Odcinki emitowano w amerykańskiej telewizji w latach 1959–1964. Bez nich trudno sobie wyobrazić powstanie powieści Stephena Kinga, serialu „Z Archiwum X”, filmów Davida Lyncha czy ostatnio – Jordana Peela.
W pierwszym odcinku cyklu „Seriale, które nie zaczęły się wczoraj” przenosiliśmy się do Twin Peaks. Dziś cofamy się do źródła:
„Książka kucharska”. Tym mianem określa się serial „Strefa mroku” („The Twilight Zone”, 1959–1964), nawiązując do jednego z najsłynniejszych odcinków tej serii („To Serve Man”), ale przede wszystkim do wpływu, jaki ta produkcja wywarła na całą amerykańską (pop)kulturę. „Z Archiwum X” i „Czarne lustro”, ale też na powieści Stephena Kinga czy filmy Davida Lyncha – to tylko przykłady słynnych dzieł, w których odnajdziemy wpływy „Strefy mroku”, i których twórcy powołują się na ten serial jako inspirację.
Coś więcej niż prosta rozrywka
Rod Serling, pomysłodawca, główny scenarzysta i showrunner serii, jako jeden z pierwszych zauważył, że telewizja może oferować ludziom coś więcej niż przekaz informacji i prostą rozrywkę. Uważał, że serial nie musi być gorszym dziełem od filmu kinowego; co więcej, jego długość daje szansę do opowiedzenia większej liczby historii lub zrobienia tego w sposób bardziej szczegółowy.
„Strefa mroku” jest produktem zimnowojennego lęku, sporo w niej nawiązań do wojny atomowej, globalnego konfliktu, antysowieckich wtrętów, Orwellowskich metafor. To oczywiste, że taki serial nie mógł się pokazać w PRL-owskiej telewizji
Stacja CBS nie wierzyła w pomysł Serlinga, pozwoliła mu jednak na wyprodukowanie próbnego odcinka pilotażowego, by sprawdzić, czy format się spodoba. Emisję poprzedzono krótkim wywiadem z twórcą, w którym ten wyjaśniał widzom swoją koncepcję. Serling od początku widział „Sferę mroku” jako antologię. Każdy z krótkich, niespełna półgodzinnych odcinków miał opowiadać o jakimś niesamowitym zdarzeniu. W każdym mieli również występować inni bohaterowie, mierzący się z innym rodzajem nieprawdopodobnego zjawiska. Za jedyne ograniczenia showrunner uznawał tylko granice własnej wyobraźni – i budżet stacji.
Nadspodziewanie dobre przyjęcie pilota dało zielone światło na produkcję pierwszego sezonu w 1959 roku. Poszczególne odcinki, oprócz fantastycznej tematyki, łączyła też osoba narratora (w tej roli występował sam Serling, ponieważ jego pierwszy wybór, Orson Welles, okazał się zbyt kosztowny), komentującego i podsumowującego przedstawiane wydarzenia.
Duchy, kosmici, wizje przyszłości, senne koszmary, ale też ukazywanie perspektywy osób znajdujących się w kryzysach psychicznych, wizualizacje społecznych i egzystencjalnych lęków… To wszystko skrywa się za ukrytym, piątym wymiarem, do którego drzwi potrafi otworzyć tylko wyobraźnia; gdzie czas, logika oraz porządek tracą znaczenie; wymiarem, który nazywamy „strefą mroku”– tak informował głos Roda Serlinga w klimatycznej czołówce rozpoczynającej każdy odcinek (do której nawiązywało później na przykład intro „Doktora Who” oraz „Ricka i Morty’ego”).
Pięć długich lat
Dzisiaj serial zalicza się do flagowych tytułów tzw. złotego okresu amerykańskiej telewizji, czyli renesansu produkcji telewizyjnej w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy to stacje oferowały wysokiej jakości, inteligentną rozrywkę oraz wyśmienitą publicystykę.
„Strefę mroku” emitowano także poza Ameryką, ale nie w krajach za żelazną kurtyną (w Polsce serial nadal pozostaje stosunkowo nieznany, nie doczekał się nawet oficjalnego tłumaczenia oraz wydania DVD). Dlaczego? „Strefa mroku” jest produktem zimnowojennego lęku, sporo w niej nawiązań do wojny atomowej, globalnego konfliktu, antysowieckich wtrętów, Orwellowskich metafor. To oczywiste, że taki serial nie mógł się pokazać w PRL-owskiej telewizji.
