Wielkim wkładem Josepha Ratzingera w rozwój myśli chrześcijańskiej jest podkreślanie rozumienia wiary jako wydarzenia, jako osobistego spotkania z Chrystusem. Wcześniej wcale nie było to takie oczywiste.
W historii Kościoła relatywnie krótki pontyfikat Benedykta XVI zostanie zapewne zapamiętany głównie ze względu na jego decyzję o abdykacji. Ja jednak uważam, że dla przyszłości chrześcijaństwa o wiele ważniejsze znaczenie ma jego udział w zmianie rozumienia wiary, która dokonała się w XX wieku.
Oczywiste jest, że chociaż zmarły papież był najbardziej konserwatywnym biskupem Rzymu w ciągu ostatnich kilku dekad (jeśli chodzi o kwestie teologiczne), to dokonał wręcz rewolucyjnego przewrotu w Kościele. Jedną swoją decyzją o rezygnacji zdesakralizował papiestwo. Będąc przeciwnikiem gwałtownych zmian w Kościele, w tej, tak ważnej kwestii, doprowadził do zerwania z wielowiekową tradycją dożywotniego sprawowania urzędu przez biskupów Rzymu.
Ten paradoks wiele mówi zarówno o samym Benedykcie XVI, jak i o czasach, w których przyszło mu kierować Kościołem. Wydaje się, że jako wybitny teolog zmarły papież dostrzegł niewystarczalność korekt tylko kosmetycznych i swoją rezygnacją wskazał na konieczność głębszych reform Kościoła w kierunku wierności Ewangelii.
Wiara chrześcijańska żyje nie tym, że daje sens obiektywny, lecz tym, że ów Sens zna mnie i kocha, i że mogę Mu się powierzyć
Ale jaki to kierunek? Tu trzeba wskazać na inny rys postawy i teologii Josepha Ratzingera-Benedykta XVI, który uważam za jego trwały wkład w rozwój myśli chrześcijańskiej: podkreślanie rozumienia wiary jako wydarzenia, jako osobistego spotkania z Chrystusem.
Wcześniej wcale nie było to takie oczywiste. W Bawarii w pierwszej połowie XX wieku wiara katolicka była elementem świata odziedziczonego w ramach tradycji rodzinnej, kulturowej i narodowej. Młody mężczyzna zasadniczo nie musiał społecznie legitymizować faktu swojej wiary czy wyboru powołania kapłańskiego. Katolickość wpisana była w tradycję, w kulturę, w obyczaje, niekiedy także w prawo.
Ja wychowywałem się w podobnej atmosferze kulturowej – choć młodszy jestem od Ratzingera o ponad trzy dekady, a wychowywałem się w Polsce rządzonej przez komunistów. Jednak i dla mnie katolicyzm był kulturową oczywistością. Rozumienie wiary przystosowane było do takiego świata. Na lekcjach katechizmu uczono mnie, że wiara to przyjęcie za prawdziwe tego, co Pan Bóg objawił, a Kościół do wierzenia podaje.
Świat się jednak zmienił. Zmieniło się też, dzięki II Soborowi Watykańskiemu, rozumienie i uzasadnianie wiary. W dzisiejszym Katechizmie Kościoła Katolickiego – przygotowanym za pontyfikatu Jana Pawła II pod kierunkiem kard. Josepha Ratzingera – na samym początku wykładu wiary czytamy: „Wiara jest odpowiedzią człowieka daną Bogu, który mu się objawia i udziela” (KKK 26). W miejsce definicji podkreślającej płaszczyznę intelektu i woli pojawił się – jako kluczowy – aspekt egzystencjalny. Najważniejsze staje się: Komu wierzę.
Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach
W tej ewolucji myśli katolickiej niebagatelną rolę odegrał Joseph Ratzinger. Jego książka „Wprowadzenie w chrześcijaństwo” (wykłady w Tybindze z roku 1967) do dziś jest znakomitym punktem wyjścia do rozmów z ludźmi poszukującymi czy katechumenami. Bardzo mocno podkreślany jest tam osobowy charakter wiary.
„Wiara chrześcijańska jest czymś więcej niż opowiedzeniem się za duchową podstawą świata. Jest ona spotkaniem […] wiara jest znalezieniem jakiegoś «ty», które jest dla mnie oparciem i które w całym niespełnieniu i ostatecznej niespełnialności ludzkich spotkań obdarza obietnicą niezniszczalnej miłości […]. Wiara chrześcijańska żyje nie tym, że daje sens obiektywny, lecz tym, że ów Sens zna mnie i kocha, i że mogę Mu się powierzyć z gestem dziecka, które wie, iż w matczynym «ty» zawiera się odpowiedź na wszystkie jego pytania” – pisał 55 lat temu teolog Ratzinger.
