Zima 2024, nr 4

Zamów

Nieznośna trafność diagnozy. Dlaczego „Prawo ulicy” nie ma sobie równych

Kadr z pierwszego sezonu „Prawa ulicy”, USA 2002. Fot. Materiały prasowe

„Prawo ulicy” wciąż jest tak znakomite, bo przedstawione w serialu diagnozy wcale się nie zestarzały. Wręcz przeciwnie – na naszych oczach powtarza się historia Baltimore.

Szósty odcinek cyklu „Seriale, które nie zaczęły się wczoraj”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

„«Breaking Bad» to najlepszy serial, jaki widziałem… No, może poza «Prawem ulicy»” – recytuje w hipnotycznym zapętleniu Peter Griffin, bohater „Family Guy’a”, kultowej produkcji o satyrycznym zabarwieniu. Otępiony telewizyjnymi komunikatami mężczyzna powtarza wynik ugody zawartej między krytyką a publicznością – „Prawo ulicy” (The Wire) nie ma sobie równych. Ponad dwie dekady od premiery pierwszego odcinka serialu podpisuję się pod tym werdyktem i jako kinomanka, i jako filmoznawczyni.

Historii policyjnych, śledczych, podejmujących temat zorganizowanej przestępczości i pracy w organach ścigania nie brakuje na małym i dużym ekranie. Akcja wielu z nich rozgrywa się w metropoliach kojarzonych z klasyką amerykańskiego kina – w Nowym Jorku, Chicago, Los Angeles. Obfitują one często w spektakularne sceny brawurowych pościgów, krwawych bójek i strzelanin oraz widowiskowych aresztowań. Dlaczego więc wszyscy uparli się, żeby tytuł „najlepszego serialu” przyznać produkcji o Baltimore, gdzie gonitwy nieraz ustępują miejsca mozolnemu przeszukiwaniu archiwów?

Koronkowa robota

W dwudziestą rocznicę premiery serialu Gioncarlo Valentine, fotograf z Baltimore, przygotował dla „The New York Timesa” reportaż o tym, jak dziś mieszkańcy miasta patrzą na głośną produkcję HBO. Większość z oddaniem śledziła losy telewizyjnych policjantów i gangsterów. Wciąż pamiętają nagłe zainteresowanie mediów i obecność ekipy realizacyjnej na szarych ulicach. Jedna z kobiet przyznaje jednak, że dopiero niedawno zdecydowała się zapoznać z serialem. Dlaczego? Wszystko, co przedstawiono w telewizji, musiała i tak oglądać na co dzień.

Za sukcesem „Prawa ulicy” stał sztab profesjonalistów – aktorów, reżyserów, producentów, operatorów i techników. Ale główne zasługi trzeba oddać pomysłodawcom opowieści: Davidowi Simonowi, dziennikarzowi śledczemu, i Edowi Burnsowi, byłemu oficerowi policji.

Simon i Burns dokładnie badali każdy aspekt przedstawionej później na ekranie działalności przestępczej. Ważne było kręcenie w plenerze, niemal chirurgiczne rekonstruowanie miejsc, które stały się niemymi świadkami upadku Baltimore

Aleksandra Krajewska

Udostępnij tekst

Kiedy w pierwszym sezonie serialu zawiązuje się zespół do walki z handlem narkotykami, wszyscy detektywi chcą pracować w terenie. W biurze, a w zasadzie w zakurzonej piwnicy, zostają Lester Freamon (Clarke Peters) – oficer uznany przez przełożonych za „bezużytecznego”, Roland „Prez” Pryzbylewski (Jim True-Frost) – skrajnie niekompetentny żółtodziób, którego posadę regularnie ratuje wysoko postawiony teść, oraz Leander Sydnor (Corey Parker Robinson) – młoda nadzieja baltimorskiej policji, a jednocześnie żywa rekompensata za przyjęcie Preza do zespołu.

Co robią policjanci? Wertują strona po stronie rejestry spółek, udziałowców, nieruchomości i raporty z kampanii wyborczych. Ich mrówcza praca doprowadza nie do ulicznych dilerów, a do wpływowych polityków i przedstawicieli administracji publicznej. Simon i Burns wykonali na rzecz serialu dokładnie tę samą robotę co zespół Freamona.