Jego emisja trwała nieprzerwanie przez pięć lat. Sezony czwarty i piąty w powszechnej opinii udały się nieco mniej od wcześniejszych, jednak to nie obniżenie poziomu było powodem skasowania serialu, który do końca cieszył się dużym zainteresowaniem widzów i zdobywał nagrody krytyki. „Strefa mroku” była przede wszystkim ogromnym obciążeniem finansowym dla stacji CBS. Każdy z odcinków wymagał przygotowania osobnej scenografii, zatrudnienia nowej obsady aktorskiej, stworzenia efektów specjalnych. Kosztował zawrotną jak na tamte czasy sumę kilkudziesięciu tysięcy dolarów.
Także sam Serling czuł, że zaczyna mu brakować pomysłów na kolejne opowieści, a formuła się wyczerpuje. W trakcie pracy nad „Strefą mroku” razem z zespołem zdolnych, starannie wyselekcjonowanych scenarzystów, przygotował łącznie aż sto pięćdziesiąt sześć epizodów, stanowiących zamknięte historie na oryginalne tematy. Ta erupcja kreatywności musiała się kiedyś wyczerpać…
Komnaty pełne skarbów
Jak ogląda się to monumentalne dzieło dzisiaj? Każdy odcinek jest inny: część nadal robi ogromne wrażenie, część trąci myszką, a we wszystkich bez trudu rozpoznajemy motywy i tematy, które zostały podchwycone i rozwinięte przez późniejsze dzieła popkultury, zwłaszcza te z gatunku horroru, fantastyki i science fiction.
Zyskująca samoświadomość kukiełka z „The Dummy” to poprzedniczka wszystkich przerażających filmowych laleczek, które powołało do życia kino grozy. Jordan Peele jako ulubiony odcinek i bezpośrednią inspirację do nakręcenia „Us” podał „The Mirror Image”, w którym pojawia się motyw spotkania swojego własnego sobowtóra.
„The Invaders” jako pierwsze w filmie dźwiękowym świadomie i całkowicie zrezygnowało z dialogów w celu spotęgowania nastroju dziwności. „Eye of the Beholder” podobną atmosferę zagrożenia i niesamowitości wytworzyło unikając pokazywania twarzy bohaterów przez większość odcinka.
Mogłabym wymieniać jeszcze długo, ale to temat na osobną analizę. Rozpiętość wachlarza chwytów i oryginalności pomysłów, poruszanie się w obrębie rozmaitych gatunków, od kina katastroficznego („Nightmare at 20 000 feet”) przez postapokaliptyczne („Two”) po horror psychologiczny („Long Distance Call”) i chwytający za serce dramat z wątkiem nuklearnym w tle (moje ulubione „Time Enough at Last”) – odkrywanie kolejnych rozdziałów tej antologii to wejście do komnaty pełnej zapomnianych skarbów, obfituje w zachwyty i zaskoczenia.
Ponadto każdy z odcinków „Strefy mroku” jest doskonałą lekcją storytellingu. To po prostu dobrze napisane historie, z odpowiednio zbudowanym napięciem, z wyczuciem dialogów, z wyraźnie naszkicowanymi postaciami, z precyzyjnie umiejscowionym i najczęściej prawdziwie zaskakującym twistem – a to wszystko zamknięte w zaledwie dwudziestu kilku minutach. Ten serial okazał się triumfem nie tylko wyobraźni, ale i dokładnej znajomości pisarskiego rzemiosła.
To dosłownie „książka kucharska”: zbiór przepisów na to, jak skutecznie zaskakiwać, fascynować i straszyć widza, z którego szeroko czerpali w późniejszym czasie wszelkiej maści opowiadacze historii. Prawie sześćdziesiąt lat po zakończeniu oryginalnej „Strefy mroku” nadal warto wybrać się w tę niesamowitą podróż do ukrytego wymiaru.
Przeczytaj też: Eurydyko, krocz ze mną