Podczas pogrzebu Benedykta XVI Franciszek wspomniał o zranionych rękach Boga. Joseph Ratzinger dobrze znał ten obraz, stopniowo zaczynał rozumieć, że zawiera się w nim także jego własny dramat.
Bardzo mnie poruszyła homilia wygłoszona przez Franciszka podczas pogrzebowej mszy świętej Benedykta XVI. Wiem, że wielu innych ona rozczarowała. Spodziewali się albo eulogii „wybitnego człowieka”, albo przynajmniej publicystycznego wskazania trudności, z jakimi musiał się borykać papież Ratzinger w Kościele w trakcie swojego pontyfikatu.
W końcu – jak powiedział mi przyjaciel, dziennikarz i publicysta – pogrzeb pierwszego w historii papieża emeryta w dobie ogromnego kryzysu chrześcijaństwa to przecież niebanalna okazja dla jego następcy, by wskazać na przyczyny tego kryzysu i oświetlenie drogi na przyszłość Kościoła.
Tymczasem Franciszek niczego takiego nie uczynił. Przedstawił za to głęboką refleksję duchową, biorąc za punkt wyjścia ostatnie wypowiedziane przez Jezusa przed zgonem (wedle Ewangelii św. Łukasza) słowa: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego” (Łk 23,46). Wspomniał o rękach Boga, które dla nas stały się ostatecznie zranionymi rękami Chrystusa.
Joseph Ratzinger przywoływał w swojej teologii obraz tych zranionych rąk, stopniowo zyskując pewnie świadomość, że w obrazie tym zawarty jest także jego własny dramat. Tragedia kruchego człowieka, który wstąpił na urząd najwyższego kapłana rzymskiego Kościoła i z tego powołania abdykował.
Bóg garncarz
Mówił w swojej homilii Franciszek:
„«Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego» – to zaproszenie i program życia, który inspiruje i chce kształtować jak garncarz (por. Iz 29, 16) serce pasterza, aż do wzbudzenia w nim tych samych uczuć, jakie żywił Jezus Chrystus (por. Flp 2,5). Wdzięczne oddanie się na służbę Panu i Jego Ludowi, które rodzi się z przyjęcia całkowicie darmowego daru: «Należysz do Mnie (…) należysz do nich» – szepce Pan; «Jesteś w moich dłoniach i właśnie dzięki temu znajdujesz się w rozległej przestrzeni mojej miłości. Pozostań w moich rękach i oddaj Mi twoje» (to cytat z jednej z homilii Benedykta XVI – red.).
Jest to wyrozumiałość Boga i Jego bliskość zdolna do oddania się w kruche ręce uczniów, aby nakarmić swój lud i powiedzieć wraz z Nim: bierzcie i jedzcie, bierzcie i pijcie, to jest moje ciało, które za was będzie wydane (por. Łk 22, 19)”.
W życiu Ratzingera sprzężenie ogołocenia i ufności okazało się paradoksalne. Abdykujący najwyższy kapłan Kościoła rzymskiego nie dla wszystkich mógł być przekonującym świadkiem obrony dogmatycznych pewników. Czy skutecznie za to świadczył o Chrystusowej kenozie – o dążeniu, którego oczekiwało od niego wielu?
Przywołane przez Franciszka biblijne konteksty są bardzo znamienne. Obraz garncarza w Księdze Izajasza nie jest bowiem tylko spokojnym przedstawieniem Boga jako Stwórcy. Czytamy przecież u proroka, co następuje:
„Biada tym, którzy się kryją przed Panem,
aby zataić swe zamysły,
których czyny osnute są cieniem
i którzy mówią: «Kto nas zobaczy i kto nas pozna?»
O co za przewrotność! Czyż może być garncarz
na równi z gliną stawiany?
Czyż może mówić dzieło o swym twórcy:
«Nie uczynił mnie»,
i garnek rzec o tym, co go ulepił:
«Nie ma rozumu?»” (Iż 29,15-16).