Kochamy „Prawo ulicy”, bo fascynują nas jego bohaterowie z krwi i kości, postacie rozbudowane i niejednoznaczne, jak James „Jimmy” McNulty (Dominic West) – zapalony, ale notorycznie naginający prawo oficer ze swoim zuchwałym „What the fuck did I do?”; Russell „Stringer” Bell (Idris Elba) – gangster ze szkoły wieczorowej, próbujący wdrożyć teorię ekonomii na kierujących się prawem siły ulicach; czy wreszcie Omar Devone Little (Michael Kenneth Williams) – czuły kochanek o homoseksualnej orientacji, a jednocześnie postrach lokalnych dilerów, do których bezpardonowo mierzy z ukrytej pod długim płaszczem giwery.

Cała galeria niesamowitych charakterów na pierwszym, drugim i każdym kolejnym planie to mozaika prawdziwych osobistości miejscowego półświatka. Simon i Burns dokładnie badali każdy aspekt przedstawionej później na ekranie działalności przestępczej. Ważne było kręcenie w plenerze, na osiedlach Baltimore i niemal chirurgiczne rekonstruowanie miejsc, które stały się niemymi świadkami upadku miasta.

Triumf wolnego rynku

Twórcy podchodzili do kwestii akcentu, słownictwa, slangu i charakteryzacji ze szczególnym pietyzmem. W efekcie przesiąknięty atmosferą miasta serial stał się niemal kronikarskim zapisem pewnego etapu w historii Baltimore. Wyjątkowość „Prawa ulicy” wynika z czegoś jeszcze: jednostkowe losy i anegdoty stały się punktem wyjścia do postawienia bardziej uniwersalnej diagnozy. Dla Simona nie była to zwykła opowieść o policjantach i złodziejach. Dziennikarz chciał pokazać, jak „kapitalizm triumfuje nad wartością ludzkiego życia”.

Rzeczywiście, kolejne sezony traktują o rozkładzie instytucji demokratycznych i zapaści usług publicznych w skorumpowanym mieście. Widzimy bezradność szeregowych policjantów wobec chronionego finansowym układem nielegalnego handlu substancjami, systematyczne podkopywanie pozycji związków zawodowych przez wielką politykę, obojętność państwa na rosnące bezrobocie, demoralizację administracji samorządowej, skutki niedofinansowania systemu oświaty i komercjalizacji mediów. Scenarzyści zręcznie spletli wszystkie te wątki w jedną opowieść o życiu mieszkańców Baltimore, tworząc wielowarstwową sagę, którą krytycy lubią przyrównywać do powieści Dickensa czy Dostojewskiego.

Jak na ironię, sformułowane przez Simona spostrzeżenia nie straciły na aktualności. Pozbawiona instytucjonalnego wsparcia jednostka często pozostaje bezbronna w rynkowej grze, a drobne potknięcie może słono kosztować. Pojedyncze postacie próbują podjąć walkę z systemem – Prez rezygnuje z bezpiecznego etatu w policji na rzecz pracy z trudną młodzieżą, a Bubbles (Andre Rojo) angażuje się w grupie anonimowych narkomanów, ale to wciąż jedynie krople w morzu.

Jeśli Simon chciał poddać krytyce skrajny wariant amerykańskiego kapitalizmu, to egzemplifikację przekonania o bezduszności wolnego rynku stanowią z całą pewnością najpierw Stringer, a następnie Marlo Stanfield (Jamie Hector). O ile inni gangsterzy respektują obowiązujący w ramach danej organizacji przestępczej kodeks, dla tej dwójki liczy się tylko zysk. Jeśli ktoś zaburza finansową płynność, musi zostać bezzwłocznie usunięty.

Skąd my to znamy?

Sezon drugi jest dla mnie, a pewnie i nie tylko dla mnie, szczególnie słodko-gorzki. Akcja przenosi się do portu, gdzie skarbnikiem miejscowego związku zawodowego dokerów jest robotnik o znajomo brzmiącym nazwisku.

