywood isn’t a place. It’s a state of mind” (tłum. Hollywood to nie jest miejsce, tylko stan umysłu). Za sprawą Oscarów moglibyśmy zatem mierzyć temperaturę tego stanu, jego (anty)sympatie, różne nastroje.
Czy oscarowe sukcesy i ekscesy mówią nam coś ważnego o kształcie współczesnego świata? Do pewnego stopnia na pewno. Amerykańska Akademia zresztą bardzo by tego chciała i też w tym kierunku w ostatnich latach pracuje. Uczy się w praktyce znaczenia słowa „inkluzywność”. Ale czy rzeczywiście tak jest? Jak to w ogóle sprawdzić?
W małych aktach dobroci
Wielkie zwycięstwo „Wszystko wszędzie naraz” (Everything Everywhere All At Once) – aż siedem zdobytych Oscarów! – jest z pewnością świadectwem zachodzących przemian. Nie chodzi mi nawet o same kwestie reprezentacji bohaterów (a dokładnie ich azjatyckiego pochodzenia), ale też o matrycę narracyjną. Film Daniela Kwana i Daniela Scheinerta to amalgamat wielu sposobów opowiadania, wielu światów, wielu gatunków. Jak na elevated genre przystało twórcy pakują sporo ważnych, życiowych i filozoficznym komunikatów w gatunkowym, wielobarwnym opakowaniu.
Sercem „Wszystko wszędzie naraz”, nawet bardziej niż multiwersa, okazują się być rodzinne relacje. Różne pokolenia dzieci, różne pokolenia rodziców, ale wspólne niegojące się rany i brzydkie skazy, które zdają się przechodzić bezwiednie z pokolenia na pokolenia. Danielsom (tak zwykło się określać ten zacny duet) udało się stworzyć jedną z najbardziej oryginalnych odysei filmowych we współczesnej audiowizualnej popkulturze.
Oczywiście film ten znalazł też swoich krytyków (latający cyrk i brokatowa cepeliada w jednym), ale była to zdecydowania mniejsza grupa. Osobiście byłam pod dużym wrażeniem tego niemalże filozoficznego traktatu o życiu odmienianym nieustannie przez różne przypadki; niewykorzystanych szansach różnych wersji nas samych. Niesamowicie cenię sobie przekaz „Wszystko wszędzie naraz” – to, co nas spotyka nie zawsze ma sens, łatwo porzucić wszelką nadzieję i egzystencjalnie skapitulować. Ale ostatecznie w małych aktach dobroci i wyrozumiałości – będąc po prostu dla siebie mili i czuli – możemy powalczyć o budującą perspektywę dla nas samych i otoczenia. Czy nie jest to przekaz idealny na nasze czasy?
Kwestie reprezentacji oczywiście też są ważne, a nagrody dla Michelle Yeoh i Ke Huy Quana to bardzo ważny krok w walce nie tylko o obecność, ale też sprawczość i podmiotowość azjatyckich bohaterów i bohaterek w Hollywood.
W przypadku Yeoh mówimy wręcz o epokowych zwycięstwie. Pochodząca z Malezji aktorka jest pierwszą w 95-letniej historii Amerykańskiej Akademii aktorką azjatyckiego pochodzenia, która wygrała w kategorii najlepsza rola pierwszoplanowa. Oscar mógł trafić po raz trzeci do Cate Blanchett, ale trafił po raz pierwszy w zupełnie nowy świat (wcale nie tak odległy świat).
Szkoda, że głosujących nie było stać na to, aby historię przepisać podwójnie i nagrodzić Oscarem również operatorkę biopicu o Elvisie Presleyu, Mandy Walker. Umówmy się – w filmowym świecie Baza Luhrmanna kamera nigdy nie pozostaje przezroczysta, ona tańczy i cierpi razem z bohaterami. Jest nieustannie zbliżającą się drogą do duszy postaci. Oscar dla Walker byłby nie tylko prawomocny, ale też po prostu zasłużony.
Na Zachodzie wygrywa silniejszy
Nie zawsze potrafimy być dla siebie mili i wyrozumiali. A reperkusje tego typu postaw doskonale widzimy w jednym z największych przegranych oscarowego wieczoru, „Duchach Inisherin” (The Banshees of Inisherin) Martina McDonagha. Pádraic (Colin Farell) i Colm (Brendan Gleeson) są w stanie wojny. Wojny niechcianej i chwilami absurdalnej – Colm zrywa nagle, bez ostrzeżenia, wszelkie więzy przyjaźni z Pádraikiem, a Pádraic nie umie się z tą myślą pogodzić i walczy o uwagę mężczyzny. Konflikt się zaostrza, każdy trzyma się sztywno swoich racji.
Zwycięskiemu duetowi wieczoru, Danielsom, udało się stworzyć jedną z najbardziej oryginalnych odysei filmowych we współczesnej audiowizualnej popkulturze
McDonagh rysuje w kluczu tragikomicznym przypowieść o nieustępliwości ludzkiej natury. I choć akcję swojego filmu osadza w bardzo konkretnej rzeczywistości (Irlandzka Wojna Domowa, 1923), nie sposób nie czytać całej groteskowej potyczki na malowniczej irlandzkiej wyspie przez aktualne wydarzenia. Choć bohaterowie nie biorą udział w bezpośrednich działaniach zbrojnych (wszystko zdaje się toczyć „obok tej wielkiej wojny”, blisko, ale jednak obok), to wojenną iskrę noszą nieustannie w sobie. „Wszystko wszędzie naraz” i „Duchy Inisherin” są na antypodach nie tylko stylistyki i filmowej materii, ale też przekazu. Byłoby cudownie gdyby rozjemcą napiętej sytuacji na linii Pádraic – Colm stał się właśnie niepozorny i tylko pozornie zagubiony Waymond Wang (Ke Huy Quan).