Wiara przestała być dla niego tylko pobożnością i akceptowaniem katechizmowych prawd odziedziczonych po przodkach. Dzięki osobistej relacji z Bogiem stała się integralną postawą życiową. Była (także) wiedzą i sposobem rozumienia świata, ale przede wszystkim była zaufaniem.
Dzięki Ratzingerowi takie rozumienie wiary znalazło znaczące miejsce w Katechizmie Kościoła Katolickiego. A jako papież Benedykt XVI uczynił je punktem wyjścia swojej pierwszej encykliki „Deus Caritas est”. W jej pierwszym punkcie napisał: „U początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie”.
Bardzo chciałbym, aby te właśnie słowa Benedykta XVI były najczęściej powtarzanym sformułowaniem jego pontyfikatu (tak jak stale, od 1975 r., cytowane jest najtrafniejsze zdanie Pawła VI: „człowiek naszych czasów chętniej słucha świadków aniżeli nauczycieli; a jeśli słucha nauczycieli, to dlatego, że są świadkami” – „Evangelii nuntiandi”, 41). Papież Franciszek, tak odmienny od poprzednika w stylu duszpasterstwa, głęboko utożsamiał się ze słowami Benedykta, czemu dał wyraz w adhortacji „Evangelii gaudium”, pisząc, że będzie je „niezmordowanie powtarzał”. I to zresztą czynił.
Zdanie to jest kluczem do współczesnego rozumienia chrześcijaństwa. W wierze chodzi przede wszystkim o relację, o spotkanie z Bogiem, które ma przemienić życie osoby wierzącej. Nie chodzi tu o akceptację jakichś niezrozumiałych prawd, o moralność (a zwłaszcza jej narzucanie), o ideologię czy o tworzenie jakichś systemów politycznych. Skoro „wiara jest odpowiedzią człowieka daną Bogu”, to wszystko zaczyna się od Boga, który szuka człowieka. A Kościół głosi Dobrą Nowinę, którą można – w wolności – osobiście przyjąć albo osobiście odrzucić.
„Nie za wymyślonymi bowiem mitami postępowaliśmy […], ale nauczaliśmy jako naoczni świadkowie Jego wielkości” – czytamy w Drugim Liście św. Piotra (2 P 1,16). W czasie ciemnej nocy Kościoła bardzo łatwo sprowadzić chrześcijaństwo do poziomu mitów. Ale nasza wiara opiera się przecież nie na micie czy tradycji kulturowej. Wierzymy nie w odwieczne mityczne bóstwo, lecz w żywego, miłującego Boga, który działa w ludzkiej historii. To On stał się człowiekiem – nie w mitologicznej przeszłości, lecz w konkretnym miejscu i czasie.
Nie za wymyślonymi mitami postępujemy. „U początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę”. Chrześcijaństwo jest Osobą. A moje chrześcijaństwo?
Przeczytaj także: Zbigniew Nosowski, Zrozumieć nowość. Benedykt XVI wobec II Soboru Watykańskiego
Nie jestem teologiem, ale “Duch liturgii” to dla mnie odkrycie. Ogromnie szanuję tego człowieka za waleczność i odwagę głoszenia wiary codziennej, bez fajerwerków. Dla mnie jest on takim zawołaniem “Katolicy, myślmy. Podejmijmy ten wysiłek. To nie boli”.
Ostrożnie. Liczba mnoga ułatwia ucieczkę od siebie.
Komu ułatwia?
narratorowi
Panie Zbyszku, sedno .
Tak. Dobry tekst. Jednostka i jej wiara (nie religia) jest ogromnym obszarem poszukiwań tego, co trwałe i nawet uniwersalne. Czy polska teologia skorzysta z kryzysu i wykona skok w istnieniu?
Nie jednostka a Osoba. To wielka różnica.
Tu nie ma znaczenia czy jest mowa o jednostce czy osobie. Liczy się liczba pojedyncza.
No właśnie… Wielka różnica.
Tu nie ma znaczenia czy jest mowa o jednostce czy osobie. Liczy się użycie liczby pojedynczej.
