Martin McDonagh z filmu na film portretuje widmo straconego życia. Tym razem opowiada o tym, że trzeba żyć nie tyle bez poczucia własnej nieistotności, a wbrew niemu. Brawurowe, wieloznaczne kino.
Można by opowiedzieć o tym pozornie banalnym filmie za pomocą kilku piosenek. Najpierw „The fool on the hill” Beatlesów. W „Duchach Inisherin” Martina McDonagha „głupcem na wzgórzu” jest Padraic (Colin Farrell z szansą na Oscara!), prosty rolnik mieszkający z siostrą (Kerry Condon) i ukochanym kucykiem. Ma przyjaciela, Colma (Brendan Gleeson), z którym uwielbia spędzać czas, chodząc na piwo do miejscowego pubu. Wszystko zaczyna się, gdy Colm z dnia na dzień zrywa przyjaźń. Argumentuje to wprost: Padraic jest… no właśnie, głupi, szkoda więc czasu na tę relację.
Jak to leciało u Beatlesów? Dzień za dniem głupiec siedzi samotnie. Nikt nie chce go znać, w końcu to tylko głupiec. Ale trwa on w „doskonałym spokoju”, widzi zachodzące słońce i to, jak świat kręci się w kółko. A Padraic? Ma w pewnym sensie podobnie. To żaden myśliciel (choć w jednym z zabawniejszych dialogów sam twierdzi inaczej), cechuje go coś odmiennego, coś, co brzmi już dzisiaj sentymentalnie: poczciwe serce.
Jest niezmiennie życzliwy i serdeczny wobec otoczenia, dostrzega w ludziach ich dobre strony, bierze życie takim, jakim ono jest, bez żalu, goryczy, skarg. Cechy te czynią z niego głupca na wzór księcia Myszkina, tytułowego „Idioty” Dostojewskiego, człowieka, który długo nie mógł pojąć, że świat to straszne miejsce.
Ciekawe, że McDonagh przewrotnie nawiązuje tu do wcześniejszych „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri”. Uparcie starał się w tamtym filmie znaleźć dobre strony nawet w szemranych bohaterach, jak posterunkowy Dixon (oscarowy popis Sama Rockwella). Teraz zdaje się przestawiać wektory: jego protagoniści, zwłaszcza jeden, przejdą odwrotną przemianę. Pytanie tylko, na ile będzie ona prawdziwa…
Wyspa acedii
„Duchy Inisherin” to kolejny w ostatnich latach popis scenariuszowych zdolności McDonagha, jednego z najwybitniejszych współcześnie specjalistów od konstruowania filmowych narracji (fakt, że dotychczas Akademia nagrodziła tylko jego niespełna trzydziestominutowego „Sześciostrzałowca”, zakrawa na kpinę!).
Po raz kolejny widać jak na dłoni sceniczny rodowód irlandzkiego twórcy – prym znowu wiodą nietuzinkowi bohaterowie i słowa, interakcje między nimi. Dialogi iskrzą się od czarnego humoru, swada miesza się z melancholią, lekkość z makabrą. To nic, że debiutanckie „In Bruges” – gdzie główne role zagrał ten sam aktorski duet – wciąż pozostaje najlepszym dziełem w filmografii reżysera. Wchodzimy ponownie w świat McDonagha bez szemrania, dajemy się wciągnąć tej opowieści, jej wielowymiarowości.
Istotnym, choć nie najważniejszym elementem jest miejsce akcji, po raz pierwszy wprost tożsame z ojczyzną twórcy. Całość rozgrywa się na fikcyjnej wysepce należącej do Irlandii. Jest rok 1923. Na lądzie toczy się wojna domowa, trwają zaciekłe walki. Bohaterowie obserwują z oddali wybuchy i dym, ale nie można powiedzieć, by ich one zajmowały.
Konflikt staje się odległą abstrakcją, trudno połapać się w tym, kto z kim walczy. Może nie tyle trudno, co nie ma to większego znaczenia. Na Inisherin panuje swoista acedia, znużenie, iluzja funkcjonowania w sielance. To metafora współczesnej Irlandii? A może szerzej: całej zachodniej Europy, pogrążonej w „snach o potędze”, zachłannie i śmiesznie izolującej się od rzeczywistości na zewnątrz, finalnie znudzonej?
Widmo straconego życia
Ważniejszy jednak okazuje się w tej historii jeszcze inny wymiar (najciekawszy jest klucz metafizyczny i pytanie o tytułowe duchy, ale nie chcę psuć seansu tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli).
Przed laty w swoim surrealistycznym arcydziele Luis Buñuel pokazywał „widmo wolności”. Obecnie Martin McDonagh z filmu na film portretuje widmo straconego życia, czy może lepiej: widmo beznadziejnych prób, by to życie zachować.
Znowu piosenka, znowu cudowna czwórka z Liverpoolu. Bohaterami „Duchów Inisherin” mogliby być samotni ludzie z „Eleanor Rigby”: tytułowa dziewczyna, co żyje w śnie, oraz ojciec McKenzie – piszący kazanie, którego nikt nie usłyszy. Odnaleźliby się oni bez trudu wśród bohaterów McDonagha, próbujących robić wszystko, byleby nie musieć zmierzyć się z nieuchronnym, byleby nie przyznać, że wszyscy znajdują się na straconej pozycji. A gdy zaczynają kształtować swój los, chwytać stracony czas – wychodzi, jak wychodzi…
Byłoby pięknie, gdyby mogli usłyszeć jeszcze inną pieśń: balladę „Stuck in the moment” słynnej irlandzkiej kapeli U2, o wpadnięciu w pułapkę własnych planów, natknięciu się na mur dla nich. Dowiedzieliby się, że warto wówczas „stanąć wyprostowanym”, „znać własną wartość”; że ich „łzy prowadzą donikąd”. Nie warto powtarzać, że „potem będzie lepiej”, skoro teraz zapadła ciemność. Dobrze jedynie pamiętać, że to tylko „chwila, co minie”.
Może o tym właśnie jest najnowszy, brawurowy film reżysera „Siedmiu psychopatów”: o upartych zapasach z niespełnioną miłością, z niezrealizowanymi marzeniami i oczekiwaniami. O szukaniu międzyludzkiej wspólnoty nie w sukcesach, a w klęskach. I o tym, że trzeba żyć nie tyle bez kłującego w bok poczucia własnej nieistotności, a wbrew niemu. Z jego ciągłym, zimnym oddechem na karku.
Przeczytaj też: Dojrzały Steven Spielberg pisze list miłosny do kina