Jesień 2024, nr 3

Zamów

Soprano w terapii. Ten serial zdrowie psychiczne traktuje serio

Kadr z serialu „Rodzina Soprano”, USA 1999-2007. Fot. Materiały prasowe

Terapia, na którą chodzi główny bohater „Rodziny Soprano”, jest w serialu Davida Chase’a czymś więcej niż narracyjnym wytrychem. Pozwala inaczej spojrzeć na całą opowieść i z większą czujnością obserwować zawiązywane na ekranie konflikty.

Czwarty odcinek cyklu „Seriale, które nie zaczęły się wczoraj”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

W poczekalni Tony wpatruje się w rzeźbę nagiej kobiety. W gabinecie siada w fotelu i nie do końca wie, co robić. Milczy, dopóki doktor Melfi nie nawiąże rozmowy. Najsłynniejszy serial w historii współczesnej telewizji zaczyna się od wizyty głównego bohatera u terapeutki – rozwiązanie tak proste, że dzisiaj uznalibyśmy je chyba za kliszowe. Ćwierć wieku temu widok niedźwiedzich rozmiarów gangstera na kozetce był jednak czymś nowym, może nawet wyzywającym. Jakie obietnice zawierał pilot „Rodziny Soprano”? Czy po sześciu sezonach, kiedy opowieść o gangsterach z New Jersey dobiegła końca, udało się ją spełnić?

Wracam do pierwszego odcinka po dobrych kilku latach od obejrzenia całości – tylko jeden raz, a ponoć „Rodzina Soprano” smakuje równie dobrze, a może nawet lepiej, przy drugiej, trzeciej, czwartej powtórce. Niech będzie; na razie pielęgnuję jeszcze w pamięci stopniowe odkrywanie włosko-amerykańskiego świata stworzonego przez scenarzystę i producenta Davida Chase’a.

Ciągła introspekcja

Zaczynając powtórkę pilota, rozpoznaję od razu pierwszą obietnicę, jaką składa on widzom i widzkom: będzie to serial o wnętrzu, a raczej o tym, jak w chaosie brutalnej codzienności Tony znajduje kawałeczek przestrzeni na introspekcję. Terapia w „Rodzinie Soprano” jest czymś więcej niż wytrychem narracyjnym, dzięki któremu grany przez Jamesa Gandolfiniego święty, wrażliwy potwór może wprowadzić najważniejsze postaci dramatu. Z każdą wszak Tony ma jakiś „problem”: matka, żona, wujek, bratanek, córka, syn. Świat wokół gangstera – jeśli wierzyć jego relacji – przydusza go i stawia przed nim niemożliwe do spełnienia wymagania.

„Rodzina Soprano” to serial o wnętrzu, a raczej o tym, jak w chaosie brutalnej codzienności główny bohater znajduje kawałeczek przestrzeni na introspekcję

Sebastian Smoliński

Udostępnij tekst

Czy kolejne sezony „Rodziny Soprano” to w miarę rzetelny obraz mafijnych zależności i kryzysów? A może po prostu opowieść gangstera, który zniekształca rzeczywistość i nakłada na nią swoje emocje, wyparcia, samousprawiedliwienia? Chase nie korzysta z możliwości, by uczynić fabułę wyłącznie subiektywną wizją głównego bohatera – byłoby to za proste i kłóciło się z wielowątkową, rozpisaną na lata i dziesiątki postaci historią.

A jednak druga obietnica, jaką na wstępie składa serial, brzmi: zajmiemy się tu zdrowiem psychicznym na serio, bez parodystycznych scen z nawiedzonym terapeutą i bez pomijania snów, tych momentów błogiego zapomnienia, które jednak mogą zamienić się w koszmar i wysyłać do nas sygnały, jakich sami nie potrafimy rozszyfrować.

Sceny snów z kolejnych sezonów zainscenizowane zostały po mistrzowsku. Chyba są trochę wpatrzone w alienujący oniryzm David Lyncha, ale przede wszystkim wypływają z bólu i marzeń Tony’ego, z jego lęków i ran. Zastanawiam się, na ile przed dwoma dekadami traktowaliśmy tę warstwę serialu na poważnie. Czy terapeuci i Prozac nie byli egzotyczną wizytówką Zachodu, wizytówką, do której podchodziliśmy z lekkim pobłażaniem i wyższością? Zgodnie z popularnym truizmem to my, przejechani walcem wojen światowych i komunizmu, wiemy przecież, czym są „prawdziwe problemy”.

Wracam do tego wątku z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że w Polsce wreszcie debatujemy niemal codziennie o dobrostanie, depresji i zaburzeniach psychicznych. Co więcej, czytając ostatnio eseje ambitnych licealistów odkryłem, że tematy te są dla nich ważne i dysponują oni już językiem, żeby o nich mówić. Po drugie, pozwala to trochę inaczej spojrzeć na „Rodzinę Soprano” i z większą czujnością obserwować zawiązywane na ekranie konflikty.

Niuanse giną w tłumaczeniu

Ciekawe, że albo polszczyzna, albo tłumacze lub tłumaczki nie zawsze nadążają za psychologicznymi niuansami, z których utkany jest pierwszy odcinek. W scenie u doktor Melfi terapeutka wspomina, że Tony miał prawdopodobnie atak paniki. Polski lektor trzyma się tego terminu, ale napisy na platformie HBO Max błędnie tłumaczą „panic attack” jako „załamanie nerwowe”. Kiedy w innym momencie Soprano mówi, że jego matka przeżyła Wielki Kryzys, doktor Melfi zauważa, że znów wspomniał on o „słowie na d”, mając na myśli depresję. W polszczyźnie powiązanie między nazwą tej choroby a kryzysem ekonomicznym („Great Depression”) niestety ginie, zabierając nam satysfakcję z gry słownej.

