Kiedy byłem mały, „Kompania braci” stanowiła dla mnie widowisko o bohaterach strzelających z karabinów, o ich zwycięskich bitwach. Po latach nie widzę już bohaterów, a zwykłych chłopaków. Wszyscy młodzi, niektórzy nawet młodsi ode mnie.
Siódmy odcinek cyklu „Seriale, które nie zaczęły się wczoraj”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj
Strasznie ciężko wraca się do tego serialu. Gdy dokładnie 22 lata temu „Kompania braci” miała premierę, liczyłem sobie siedem lat, a wojna kojarzyła mi się z zabawami w dorosłych. Kawałek od mojego bloku mieliśmy z kolegami bazę, gdzie toczyliśmy bitwy na kamienie i patyki; na zabawkowe karabiny na kulki z plastiku kupione podczas odpustu. Byliśmy dziećmi wychowanymi na telewizji, gdzie połowa filmów w niej pokazywanych dotyczyła właśnie wojny.
Dziś, kiedy patrzę na „Kompanię braci”, myślę sobie, że to, co usłyszałem i zobaczyłem wtedy w telewizorze, rozlega się na ukraińskich ulicach.
Pomiędzy
Powiecie, że to dwie różne wojny; że tamta była światowa i że stała się większym wstrząsem. A tak w ogóle, to serial HBO opowiada o amerykańskich żołnierzach lądujących w Normandii, którzy z entuzjazmem zaciągnęli się na front, a Ukraińcy zostali zaatakowani na swojej ziemi i wyrwani ze zwykłego życia. Jednak upieram się przy tym, że wojny są ostatecznie zawsze takie same; niczym się od siebie nie różnią. I wtedy, i dzisiaj dwudziesto- lub dwudziestoparoletni w większości żołnierze szykowali się, by zabijać, by samemu zginąć i oddać wojnie najlepsze lata swojego życia.
Tytułowe braterstwo rozgrywa się w cichych, prowadzonych półgłosem na froncie rozmowach, ale też w pracy małych gestów. Najważniejszym orężem jest bycie razem, wśród swoich, wśród kumpli
Dzisiaj ten obraz nabiera innego sensu. Dla mnie, kiedy byłem mały, „Kompania braci” stanowiła przede wszystkim widowisko o historii, o bohaterach strzelających z karabinów, o ich zwycięskich bitwach. Po latach nie widzę już bohaterów, a zwykłych chłopaków. Wszyscy młodzi, niektórzy nawet młodsi ode mnie.
Połowa z nich nie wróciła z wojny.
Zamiast epickich batalistycznych scen dostrzegam więc wszystko to, co małe, pomiędzy. Najbardziej porusza mnie wątek z trzeciego odcinka, w którym pewien żołnierz, z oczami okrągłymi od strachu, przyznaje się przed dowódcą, że stchórzył. Po skoku, kiedy wylądował na tyłach wroga, nawet nie próbował walczyć. Schował się. Uciekł. Bał się, że zginie za wcześnie.
Porucznik mu odpowiada: „Wszyscy się baliśmy. Ty schowałeś się, bo wierzysz, że jest nadzieja. Musisz pogodzić się z faktem, że już nie żyjesz. Im szybciej się to stanie, tym szybciej będziesz mógł walczyć. Znikną litość, współczucie, wyrzuty sumienia. Tak jest na każdej wojnie. Trzeba robić swoje…”.
Usłyszał to chłopak, który tydzień wcześniej skończył dwadzieścia jeden lat. Nazywał się Albert Blithe. Podczas jednego z patroli został ciężko ranny. Nie odzyskał już zdrowia. Umarł kilka lat później.
„Kompania braci” to obraz pokolenia, które zostało zniszczone przez wojenną machinę.
Historie o ludziach
A zaczęło się od tego, że historyk Stephen E. Ambrose napisał książkę o wojnie. Publikacji na ten temat jest na rynku setki, tysiące, ale ta miała trochę innymi słowami opowiedzieć o tym, co ludziom wydawało się znane. Czytelników zainteresowała w „Kompanii braci” perspektywa. Koncentracja na jednej, choć wyróżniającej się kompanii piechoty. Na niepowtarzalnych osobowościach. Na działaniach ludzi niewidocznych w podręcznikach.