Francis „Frank” Sobotka (Chris Bauer) to Amerykanin polskiego pochodzenia. W jego domu stoją figurki ubrane w regionalne stroje ludowe, a rodzina odwiedza miejscową parafię św. Kazimierza. Choć wypowiadane po „polsku” kwestie brzmią dość koślawo, to już wzajemne utarczki między rodakami wypadają całkiem wiarygodnie. Frank jest w ciągłym konflikcie ze swoim krajanem – majorem Stanislausem „Stanem” Valchkiem (Al Brown), a gdy sytuacja portowców ulega pogorszeniu, zwraca się o pomoc do znajomego księdza, który może zaaranżować spotkanie z senator Barbarą Mikulski.

Są więc w serialu momenty swojskie i jakby bliższe widzowi znad Wisły, jednak postać Sobotki to znacznie więcej niż zabawna figura drobnego kombinatora. Z jednej strony zezwala on na kontrabandę na nabrzeżu; z drugiej – pozyskane w pokątny sposób środki przeznacza na kampanię decydentów, którzy mogliby odwrócić los marniejących z roku na rok doków.

Frank doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co stanie się, jeśli przemysł portowy i związki zawodowe będą dalej rozmontowywane. Jest więc gotów iść na wojnę z całym światem, bo przecież przetrwali już „Bobbiego Kennedy’ego, Podstępnego Dicka (K*tasa) Nixona i Ronniego Związkożercę Reagana”.

Gdy jeden z robotników ulega wypadkowi i grozi mu amputacja nogi, związkowcy odwiedzają jego rodzinę, wręczając przy tym zapłakanej żonie pokaźnie wypchaną kopertę. Jeśli oni nie zaopiekują się bliskimi chorego, nie zrobi tego nikt, a na pewno nie pozbawione powszechnej opieki zdrowotnej państwo.

W kanciapie Franka często kręci się Johnny „Fifty” Spamanto (Jeffrey Pratt Gordon) – młody mężczyzna pracujący przy wyładunku. Trzy sezony później Johnny, dotknięty kryzysem bezdomności, ogrzewa się pod mostem. Nie ma już ani Franka, ani związków, ani pracy w porcie.

Będzie tak, jak jest

„Polski” wątek kończy rozbudowana sekwencja montażowa do piosenki „Feel Alright” Steve’a Earle’a. Śledztwo w sprawie handlu ludźmi zostało zamknięte, a kilku podejrzanych staje przed sądem, ale rak toczący tkankę miejską Baltimore postępuje. W porcie szybko pojawiają się nowi przemytnicy i kolejne oszukane dziewczyny z Europy wschodniej, a biznes narkotykowy znów kwitnie.

Portowcy patrzą z wrogością na stróżów prawa, którzy nie zdołali ochronić Sobotki. Mężczyźni piją już nie tylko po zakończonej zmianie, bo przecież zmian jest coraz mniej. Z braku lepszego zajęcia sięgają więc po alkohol w środku dnia, podczas gdy dźwigi, żurawie i kontenery rdzewieją na opustoszałym nabrzeżu. Za drutem kolczastym, wśród porozrzucanego złomu i w pustych przyczepach ostatnie tchnienie wydają amerykański przemysł i klasa robotnicza. Przez niemal kolejne 20 lat nikt się o nich nie upomni.

Wesprzyj Więź

Dziś Stany Zjednoczone wciąż zmagają się ze skutkami brutalnego demontażu rodzimej produkcji, podobnie zresztą jak wiele innych krajów rozwiniętych, w tym Polska. Kiedy włodarze Baltimore wbijają w ziemię złote łopaty – symbol startującej inwestycji – młodzi chłopcy w innej części miasta uczą się, jak nie dać się złapać.

Pewnie i oni chcieliby mieszkać w wysokich wieżach prywatnych apartamentowców, tylko czy mają na to szanse? Przecież to podobno tylko kwestia nastawienia i ciężkiej pracy – tak przynajmniej obiecuje American dream.

Przeczytaj też: Soprano w terapii. Ten serial zdrowie psychiczne traktuje serio

Podziel się

3
Wiadomość