„Wieloryb” nie jest filmem interwencyjnym o problemie otyłości. To raczej opowieść o ostatecznej niemożności życia bez spełnienia się w oczach drugiego człowieka, w relacji, w akceptacji.
Od miesięcy, a może już i lat Charlie nie wychodzi z mieszkania. I nie dlatego, że nie chce, ale dlatego, że nie może. Fizycznie nie jest po prostu w stanie samodzielnie podnieść się z kanapy i wyjść. Waży około 600 funtów (ok. 270 kg). Choruje na otyłość, zastoinową niewydolność serca, astmę, nadciśnienie i zapewne kilka jeszcze innych schorzeń typowych dla otyłości. Ze swojego pokoju prowadzi internetowe zajęcia kreatywnego pisania. Nigdy nie pokazuje swej twarzy czy ciała, wymawiając się nieustannie zepsutą kamerą. Jego czarny kwadrat na ekranie wyświetla jedynie napis „Instructor”.
Zdarza się jednak, że czasami musi wstać. Nie, nie po to, by otworzyć drzwi – tych bowiem nigdy nie zamyka – ale przecież czasami musi pójść do toalety, przenieść się na łóżko, dojść do lodówki. Gdy wstaje oparty na balkoniku, potężnieje. Wydaje się naprawdę ogromny, zwały tłuszczu nie pozwalają na zbyt energiczny ruch. Ma w sobie coś z wieloryba, który wynurza się z toni wodnej. Zresztą, to właśnie „Moby Dick” Hermana Mellvile’a jest jego ulubioną lekturą.
Tydzień przed apokalipsą
Niewątpliwym atutem nowego filmu Darrena Aronofsky’ego jest odtwarzający główną rolę Brendan Fraser, którego gra może budzić w odbiorcy skrajne emocje. Jego Charlie bywa zwyczajnie obrzydliwy, wystarczy tylko spojrzeć jak pochłania pizzę czy kurczaka. Te naturalistyczne ujęcia zresztą przysporzyły reżyserowi oskarżeń o „fatfobię”, co w Ameryce – kraju o największym odsetku ludzi z chorobliwą otyłością – może być odebrane jako poważny zarzut. Nieustannie przepocony podkoszulek protagonisty opowieści, brzuch, który spełnia rolę stołu, i przetłuszczone palce budzą rzeczywistą odrazę.
Ale w tym „wielorybie” jest jednocześnie wiele tkliwości i serdeczności, a jego oczy przypominają o wewnętrznej wrażliwości. To dzięki tym kochającym oczom w swojej córce (Sadie Sink) widzi więcej niż jego była żona (Samantha Morton), która twierdzi, iż wychowała potwora. Dla Charliego córka – wbrew prawdzie faktów – jest amazing i incredible. W tym filmie nie fakty są ważne, a uczucia.
Aronofsky historię swojego bohatera przedstawia w ciągu siedmiu dni tygodnia. Nie są to jednak dni stworzenia. Przeciwnie – to raczej kronika zbliżającej się apokalipsy, a może potopu, o czym świadczy prawie nieustannie padający deszcz. Kolejne kryzysy chorobowe pokazują, że życie Charliego jest w poważnym niebezpieczeństwie. Mimo namów i wysiłków Liz (Honh Chau), jego pielęgniarki i przyjaciółki w jednym, Charlie odmawia pójścia do szpitala. Wymawia się brakiem pieniędzy na leczenie, co w końcu okaże się nieprawdą, gdyż zaoszczędził 100 tys. dolarów, które chce dać córce.
Historie rodzinne
W klaustrofobicznym mieszkaniu, z którego kamera wychodzi tylko kilka razy, by pokazać balkon niskiego budynku, pojawiają się następni aniołowie wybawienia: Thomas, misjonarz Kościoła New Life (Ty Simpkins), wspomniana Ellie, i Mary, jego była żona. Rozsypane puzzle życia układają się dramatyczną historię. Okazuje się, że Charlie rozwiódł się niegdyś z żoną i porzucił kilkuletnią wówczas córkę dla mężczyzny, swojego ucznia Alana. Wkrótce go jednak stracił: samobójstwo Alana było powiązanie z chorobowymi zaburzeniami odżywiania. To w pewnym sensie logiczne, że reakcją na taką śmierć stało się obżarstwo.
Ale Charlie nie jest w tym filmie jedynym nieszczęśnikiem. Inni też mają swoje pogmatwane historie. Jego dopiero co odnaleziona córka – bezczelna i pyskata – umieszcza na Facebooku zdjęcia otyłego ojca, a neofita Thomas okazuje się byłym narkomanem, o czym Ellie informuje jego Kościół, a następnie wysyła jego zdjęcia do rodziny, co prowadzi do kryzysu w życiu chłopaka.
Liz z kolei jest siostrą zmarłego Alana i w jakimś sensie zajmuje jego miejsce, odrzucając każdego, kto pojawia się w życiu Charliego. Całe jego unieruchomione życie miała przecież prawie na własność. To ona się nim opiekowała, pocieszała, była mu jedyną towarzyszką. Nagłe pojawienie się Ellie, z którą Charlie chce nawiązać kontakt wbrew byłej żonie, zaburza to emocjonalne status quo.