Można chyba przypuszczać, że wedle Franciszka przywołany w powyższym fragmencie Bóg garncarz kształtował serce papieża Benedykta, by mógł mieć on te same uczucia (bądź też „dążenie” wedle najbardziej znanego polskiego przekładu Pawłowego Listu do Filipian) jak Jezus Chrystus.
Los pontyfeksa był tym samym podobny do losu Boga garncarza i do losu Jezusa w jego „ogołoceniu” (kenozie), „uniżeniu siebie samego” i „posłuszeństwie aż do śmierci krzyżowej” (por. Flp 2,7-8). Także w tym, że zasiadającego na tronie Piotrowym w Watykanie Ratzingera otaczali ludzie czyniący zło, którzy mówili między sobą „Kto nas zobaczy i kto nas pozna…”.
Alegoria naszego losu
Dramat ogołocenia i uniżenia dotyczy ostatecznie każdego człowieka. Od dnia śmierci Benedykta XVI wciąż moja pamięć przywołuje niesamowite akapity, które jako profesor teologii w Tybindze zapisał we „Wprowadzeniu w chrześcijaństwo” ponad pół wieku temu.
Oto statek, na którym płynął pewien misjonarz, został zatopiony przez korsarzy (to motyw zapożyczony przez Ratzingera z „Atłasowego pantofelka” Paula Claudela). Zakonnik ocalał. Kurczowo trzymał się na wodzie drewnianej belki i po raz ostatni w swym życiu zwrócił się do Boga następującymi słowy:
„Panie, dziękuję ci za to, że mnie tak związałeś. Nieraz uważałem, że Twoje przykazania są ciężkie, wola moja wobec tych nakazów była bezsilna i sprzeciwiała się im. Dziś jednak nie mogę już ściślej być z Tobą związany i chociaż mogę się poruszać, żaden z moich członków nie może się od Ciebie oddalić. Tak więc jestem naprawdę przymocowany do krzyża, ale krzyż, na którym wiszę, do niczego nie jest przywiązany, błąka się po morzu”.
Komentarz teologa Ratzingera do tych słów tonącego misjonarza może nieco niepokoić chrześcijańskich „posiadaczy pewności” różnych maści:
„Przywiązany do krzyża – ale krzyż nie przywiązany do niczego błąka się po odmętach morza. Trudno dokładniej i dobitniej opisać sytuację, w jakiej znajduje się dziś wierzący. Wydaje się, jakoby utrzymywała go tylko belka chwiejąca się na morzu nicości. Można by niejako obliczyć chwilę, w której musi zatonąć. Tylko chwiejąca się belka łączy go z Bogiem, ale łączy go nierozerwalnie i ostatecznie on wie, że to drzewo jest silniejsze od nicości, która pod nim się kłębi, a która mimo to jest zawsze groźną, istotną mocą jego teraźniejszości”.
W sztuce Claudela wiara misjonarza przeciwstawiona została mocno niewierze jego rodzonego brata, których chce być zdobywcą świata i królem życia, a ostatecznie i tak kończy jako niewolnik na statku. Ratzinger dostrzegł w dziejach braci przekonującą alegorię każdego ludzkiego losu. Doświadczeniem człowieka prędzej czy później musi się bowiem stać dryfowanie po „oceanie nicości”.
I dlatego „zarówno wierzący, jak i niewierzący, każdy na swój sposób, doświadczają zwątpienia i wiary, jeśli tylko nie ukrywają się sami przed sobą i przed prawdą swego istnienia. Nikt nie może uniknąć całkowicie wątpienia ani całkowicie wiary; dla jednych wiara będzie istniała przeciw wątpieniu, dla drugich przez wątpienie i w formie wątpienia. Jest to zasadniczą sprawą losu człowieka, móc odnaleźć ostateczny sens swego istnienia nie inaczej, jak tylko w tej nieustannej rywalizacji między zwątpieniem i wiarą, niepewnością i pewnością. Może właśnie wątpienie jednego i drugiego człowieka chroni ich przed zasklepieniem się w sobie i mogłoby się stać miejscem spotkania. Nie pozwala im zamknąć się w sobie, każe wierzącemu dojrzeć człowieka w niewierzącym, a niewierzącemu w wierzącym. Dla pierwszego jest to uczestnictwo w losie niewierzącego, dla drugiego jest to sposób, w jaki wiara mimo wszystko pozostaje dla niego wezwaniem”.