„To właśnie owa personalizacja zafascynowała mnie w tej historii” – pisał autor w krótkim wstępie. – „Ludzie mają już dość globalnego spojrzenia. Nie chcą po raz kolejny czytać o Eisenhowerze i Naczelnym Dowództwie, o prezydencie Roosevelcie i jego sztabie, o strategii. Chcą poznać historię i doświadczenia zwykłego żołnierza. Chcą wiedzieć, co robił i dlaczego”. W myśl zasady, że historie wojenne to przecież historie o ludziach.
I tak, przez prawie dwa lat, Ambrose wsłuchiwał się w świadectwa weteranów kompanii E 506 pułku piechoty spadochronowej 101 Dywizji Powietrznodesantowej. Wśród nich byli Walter Gordon, Richard Winters, Dick Winters, Carwood Lipton, Donald Malarkey, Bill Guarnere, Shifty Powers i paru innych. Ambrose kontaktował się z nimi telefonicznie, listownie, namówił też dużą grupę do napisania wojennych pamiętników – najdłuższe liczyły ponad dwieście stron, zawierały niesamowicie dojmujące i intymne fragmenty, które mogłyby wejść do kanonu. Kilkakrotnie odwiedził miejsca, w których walczyła kompania.
Pracę nad książką ukończył w 1992 roku. Co było dla Ambrose’a największym zaskoczeniem? To, jak wielka bliskość i zażyłość łączyły jego bohaterów. „Jasne było dla mnie, że ich wojenne braterstwo trwa nieprzerwanie, przez wszystkie te lata, które minęły od tamtego czasu” – pisał. – „Nadal byli jak bracia. Regularnie się odwiedzali. Pomagali sobie w biedzie i potrzebie. A łączyły ich zaledwie trzy lata wspólnych przeżyć, i to na skutek przypadku, który sprawił, że armia zetknęła ich ze sobą w jednej kompanii”.
Tom Hanks i Steven Spielberg, jako producenci, zaczęli prace nad serialową „Kompanią braci” kilka lat później. Scenariusze odcinków konsultowali z Ambrosem, osobiście jeździli także do weteranów i wysłuchali cierpliwie wszystkiego, co mieli do powiedzenia.
Podobną pracę wykonali w tym zakresie aktorzy. Ludzi, których mieli zagrać na ekranie, pytali o przeżycia i uczucia z tamtych czasów: „Czy pan się wtedy uśmiechał? Odczuwał radość? Napięcie? A może był pan przygnębiony, w stanie depresji?”. Słyszeli zwykle straszne historie o walkach, które ciągnęły się bez końca, ale emerytowani żołnierze mówili też o tym, że nie dali się złamać dzięki jedynej dobrej rzeczy, którą wydała wojna: dzięki koleżeństwu.
Wróg to człowiek taki jak my
Bo „Kompania braci” to opowieść o braterstwie, o walce ramię w ramię, które też zdarza się na każdej wojnie. Pisał już o tym Remarque w „Na zachodzie bez zmian”: „Różnice, które stwarzało wykształcenie i wychowanie, są prawie zatarte i ledwo jeszcze rozpoznawalne. […] Jesteśmy żołnierzami, a dopiero potem w dziwny i wstydliwy sposób jednostkami ludzkimi. Jest to wielki związek braterstwa, który przedziwnie jednoczy odblask kamractwa pieśni ludowych, poczucie solidarności uwięzionych oraz zdesperowanego wspomagania się skazanych na śmierć, i spaja nas na tym poziomie życia. […] To zbudziło w nas zmysł koleżeństwa, abyśmy zdołali uniknąć otchłani opuszczenia. […] To jedyny sposób ocalenia”.
Ten zmysł koleżeństwa widać, oczywiście, w serialu w kilku miejscach. Tytułowe braterstwo rozgrywa się w cichych, prowadzonych półgłosem na froncie rozmowach, ale też w pracy małych gestów, w dotyku. Koledzy z kompanii polegają na sobie, mogą nawzajem powierzać sobie swoje uczucia i myśli. Ratują rannych druhów. Albo towarzyszą im, gdy ci umierają daleko od domu. Najważniejszym orężem jest więc bycie razem, wśród swoich, wśród kumpli.
„Kompania braci” w pewnym sensie romantyzuje ten stan i romantyzuje też samą wojnę, mówiąc o tym, że najwyższego stopnia łączności międzyludzkiej, z którym nic innego nie może się równać, można zaznać tylko w braterskim boju, wyłącznie pośród pól usłanych poranionymi i zabitymi ludźmi.