Ale to drobiazgi. Prawdziwy problem z tłumaczeniem (a czym innym jest terapia jak nie właśnie rozmawianiem, pytaniem, tłumaczeniem?) pojawia się w scenie, która pieczętuje trzecią obietnicę pilota: „Rodzina Soprano” pokaże, jak Tony nawiguje w środowisku męskim (całkiem sprawnie) i kobiecym (z trudnością, niezdecydowaniem, czasem jak zbity pies, czasem jak wkurzony buldog).

Obecność tego konfliktu już w pierwszym odcinku wychwytują Matt Zoller Seitz i Alan Sepinwall w wydanej cztery lata temu książce „The Sopranos Sessions”, wskazując między innymi na pierwsze ujęcie po napisach: kamera stoi za plecami rzeźby nagiej kobiety i kadruje Tony’ego tak, by wydawało się, że znajduje się on pomiędzy nogami statuetki.

Syn strasznej, wysysającej energię matki trafi na „kobiece łono” w gabinecie doktor Melfi, a także w scenie w restauracji, w której jego żona Carmela (Edie Falco) okaże mu wsparcie i wyrozumiałość, kiedy zwierzy się jej, że bierze antydepresanty i chodzi do terapeuty. Więcej niż wsparcie: nie posiada się ona z radości, że Tony sięgnął po pomoc i zajął się swoimi problemami. Oczywiście, jako dobra katoliczka (czy ten aspekt serialu rezonuje w Polsce silniej lub inaczej niż w Stanach?) wolałaby, żeby uzdrowił duszę pod okiem księdza. Ale na początek dobre i to.

Kluczowa jest jednak kwesta płci: Carmela zakłada, że mąż chodzi do terapeuty, a Tony nie wyprowadza jej z błędu. Polskie napisy i lektor pomijają płeć w odpowiedzi gangstera na pytanie, czy wspominał terapeucie o swoim ojcu. Oryginał natomiast określa to jasno: Tony nie chce, żeby Carmela wiedziała, że zwierza się on obcej kobiece, że szuka wsparcia u mądrej, empatycznej, akceptującej terapeutki.

Cytaty z lodówki

„Rodzina Soprano” składa też czwartą obietnicę: tradycję kina mafijnego mamy wszyscy w jednym palcu, dlatego tutaj będziemy sobie z nią pogrywać raczej na luzie.

Chodzi o to, że nawiązań do innych filmów nie trzeba w serialu „szukać”: one wyskakują z lodówki, walą nam w twarz. Na przykład w scenie, w której bratanek Tony’ego Christopher zabija imigranta z Czechosłowacji („Nie jestem Polakiem”, musi podkreślić on chwilę przed śmiercią, bo dla Chrisa w sumie Czechosłowak to „rodzaj Polaczka”).

Strzały pistoletu zrytmizowane są ze zbliżeniami na zdjęcia hollywoodzkich aktorów: Humphreya Bogarta, Deana Martina, Edwarda G. Robinsona. Jest oczywiste, że chłopak zna gangsterkę z ulicy, ale przede wszystkim z kina – i w sumie sam mówi, że najchętniej zamieniłby swoje życie w hollywoodzki scenariusz. Słysząc to, wściekły Tony rzuca: „Będziesz się teraz bawił w Henry’ego Hilla”?  

Nazwisko Hilla ginie w polskim tłumaczeniu – w oryginale nawiązuje oczywiście do pierwowzoru bohatera „Chłopców z ferajny” Martina Scorsese i w ten sposób do wcześniejszej roli grającego Chrisa Michaela Imperioliego (to on był kelnerem, któremu Joe Pesci najpierw strzelił w stopę, a w kolejnej scenie przedziurawił go kulami).

Proces się nie kończy

Czy „Rodzina Soprano” spełnia zawarte na wstępie obietnice? Poznajemy wewnętrzny świat Tony’ego Soprano, ale częścią ekscytacji płynącej z serialu jest to, że i tak nie zawsze możemy przewidzieć jego zachowania.

Zdrowie psychiczne nie znika z horyzontu, terapia nie okaże się jednak dla gangstera lekiem na całe zło. Jego kontakty z kobietami raczej się nie polepszą, a relację terapeutyczną zdecyduje się złamać, próbując ordynarnie podrywać doktor Melfi i pakując ją w kłopoty, kiedy staje się ona jednym z celów wrogich mafiosów.

Wesprzyj Więź

David Chase dotrzymuje jednak słowa, jeśli chodzi o odwracanie i rozbrajanie gatunkowych konwencji. Zakończenie serialu – gwałtowne cięcie do czerni i ciszy – wciąż pozostaje zagadką, ale było chyba jedynym z możliwych.

Tony’emu nie będzie dany majestatyczny odjazd kamery, śmierć w zwolnionym tempie, ani nawet arkadyjskie odejście ze świata w gaju pomarańczowym. Jego historia jeszcze się nie kończy. Proces opowiadania o sobie i walki z wewnętrznymi demonami będzie trwał, ale ani doktor Melfi, ani my, nie poznamy dalszego ciągu.

Przeczytaj też: 50 lat od premiery „Ojca chrzestnego”. Dlaczego kolejne pokolenia uznają ten film za „swój”?

Podziel się

2
3
Wiadomość