Żegnający się ze światem Cash w wielu z tych piosenek spaceruje po linie nad rozpaczą. Ale ostatecznie chyba w nią nie wpada.
Takich płyt najlepiej słucha się nocą. I najlepiej pisze się o nich właśnie wtedy. Po kilku miesiącach własnego gapiostwa odnotowuję ważną dla mnie rocznicę: w listopadzie 2022 roku minęło dwadzieścia lat od ukazania się albumu „American IV: The Man Comes Around” Johnny’ego Casha, paradoksalnie jednej z najlepszych płyt ostatnich czterech dekad.
Paradoksalnie, bo przecież krążek – a właściwie krążki, przecież na przestrzeni lat premierę miało sześć części – nie zawierał jedynie autorskiego materiału. Obok odświeżonych starych nagrań Casha, znajdziemy tam znakomite covery znanych utworów oraz pojedyncze piosenki napisane przez odchodzącego mistrza.
Część czwarta jest chyba najlepsza. Pamiętam, gdy się ukazała. Miałem raptem dziesięć lat. Może to dziwne, ale zaintrygowała mnie twarz starca na okładce (z dzisiejszej perspektywy wcale nie był stary, dobijał raptem do siedemdziesiątki, no ale wyniszczała go cukrzyca). I jego głos – absolutnie niepowtarzalny. Moja fascynacja nim trwa do dzisiaj, może nawet z wiekiem się zwiększa. Coraz bardziej doceniam też to, czym ta płyta i cały cykl tak naprawdę są…
Większość osób zna zapewne drugi utwór albumu, czyli obsypane nagrodami „Hurt” – intrygujący przykład sytuacji, gdy cover okazuje się lepszy od oryginału. To zresztą doskonałe wprowadzenie w ton i tematykę całości. Trudno przejść obojętnie nad wersami o przegranym życiu, byciu „królem zamku z piasku” i niemożliwym do zrealizowania marzeniu, by cofnąć się „o milion kroków wstecz”.
Właściwie wszystkie utwory to swoiste „listy poplamione łzami”, protesty przeciwko opuszczeniu i odchodzeniu, precyzyjnie rozpisane pożegnania ze światem. Warto słuchać po sobie części czwartej i piątej, wydanej już po śmierci Casha. Albumy te bowiem znakomicie się uzupełniają. Ciekawy jest też sposób, w jaki uznany muzyk boksuje się na nich z własną starością, odchodzeniem bliskich, bezlitosnym czasem. Wydaje mi się, że w wielu miejscach niemal dosłownie spaceruje po linie nad rozpaczą. Ale ostatecznie chyba w nią nie wpada.
Chciałoby się od razu rzucić frazes o tym, że ratunkiem jest dla niego wiara. Niby tak, ale z pewnością nie banalnie rozumiana wiara. Już kilka lat wcześniej – na „American III” – widział ciemność i nadzieję, że ktoś uchroni go od niej. Teraz w jednym z ostatnich napisanych przez siebie utworów wspomina o „mocy potężniejszej niż on sam”, jednak nie w tonie triumfu, a bolesnego godzenia się z tym, co trudne. Śpiewa o długiej drodze, którą przebył. Może ciągle przechodzi. I ma nadzieję, że na tej drodze, którą „okrywa mrok”, nastąpi spotkanie.
Albo przejmujące „Help me”. „O, Panie, pomóż mi przejść / Kolejną milę, tylko jedną więcej milę / Jestem zmęczony chodzeniem samemu” – nuci schorowany artysta. I jeszcze: „Myślałem, że poradzę sobie sam / Ale teraz wiem, że już więcej nie wytrzymam / […] zejdź ze swojego złotego tronu / do mnie, do nędznego mnie / Potrzebuję czuć dotyk Twojej delikatnej dłoni / Rozerwij łańcuchy ciemności / Pozwól mi zobaczyć, Panie, pozwól mi zobaczyć”. Podobnie kilka lat później prosił inny wspaniały muzyk, Leonard Cohen…
U Casha jest jeszcze wyrażona nieśmiało nadzieja, że kiedyś gdzieś tam wszyscy się odnajdziemy, „nieważne gdzie, nieważne kiedy”. I dużo chwytających za gardło pieśni o miłości. Do dziś zastanawiam się, kto piękniej opowiedział o tym, że chce być dla ukochanej osoby mostem, po którym ta przejdzie przez życiowe burze – Paul Simon i Art Garfunkel czy siedemdziesięcioletnia legenda country? Albo ujmujące wspomnienie, gdy po raz pierwszy widzi się twarz tej, która stanie się najważniejsza na świecie… Albo rozdzielające serce wyznanie o żegnaniu przyjaciół, których autorem była pierwotnie cudowna czwórka z Liverpoolu.
Cash zresztą na krążku numer 5 – tym ze stoma autostradami w tytule – staje się Orfeuszem, starającym się chwycić ukochaną, June Carter, za dłoń. Ta jednak umiera na kilka miesięcy przed mężem (pamiętamy, który wielki polski poeta doświadcza niemal w tym samym czasie tego samego?). Pogrążony w smutku Johnny sięga po oręż, którym posługiwał się od zawsze: prosi współpracowników o możliwość nagrywania kolejnych piosenek.
Ich ton jest jeszcze bardziej elegijny. Bezradny geniusz śpiewa o tym, że June była „różą jego życia”. Ale nie próbuje ocalić ukochanej. Raczej za nią podążyć, dołączyć do niej. Zdążyć na „wieczorny pociąg”. Oswobodzony z ciężarów wrócić do Domu.
Gaśnie cztery miesiące po miłości swojego życia. Nam zostaje muzyka, świadectwo niezwykłych zapasów. Może więc człowiek czasem nie cały umiera?
Przeczytaj też: „Jutra może już nie będzie”. Elegia o artyście spełnionym