Zima 2024, nr 4

Zamów

„The Office”. Śmiech, co rodzi bliskość

Steve Carell jako Michael Scott w serialu „The Office”. Fot. Materiały prasowe

Kochamy ten serial, bo możemy przejrzeć się w kameralnym świecie jego bohaterów jak w lustrze. Pośmiać się z nich, a jednocześnie – zrozumieć ich.

Piąty odcinek cyklu „Seriale, które nie zaczęły się wczoraj”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

Mógłbym zacząć klasycznie: jest lato 2001 roku, Ben Silverman – amerykański producent, zajmujący się adaptowaniem hitów na amerykański rynek – pomieszkuje u przyjaciółki w Londynie. Wieczorem z nudów przerzuca kanały telewizyjne. Nagle natrafia na dziwaczny serial, kręcony za pomocą jednej kamery, opowiadający o pracownikach pewnego biura i ich szefie, którego wysokie mniemanie o sobie rozmija się z tym, jak postrzegają go inni…

Tyle że o genezie jednego z najwybitniejszych seriali komediowych w historii, jak również o anegdotach zza kulis, przeczytać można w książkach o „The Office”, wydawanych w ostatnich latach ochoczo także w Polsce.

Amerykańskie „The Office” to znacznie więcej niż serial, jego bohaterowie stają się dla widza przyjaciółmi, którzy go pocieszają w gorszych momentach

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Może więc lepiej zacznę tak: jest lato 2017 roku, w sobotnie popołudnie przyjaciel puszcza mi pewien odcinek. Do dziś pamiętam jego numerację: „01, 06” – sam początek sezonu szóstego. Przezabawny prolog o parkourze, następne dwadzieścia jeden minut to historia o plotkach, które ktoś rozsiewa w regionalnym oddziale firmy papierniczej Dunder Mifflin w Scranton. Niepowtarzalni bohaterowie, iskrzące się humorem dialogi i sytuacje, opary absurdu. Potem już sam sięgnąłem po więcej.

Wkrótce złapałem się na tym, że biurowe przygody oglądam regularnie, codziennie, że stały się one niemal niezbywalnym komponentem mojego planu dnia (minimum jeden odcinek, najczęściej przed snem). I tak przez ostatnich sześć lat. Pierwsze zapętlenie wszystkich sezonów, trzecie, piąte. Po siódmym przestałem liczyć…

Sukces w rodzinie

Wspominam o tym, by pokazać, że amerykańskie „The Office” to znacznie więcej niż serial, jego bohaterowie stają się dla widza przyjaciółmi, którzy go pocieszają w gorszych momentach.

Twórcom, na czele z showrunnerem Gregiem Danielsem, zależało, by zaproponować coś innego niż dotychczas. Zamiast idealnych, atrakcyjnych fizycznie postaci postanowili pokazać przeciętnych bohaterów (odgrywanych przez nieznanych aktorów) i ich przeciętne perypetie. Zamiast nagłych zwrotów akcji, rodem z telenoweli, stworzyć specyficzne tempo opowieści, dobrze oddające prozę życia. Sama opowieść miała dotyczyć zresztą nie świata, który zazwyczaj interesuje telewizję, a jego obrzeży – niepozornego miasteczka w Pensylwanii. Wszystko po to, by oglądający mógł westchnąć pod nosem: „Mam tak samo, znam to”…

Amerykańska wersja znacznie się rozrosła. Z dwunastu brytyjskich odcinków w Stanach powstało dwieście (chyba jedynie pilot przepisuje tamtejsze gagi jeden do jednego) – ponad siedemdziesiąt godzin, które nagrodzono finalnie pięcioma statuetkami Emmy.