Czy jednak Ratzinger mógł przewidzieć, że jego losem rozbitka dryfującego po „oceanie nicości” stanie się ostatecznie odosobnienie papieża emeryta? Przez lata powtarzał przy różnych okazjach, że wiara (także ta będąca wyzwaniem dla niewierzących) to przede wszystkim zaufanie Bogu, które uobecnia się jako miłość w relacjach z innymi ludźmi. W jego życiu jednak wzajemne sprzężenie ogołocenia i ufności okazało się wyjątkowo paradoksalne.
Abdykujący z urzędu najwyższy kapłan Kościoła rzymskiego nie dla wszystkich mógł być przekonującym świadkiem obrony dogmatycznych pewników. Czy skutecznie za to świadczył o Chrystusowej kenozie – o dążeniu, którego oczekiwało od niego wielu?
By ciężar mnie nie pogrążył
Mówił w homilii na pogrzebie Benedykta Franciszek: „Modlitewne poświęcenie się, które kształtuje się i doskonali w milczeniu wśród rozdroży i sprzeczności, z którymi musi się zmierzyć pasterz (por. 1 P 1,6-7) oraz ufne zaproszenie do prowadzenia trzody (por. J 21,17). Podobnie jak Mistrz, dźwiga na swoich barkach trudy wstawiennictwa i wyniszczenie namaszczenia za swój lud, zwłaszcza tam, gdzie dobroć musi walczyć i bracia widzą, że ich godność jest zagrożona (por. Hbr 5,7-9).
W tym spotkaniu wstawienniczym, Pan rodzi łagodność zdolną do zrozumienia, przyjęcia, ożywienia nadziei i stawania ponad nieporozumieniami, które to może wywołać. Niewidzialna i nieuchwytna ufność, która rodzi się ze świadomości, w czyich rękach pokłada się zaufanie (por. 2 Tm 1,12). Modlitewna i adoracyjna ufność, zdolna do odczytywania działań pasterza i dostosowywania jego serca i decyzji do czasów Bożych (por. J 21, 18): «Paść znaczy kochać, a kochać znaczy być gotowym także na cierpienie. Kochać znaczy: dawać owcom prawdziwe dobro, pokarm prawdy Bożej, słowa Bożego, pokarm obecności Boga»” (ostatnie zdania to kolejny cytat z jednej z homilii Benedykta XVI).
Cierpiący papież, który konsekwentnie opierał się na Bożej ufności, choć ta ufność nie okazała się ostatecznie remedium – podobnie jak w przypadku Chrystusa – na jego człowieczą kruchość? Może dlatego Benedykt prosił nas przez lata, prosił nas także niedługo przed swoją śmiercią: „módlcie się za mnie”?
Pewnie nie przypadkiem Franciszek w homilii na pogrzebie Benedykta zacytował słowa św. Grzegorza Wielkiego, który w „Regule pasterskiej” prosił swojego przyjaciela o bycie duchowym towarzyszem: „Proszę cię, byś mnie wśród niebezpieczeństw tego życia podtrzymywał deską twej modlitwy, aby podniosła mnie ręka twej zasługi, ponieważ mój własny ciężar mnie pogrąża”.
Franciszek przypomniał tym samym, że powinnością ludu jest duchowe towarzyszenie swoim pasterzom. Inaczej wszyscy ugniemy się pod ciężarem i ulegniemy rozproszeniu w „oceanie nicości” – zapatrzeni w miotany falami (jak napisał Ratzinger w pamiętnym rozważaniu wielkopiątkowej Drogi Krzyżowej w Koloseum), tonący statek, który był ongiś naszym Kościołem.
Przeczytaj też: Ratzinger: Wiara nad otchłanią melancholii