Najdobitniej myśl ta wybrzmiewa w ostatnim odcinku, w domknięciu. „Wszystkich nas łączą więzy, które mogą powstać tylko w walce. Łączą braci, towarzyszy z okopu, którzy wspierali się w słabości. Patrzyli na śmierć, cierpieli pospołu. Jestem dumny, że razem służyliśmy. Zasłużyliście na długie szczęśliwe życie w pokoju”.
I tu ujawnia się zarazem najgłębsza przewrotność – słowa te padają z ust niemieckiego oficera. Takie rozwiązanie, odwrócenie roli, relatywizuje perspektywę; pokazuje, że śmiertelny wróg to przecież taki sam, jak my, człowiek.
Wojna to życie w ciągłym zagrożeniu, ale również – jak pisał Ambrose – to świat, w którym wszystko staje na głowie. Obcy ludzie, których pierwszy raz w życiu się widzi, są gotowi się pozabijać. Jeśli im się to uda, nie czeka ich kara, ale przeciwnie: medale i ordery. A przecież w innych okolicznościach ci młodzieńcy, walczący po różnych stronach, mogliby stać się sobie bliscy i zostać najlepszymi przyjaciółmi.
Kluczowy w „Kompanii braci” jest zresztą odcinek dziewiąty, w którym amerykańscy żołnierze poznają wroga. Dochodzą do wniosku, że to tacy sami ludzie jak oni. Nie różnią się w gustach czy stylu życia. Lubią wędkować, oglądać filmy. Lubię się śmiać. Nie lubią wojny. Są porządni, są pracowici i wykształceni.
Łączy ich jeszcze jedno. Nieważne, czy Niemiec, czy Amerykanin, każdy z nich nie może się doczekać powrotu do domu. Na każdego z nich ktoś czeka. Nie wszyscy oczywiście mają tyle szczęścia – z wojny wraca o wiele mniej ludzi, niż się na nią wyprawia. A jeśli wracają, to odmienieni, wybrakowani, zakleszczeni w tamtym czasie. Koszmary nawiedzają ocalonych w biały dzień, wydają się strasznie bliskie. W głowach nadal trwa umieranie.
W pamięci
Jest coś jeszcze, co dotyka mnie w tym serialu ze spraw dotyczących wojny. To moment, w którym żołnierze kompanii E znajdują podczas patrolu porzucony przez nazistów obóz koncentracyjny. Nie wiedzą, co to za miejsce. Nigdy dotąd o czymś podobnym nie słyszeli. Zbrodnia ludobójstwa zyskuje tu twarze ocalonych, wygłodzonych niemal na śmierć więźniów, których drut kolczasty odgradza od świata. Są wśród nich lekarze, muzycy, urzędnicy, rolnicy, intelektualiści. Zwykli ludzie. Tacy jak wszyscy. Żydzi i Polacy. Tu ponumerowani jak bydło. Paleni żywcem w barakach.
„Boże… rozumiesz to? Czy można to zrozumieć? Czemu ci ludzie tu w ogóle są” – pytają w pewnej chwili zdziwionym głosem alianccy żołnierze. Jest to o tyle dla mnie istotna scena, że sam pochodzę z Oświęcimia. Urodziłem się w tym mieście, widok obozu jest mi znany od dziecka – przejeżdżałem koło niego niemal każdego dnia, przez co wrósł w mój codzienny krajobraz.
Kiedyś próbowałem jednak wyobrazić sobie, co czuli ci, którzy wyzwalali obozy, a którzy nie mieli pojęcia o tym, co się w nich dzieje. Te obrazy zbierają się w pamięci, utrwalają, zostają na całe życie.
Bo każdą wojnę, jak ktoś napisał, toczy się dwukrotnie. Raz na polach bitewnych. Drugi raz w pamięci.
Przeczytaj też: Niech żyje wojna!?
Kilka lat temu odwiedzilem to miejsce, gdzie znajdowal sie oboz KZ Kaufering, oswobodzony przez Kompanie Braci. Swiadomosc tragedii ludzkich, ktore tam sie odgrywaly, chwyta za gardlo i nie pozwala bic sercu…
“Kluczowy w „Kompanii braci” jest zresztą odcinek dziewiąty, w którym amerykańscy żołnierze poznają wroga.”
W dziewiątym odcinku jest też wyzwolenie obozu. Chyba równie kluczowe.