Grający w Dunder Mifflin główne skrzypce Michael Scott (rola życia Steve’a Carella) – według jego własnej autocharakterystyki: „szef, ale przede wszystkim przyjaciel pracowników i komik”, do tego mistrz dekoncentracji i marnowania firmowego czasu – raz za razem rzuca na ekranie maksymę, że zarządzana przez niego firma to rodzina. Jako pierwsza uwierzy w to… ekipa pracująca przy tym udawanym serialu dokumentalnym.

Aktorki i aktorzy, scenarzyści, reżyserzy, operatorzy, montażyści, charakteryzatorki, technicy – wszyscy oni pracowali ramię w ramię, przez dekadę zaprzyjaźniając się ze sobą. Mało tego, czymś niepowtarzalnym, a dla nich normalnym stała się rotacja funkcji: asystentka szefowej castingu zagrała jedną z istotnych ról (Phyllis), podobnie zrobili pracownik techniczny (Creed, najbardziej odjechana postać w całej plejadzie) i scenarzysta (w serialu Mose, kuzyn Dwighta), zaś zawodowi członkowie obsady podpowiadali pokojowi scenarzystów, jak rozwinąć losy ich bohaterów, albo sami pisywali czy reżyserowali epizody.

Wszystko po to, by stworzyć coś autentycznego. I mieć przy tym niezłą zabawę.

Głosujmy nad istnieniem Boga

Poza wszystkim przecież „The Office” to mistrzowska komedia. Zastanawiam się, który odcinek jest moim ulubionym. Chyba ten: szef biura walczy ze stresem swoich pracowników, urządzając roast na swoją cześć (nie do końca rozumiejąc, czym jest roast…). Wcześniej obserwujemy fałszywy alarm przeciwpożarowy, co to wymknął się spod kontroli, i zamiast uczyć zastosowania procedur, doprowadza do zawału jednego ze sprzedawców. Trzeba więc przeprowadzić szkolenie z pierwszej pomocy. Tylko czy to, że – jak zauważa Michael – instruktażowy manekin nie oddycha, jest jego głównym problemem, skoro nie ma rąk i nóg?

Humor serialu opiera się na kilku elementach. Po pierwsze, kierownik oddziału uparcie wierzy, że wszystko można omówić na spotkaniu w sali konferencyjnej, oraz że on zrobi to najlepiej. Urządza więc swoim podwładnym szkolenie z różnorodności (nieważne, że powodem jest jego rasistowski żart), sensie życia i religii (po tym, jak powoduje wypadek przed biurem), niepełnosprawności (rzuca do zaproszonego gościa na wózku: „Ile myjesz zęby? 40 sekund? Niesamowite, jak świetnie sobie radzisz”), orientacji seksualnej (kiedy nieświadomie wyautowuje w biurze geja) czy depresji (inicjuje pokaz, w którym…. a zresztą, obejrzyjcie sami). Kiedy twórcy niedawnej polskiej odsłony każą szefowi siedleckiej Kropliczanki organizować pogadanki, podczas których chce on głosować nad istnieniem Boga albo edukować seksualnie, puszczając film porno – kiwam z zadowoleniem głową: ktoś tu wie, o co chodzi.

Kolejny element: najzabawniej jest wtedy, gdy bohaterowie „The Office” wcale nie chcą być zabawni. Na przykład Michael prowadzi interwencję, odkrywszy, że jego podwładna jest alkoholiczką. Pomiędzy pytania, czy kobieta dużo pije, wkrada się wzmianka, czy kwestionuje zasady mormonów (użył przypadkowo materiałów z ich strony). Innym razem Scott próbuje poważnie negocjować z kimś wynagrodzenie, ale ponosi klęskę, bo koledzy zwracają mu uwagę, że na podszewce jego marynarki – „świetnie skrojonej” – zamiast „for men” widnieje „women”, a spodnie nie mają tylnych kieszeni. Albo na statku prowadzi szkolenie i krzyczy, że idą na dno (jako firma, skoro się nie starają). Efekt? Kilka postronnych osób wyskakuje za burtę…