Rekonstrukcjoniści
Aronofsky – tym razem wraz z Samuelem D. Hunterem, autorem zarówno sztuki „Wieloryb”, jak i jej filmowej adaptacji – po raz kolejny eksploruje czarną materię ludzkiej duszy, na dnie której – jak się okazuje – wszyscy potrzebują ocalenia. W tym filmie każdy kogoś ratuje albo przynajmniej próbuje uratować: Charliemu nie udało się ocalić Alana, Liz chce uratować Charliego od śmierci, Thomas – jako gorliwy misjonarz-neofita – chce ocalić go od wiecznego potępienia, cytując mu słowa św. Pawła o życiu według ducha i według ciała, Charlie za wszelką cenę – nawet za pieniądze – pragnie uratować relację z córką, z kolei Liz chce wyrwać Thomasa z Kościoła, z którym sama miała niegdyś do czynienia.
Kontekst religijny odgrywa w tej opowieści bardzo ważną rolę. Akcja dzieje się bowiem w miejscowości Moscow w północnej części stanu Idaho, w regionie intensywnej działalności Kościołów ewangelikalnych spod znaku „Chrześcijańskiej Rekonstrukcji”, które głoszą konieczność powrotu do pierwotnych, biblijnych zasad w odbudowaniu społeczeństwa amerykańskiego i jego instytucji prawnych, w tym statusu związków homoseksualnych. Biblijna retoryka, z którą kilkakrotnie powraca Thomas, nie wydaje się jednak skuteczna. Jest zupełnie obca doświadczeniu. Charlie nie chce „nowego życia”, które oferuje mu religia młodego misjonarza. Biblię zna na pamięć, ale ocalenie widzi zupełnie gdzie indziej – w naprawieniu zniszczonych więzi.
Nadmiar
Oglądając „Wieloryba”, bardzo łatwo o uproszczone interpretacje. Ostatecznie to nie jest film interwencyjny o amerykańskim problemie otyłości. Nie jest to także moralizatorska przypowieść o konsekwencjach życiowych wyborów, choć zapewne niejeden chciałby ją tak odczytać. To raczej opowieść o ostatecznej niemożności życia bez spełnienia się w oczach drugiego człowieka, w relacji, w akceptacji. Bez tego wszystkiego każdemu człowiekowi – kimkolwiek by był, cokolwiek by zrobił – grozi kolaps, zapadnięcie się, autodestrukcja, samounicestwienie.
Nie wszyscy jednak tę historię kupią. Tak duże nagromadzenie nieszczęścia w jednym miejscu bywa obezwładniające. Nie ma tu bowiem żadnej straight story, żadnego prostego życiorysu, żadnego światła w ponurym mieszkaniu. Ten film obezwładnia nadmiarem, który może stać się nieprzekonujący. A kiedy Charlie pyta „Kto chce mnie mieć w swoim życiu?”, nie wszyscy pośpieszą z akceptacją.
Zbawienie przyjdzie skądinąd. Czy nie to zwiastuje ptak raz po raz pojawiający się na parapecie za oknem? Czy nie jest to kruk, posłaniec z tamtego świata?
Przeczytaj też: Okrutne piękno „Godland”. Ten film to dwie godziny kontemplacji
Jest inny film Aronofskiego z 2000. „Requiem dla snu”.
Takiej ilości beznadziei i rozpaczy i beznadziejnych prób jej przezwyciężenia
nie sposób tak po ludzku udźwignąć w tym filmie. Ja nie mogłam.
Ale to zatem brat bliźniak „Wieloryba”.
…
Zastanawiam się, czy cały czas nie opowiadamy tych samych historii.
Może i prorocy mieliby teraz zdiagnozowaną depresję.
Pragnęli śmierci, obrażali się na Boga, kłócili. Wyglądali na wariatów.
Izajasz chodził nagi, Jeremiasz z jarzmem na szyi – wobec Chananiasza…
Jonasz nawet zaliczył wieloryba… Niekoniecznie Moby Dicka.
Eliasz i Jezabel. Gadający do kości Ezechiel.
Czarna materia duszy. Requiem dla snu. Bardzo trafne określenie.
W przypadku depresji, i innych otchłani. Ścieżka dźwiękowa i motyw przewodni – warto na YT posłuchać. „Requiem dla snu”. Kto nie śpi, ten wie.
Ale gęsto od ciemnych artykułów tutaj. Coraz mocniej.
Dlatego warto przywiązać swoją duszę do gwiazd. Nie z potrzeby taniej pociechy.
Z powodu tego, że istnieją również gwiazdy, nie tylko mrok.
Kiedyś w kinie z koleżanką. Ibsen „Dzika kaczka” – wersja „Powrót”.
I później tylko było mi głupio.
Bo to artystyczne wielkie dzieło Ibsena było jej codziennością.
Tak, wtedy dotarło. Z mocą. A ona nawet tego nie wiedziała.
Że jej życie jest po prostu literackim dziełem Ibsena.
I aby nie było beznadziejnie. Puenta.
https://www.youtube.com/watch?v=yPB9ENSd1Xc
God is on the move. Jakoś tak jednak, mimo.
Nie jest to tanie pocieszanie. Serio.
To my czasem stoimy w miejscu.