Z polskiej perspektywy z pewnością najbardziej boli brak wyróżnienia dla „IO” Jerzego Skolimowskiego i Ewy Piaskowskiej. Nie ukrywam, że byłam w teamie sympatyków tego filmu. Bardzo chciałam, aby przyprowadzony przez Jimmy’ego Kimmela osiołek okazał się znakiem przyszłej radości dla polskiej ekipy.
Podobnie jak na Zachodzie, również i na Oscarach w tej materii było bez większych zmian. Wygrał silniejszy, ale niekoniecznie najlepszy z całej stawki. Silniejszy bo znakomicie reprezentowany przez potentata, który wie jak się bawić w tę grę, a co ważniejsze – ma ogromne środki, aby to robić.
Docenione sowicie już podczas rozdania nagród BAFTA „Na Zachodzie bez zmian” (Im Westen nichts Neues) Edwarda Bergera to solidna ekranizacja przenikliwej i bolesnej prozy Ericha Marii Remarque’a. Film dobitnie pokazujący okrucieństwo i bezsens wojny, przerażający urok działania wojennej propagandy. Mam jednak poczucie, że po takim jak filmie „1917” Sama Mendesa poprzeczka dotycząca opowieści o IWŚ została postawiona znacznie wyżej. Produkcja nagrodzona Oscarem m.in. za genialne zdjęcia Rogera Deakinsa opowiadała o wojennym koszmarze w bardzo długich, chwilami wręcz klaustrofobicznych ujęciach, które niesamowicie działały na naszą percepcję, dociskały nasze zmysły.
Silne wrażenia, jakie zachowały się niemalże w moim ciele po seansie „1917” nie pozwoliły przyjąć w pełni netflixowej wizji Bergera. Takiej szkolnej w sumie wizji; twórca niczym matematyk wiedział, kiedy postawić na skrajny naturalizm, kiedy na symbolizm, kiedy na poetyzm. A „IO” urzekło mnie swoim roztrzepaniem, swoistym nieokrzesaniem.
Berger to filmowy matematyk, Skolimowski – malarz. Polski twórca z całym dobrodziejstwem inwentarza porzuca fabularną klarowność i czytelność, na rzecz czystej synestezji. Nie ma priorytetyzacji „ludzkich wątków”, a jeśli któryś z nich zaczyna się nawet atrakcyjnie i drapieżnie rozkręcać, to i tak je porzucamy na rzecz oślej drogi krzyżowej. Bo w „IO” wszystko dosłownie kręci się wokół „IO”, tego „ja-twórczego” i „ja-bohaterskiego”. Nasz osiołek wpisuje się przecież w cały rodowód postaci Skolimowskiego; postaci, które są w wiecznym poszukiwaniu, tułacze, a może nawet ucieczce. Postaci, dla których sama droga jest ważniejsza od celu.
Po mapach świata mężczyzn
Bardzo się ucieszyłam, w momencie gdy to jednak Sarah Polley odebrała statuetkę za najlepszy scenariusz adaptowany, a nie ekipa „Na Zachodzie bez zmian”. „Women Talking” to film wybitny. Wybitnie napisany, zainscenizowany, zagrany i wyreżyserowany.
Podobnie jak w „Duchach Inisherin” punktem wyjścia jest nagle powstały konflikt, związany z równie nagłym uświadomieniem sobie przez bohaterki, że tragiczne w skutkach status quo nie może dalej funkcjonować. W filmie wystąpiły m.in. Claire Foy, Rooney Mara, Frances McDormand i Jessie Buckley. To przepiękna opowieść o samostanowieniu się wykorzystywanych fizycznie i psychicznie latami kobiet, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, jakie miały miejsce w kolonii Mennonitów, bodajże w Boliwii.
Rozmowy kobiet przekształcają się w dialektyczną podróż przez dzieje kobiet w ogóle. Bohaterki próbują głosować za najlepszym ich zdaniem rozwiązaniem dla nich i ich córek – zostać z oprawcami, walczyć z nimi albo po prostu wyjechać. A co z żarliwie wyznawanymi zasadami wiary, które nakazują przebaczenie? Jak poruszać się po mapach świata tak konsekwentnie rozrysowanych przez mężczyzn? Jak uwierzyć w swoją moc sprawczą w momencie gdy latami odbierano ci konsekwentnie głos?
Polley nie dostarcza łatwych czy też jednoznacznych odpowiedzi, a każde pytanie rodzi dalsze pytania. Najważniejsze jest jednak to, że pomimo wielu różnic charakterologiczno-światopoglądowych tytułowe kobiety decydują się na solidarność i nowy rodzaj wspólnoty. Wspólnoty, w której już żadna córka, żadna siostra, żadna matka czy żona nie zostanie już nigdy zgwałcona. Ani przemocą, ani podstępem. Nigdzie.
Docenienie takiego filmu jak „Women Talking” – ważnego społecznie, a kameralnego – pokazuje, że filmowy Olimp czasem dostrzega coś więcej niż samego siebie.
Przeczytaj też: „Holy Spider”. Z pozdrowieniami dla reżimu
Bardzo ciekawy artykuł. Nam osobiście zabrakło jakiejkolwiek statuetki dla “Blisko”, mimo że konkurencja była potężna, choć sama nominacja w kat. “Najlepszy film nieanglojęzyczny” to także docenienie.