Emilia Dłużewska napisała niedepresyjną książkę o depresji. Sprawność intelektu i poczucie humoru pozwalają autorce nie rozpaść się na kawałki przed oczami bliźnich.
Opisz siebie tak, jakby opisał cię mężczyzna – taki twitterowy challenge przyjęła jakiś czas temu Emilia Dłużewska. „Byłaby całkiem ładna, gdyby wyjęła to żelastwo z nosa, przestała przycinać sobie grzywkę nad umywalką i czasem założyła szpilki. Ale niewiele by to pomogło. Nawet przebrana za damę nie byłaby stanie pozbyć się aury kobiety, która ma zdecydowanie za dużo opinii i za mało czystych ścierek”.
Emilia Dłużewska ma 35 lat, ma od kilkunastu lat chłopaka z wąsami, o którym czasem pisze na fejsie per Stary, ma w nosie to żelastwo i ma włosy pokolorowane na róż. Jest dziennikarką w dziale kultury „Gazety Wyborczej”. Pisuje o popkulturze, kinie i serialach, feminizmie, metoo, sztuce krytycznej i ogółem o wszystkim, co wyda jej się interesujące. Ostatnio na przykład o filmie „Upadek” z Michaelem Douglasem pod pretekstem jego trzydziestej rocznicy.
Zwróciłem na nią uwagę w 2015 roku. Napisała wtedy w warszawskim dodatku „Gazety” o mojej pierwszej książce, „Zawsze jest dzisiaj”. „Powoli i w skupieniu – bo tylko tak da się czytać tę książkę – przesuwa się czas, odmierzany rozgrzanym asfaltem, opadającymi z drzew gruszkami, szeleszczącymi pod nogami liśćmi”.
Potem przeczytałem w „Gazecie” wiele, myślę, że dziesiątki, jej tekstów. W zeszłym roku napisałem do niej (korespondowałem z nią na Messengerze per Szanowna Pani): „Bardzo lubię czytać pani teksty, byłbym dumny, mając taką autorkę w czasach, kiedy redagowałem dział kultury, a pani była gwiazdą przedszkola i wczesnej podstawówki”.
Teraz wydała książkę pod tytułem „Jak płakać w miejscach publicznych”. 35 lat to jest młody wiek jak na autobiografię. Jest to jednak autobiografia specyficzna: to opowieść o przygodach z depresją w typie dwubiegunowym, z chodzeniem do terapeutek i psychiatrki, o lekach.
„Witam w klubie”, napisałem do niej, kiedy przeczytałem o jej dwubiegunówce w wywiadzie w „Noizzie”. Jej dwubiegunówka jest jednak w porównaniu z moimi katastrofalnymi doświadczeniami na szczęście lajtowa („Twoja depresja w porównaniu z moją jest doprawdy śmieszna” – Andrzej Mleczko). Dłużewska nie zaliczyła pełnej manii, psychozy z urojeniami i paranoją – czasem tylko robiła się nagle weselsza, aktywniejsza, wyzbyta lęku i hamulców, gadająca do ludzi i wypełniona pomysłami. Takie stany medycyna nazywa hipomanią. Z biegiem lat hipomanie mogą się robić coraz mniej hipo, a coraz bardziej hiper, ale jak się jest na lekach przez cały czas, to takie przygody mogą człowieka zupełnie ominąć.
Na jej życiu większy stempel postawiła depresja z okresowymi atakami lęku czy niepohamowanego smutku i „Jak płakać w miejscach publicznych” daje plastyczny obraz życia na zepsutym napędzie, w poczuciu ogólnej nieadekwatności, w stanie, który najlepiej przeleżeć w wannie oglądając seriale. „Jakby całe wasze życie kurczyło się i obsychało, stając się kłującym punkcikiem pod mostkiem. Jakby ktoś obłożył was watą szklaną. Jakby każde wyjście do sklepu, każda rozmowa, każdy telefon były olimpijskim występem łyżwiarki figurowej, która z uśmiechem namalowanym szminką, w idiotycznie błyszczącym stroju usiłuje wykręcić potrójnego axla”. „Złośliwość mojej depresji polega na tym, że nie jestem w stanie rozmawiać z ludźmi, a jednocześnie tylko towarzystwo ludzi jest w stanie utrzymać mnie we względnym pionie”.
Ta książka o smutnych sprawach jest jednocześnie bardzo śmieszna. Jej pierwsze zdanie (a pierwsze zdanie w książce to rzecz tak fundamentalna jak tytuł i zdanie ostatnie) brzmi: „Każdej tragedii towarzyszy coś zabawnego”. Jak już przekonaliście się dzięki cytatom, które wcześniej dałem, Dłużewska pisze w stylu ironicznym, a także autoironicznym, przygląda się swoim przygodom psychicznym z pełnym humoru dystansem („martwię się, że wszystkie niedopałki, jakie kiedykolwiek rzuciłam na ziemię, zamiast trafić do śmietnika, spłynęły do oceanu i właśnie teraz dławią się nimi żółwie”). Jest to więc niedepresyjna książka o depresji. Sprawność intelektu i poczucie humoru pozwalają autorce nie rozpaść się na kawałki przed oczami bliźnich.
Książka jest zbudowana z fragmentów, na ogół półtorastronicowych, każdy z własnym tytułem. Te mikroopowiadania mają swój temat, rozwinięcie i puentę. Myślałem o tej książce jak o ciągu slajdów podczas zabawnej prezentacji na smutny temat. Dłużewska igra też z formą poradnika – są w książce rozdziały „Po czym poznać, że czas iść do psychiatry”, „Jak wstać z łóżka w dziesięciu krokach”, „Jak płakać w miejscu publicznym” (w sześciu punktach; ostatni to „Większość ludzi woli nie oglądać nawet płaczących bliskich. Widok obcej płaczącej osoby działa na nich mniej więcej jak widok człowieka w szlafroku mówiącego do siebie, samotnej kobiety pchającej przed sobą wózek z pięcioma kotami albo kogokolwiek trzymającego w ręku ulotki o Jezusie”).
Byłem w „Pardon, to tu” na wieczorze autorskim Emilii. Nie pogadaliśmy, bo kolejka po autografy była za długa, ale w następstwie tego niespotkania przeszliśmy na Messengerze na ty. Zapowiada się pierwsza kawa. Porozmawiamy sobie dowcipnie o smutnych sprawach oraz poważnie o sprawach wesołych.
Przeczytaj także: Uczmy się od Finów. U nich biblioteki są miejscami „pierwszej potrzeby”