To ma znaczenie fundamentalne. Cały personalizm katolicki opiera się na odróżnienieniu jednostki i Osoby:
“Emmanuel Mounier – Osoba a jednostka
Czym jest osoba? Osoba to nie jednostka. Nazywamy jednostką rozpraszanie się i zatracanie się osoby na powierzchni jej życia, a także upodobanie, jakie w tym znajduje. Moja jednostka to niesprecyzowany i zmienny, nakładający się na siebie obraz różnych postaci, wśród których się unoszę, w których odgrywam się i uciekam od siebie samego. Moja jednostka to zachłanna radość z rozproszenia, kazirodcza miłość moich cech szczególnych, tej całej cennej obfitości, która jedynie mnie interesuje. To także panika, która ogarnia mnie na samą myśl, że musiałbym się od tego oderwać; forteca bezpieczeństwa i egoizmu, którą wznoszę dookoła siebie dla zapewnienia bezpieczeństwa i obrony przed niespodziankami miłości. To wreszcie agresywność, kapryśna i wyniosła, w którą jednostkę uzbroiłem, to rewindykacja, której domagam się w sposób zasadniczy od mej samowiedzy, oraz uświęcenie”, prawne i metafizyczne, dokonane na Zachodzie przez Deklarację Praw Człowieka i Kodeks Napoleona.
Materia odosabnia, odcina i udaje postacie. Jednostka to rozpłynięcie się osoby w materii. Pleonazm: jednostka to – krótko mówiąc – rozpłynięcie się osoby; albo też, powtórne zdobycie człowieka przez materię która umie naśladować. Osoba przeciwstawia się jednostce o tyle, o ile jest panowaniem nad sobą, wyborem, kształtowaniem, zdobywaniem samej siebie. Zamiast się obwarować, ponosi ryzyko dla miłości. Jest wreszcie bogata dzięki wszelkiemu obcowaniu z ciałem świata i z ciałem człowieka, z duchowością, która ją ożywia, ze wspólnotami, w których się objawia.
Wszystko więc dzieje się tak, jak gdyby moja osoba była tym, niewidzialnym centrum, w którym wszystko się łączy; przejawia się ona – dobrze lub źle – poprzez znaki, jak ukryty gospodarz wszystkich najdrobniejszych przejawów mojego życia; nie może jednak być wyraźnie dostrzeżona przez moją świadomość. Ten, kto umie dojrzeć tylko rzeczy widzialne, nie wymusi na nas nigdy, abyśmy pozwolili mu jej dotknąć, nawet za pomocą słów, gdyż słowa służą mowie nieosobowej. innym da ona znać o sobie jako żywa pozostałość wszystkich dokonywanych przez nich analiz, objawi im się w skupieniu ich wewnętrznego życia. […]
Osoba jest tym, co wyraża całego człowieka. Jest ona równowaga między długością, szerokością i głębokością, napięciem, które zachodzi w każdym człowieku między tymi duchowymi wymiarami: tym, który pnie się od dołu i wyposaża ją w ciało, tym, który jest skierowany ku górze i podnosi Ją ku powszechności, tym, który jest skierowany wszerz i prowadzi ją ku wspólnocie. Powołanie, wcielenie, wspólnota -to trzy wymiary osoby. Moja osoba jest we mnie obecnością i jednością ponadczasowego powołania, które wzywa mnie do nieograniczonego przekraczania samego siebie i dokonuje zawsze niedoskonałego, zawsze rozpoczynanego na nowo zjednoczenia działających we mnie elementów. Pierwszym zadaniem każdego człowieka jest stopniowe odkrywanie tego jedynego szyfru, który oznacza jego miejsce i obowiązki w powszechnej wspólnocie, oraz poświęcenie się, wbrew rozproszeniu, jakie powoduje materia, własnemu, wewnętrznemu skupieniu.
Moja osoba jest wcielona. Nie może więc nigdy, w tych warunkach, w jakich się znajduje, uwolnić się zupełnie od zależności wobec materii. Co więcej, jej wznoszenie się możliwe jest tylko na podłożu materii. Chcieć tego uniknąć, to z góry skazać się na niepowodzenie: kto chce być aniołem, staje się zwierzęciem. Problem nie polega na ucieczce od życia zmysłowego i partykularnego, wśród przedmiotów, wewnątrz określonych społeczeństw i zdarzeń, lecz na przekształcaniu go.”
Nie chodzi mi o “cały personalizm katolicki” tylko o człowieka, bliźniego, jednostkę, konkret i jego wiarę oraz jej świadectwo. Reszta to tylko słowa nawet wtedy, gdy tę wiarę uzasadniają.