Do tego dochodzą komediowe improwizacje, aktorska swoboda (z prób zrezygnowano w połowie trzeciego sezonu), zaskakujące puenty („– Otworzyłem firmę, gdy w siedemdziesiątym wróciłem z Wietnamu. – Ach, słyszałem, że tam pięknie”) i pewnego rodzaju niezręczność wpisana w tkankę serialu. Jak wtedy – obiecuję, już kończę – gdy w pilotowym odcinku szef, oswajając nowicjusza z „biurowym poczuciem humoru”, dla żartu zwalnia recepcjonistkę i dziwi się, że ta płacze, a potem nazywa go durniem, zamiast się śmiać.

Miejsce dla niedopasowanych

Są w „The Office” sceny – zwłaszcza w późniejszych sezonach – które przełamują komediową konwencję, dotykając spraw poważnych lub ściskając gardło (odcinek „Goodbye, Michael” jest bezkonkurencyjny w tej kategorii).

Pamiętam też co najmniej jedną scenę, która idealnie oddaje istotę serialu. Oto Michael Scott urządza w piwnicy biura dyskotekę. Ekranowa para, Pam i Jim (dwoje najrozsądniejszych pracowników) zamierzają tego dnia w sekrecie się pobrać. Schodzą „tylko na chwilę” na dół. I zostają dłużej, odkładając ciche wesele, bo – jak przyznają – „lubią ten kicz”.

Wracamy zatem do początku. Kochamy ten serial, bo możemy przejrzeć się w kameralnym świecie jego bohaterów jak w lustrze. Pośmiać się z nich (aha, czyli inni postępują jeszcze głupiej niż ja), a jednocześnie – zrozumieć ich. Odnaleźć się w miłosnym niespełnieniu, którego raz za razem doświadczają (brytyjska wersja z Ricky’m Gervaisem była jeszcze bardziej gorzka). W poczuciu, że życie ucieka im przez palce, że praca, którą wykonują, jest pozbawiona większego sensu, że po drodze zgubili gdzieś ambicje i tak naprawdę chcieliby być gdzieś indziej.

Jest w „The Office” zaskakująca mądrość, odkrywana przy kolejnych seansach. Tytułowe biuro staje się – z kilkoma wyjątkami – klubem przegrywów, odmieńców, porzuconych kochanków, pominiętych marzycieli; miejscem schronienia dla ludzi spóźnionych, niedopasowanych i niezdecydowanych.

Wesprzyj Więź

Pocieszeniem jest dla nich świadomość, że nie muszą serfować przez życiowe fale całkowicie sami, mogą odnaleźć pewną wspólnotę z koleżankami i kolegami siedzącymi biurko obok. Odkryć, że Scranton to niepowtarzalne centrum, a piękno to zwyczajność. Wystarczy jedynie nauczyć się patrzeć. I śmiać się – ze społecznych oczekiwań, z korporacyjnego wyścigu, z siebie samych.

Ten śmiech okazuje się, również dla widzów, terapeutyczny. Rodzi nie ironię, a bliskość.

Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia

Podziel się

2
3
Wiadomość

Już chyba mam główną rolę: “Arcybiskup podkreśla, że rodzice i dziadkowie, a także nauczyciele i wychowawcy, oraz cała wspólnota Kościoła muszą robić wszystko, co w ich mocy, aby umacniać dzieci i młodzież w przekonaniu o wielkiej wadze uczęszczania na lekcje religii, zwłaszcza w czasie, gdy w Polsce nasilają się głosy, które kwestionują wartość nauczania religii w szkole, kosztem innych przedmiotów. ” 😉

@karol: Oj kusisz, kusisz 🙂 Caly czas chodza mi po glowie mysli, kogo obsadzic w rolach Dwighta (apb Jedraszewski?), Michaela (apb Gadecki? abp Polak?), Creeda (abp Skworc?), Jima (abp Rys?), Ryana (bp Lechowicz?) usw.