Jesień 2024, nr 3

Zamów

Dojrzały Steven Spielberg pisze list miłosny do kina

Steven Spielberg. San Diego, lipiec 2017. Fot. Gage Skidmore / CC BY-SA 3.0

„Fabelmanowie” to najlepszy film Spielberga od dekad.

Zawsze zaczyna się od zachwytu. Od zdziwionej twarzy dziecka, które intuicyjnie czuje, że świat widziany na wielkim ekranie w ciemnej sali różni się od tego, który widzi na co dzień za oknem. Jest barwniejszy, bardziej intensywny, pozbawiony nudy, nierzadko też – przykrości czy strat. Potem malec opuszcza kino i dziwi się – jak kiedyś kilkuletni Michael Haneke – że w dostępnej mu rzeczywistości na przykład przeszkadza mu deszcz lub dokucza mróz. Tęskni więc. I, o dziwo, z wiekiem nie wyrasta z tej tęsknoty. Przeciwnie: chce wracać, z czasem coraz częściej, w mrok ciemnej sali, który rozświetla mu życie.

Gdy w pierwszym minutach „Fabelmanów” Stevena Spielberga młody bohater Sammy słyszy od swojej mamy, że „filmy są snami”, wiemy jedno: oglądamy właśnie najbardziej osobiste dzieło jednego z najwybitniejszych reżyserów w historii. Wraz z Tonym Kushnerem oczywiście stworzyli oni świetny scenariusz: fabuła zawiera określone elementy, zaczyna się gdzieś i dokądś zmierza, zaserwowana jest z gracją i urokiem. Ale nie dajmy się zwieść – film ten dotyczy Spielberga, tak jak wiersz „Stary poeta” dotyczy Iwaszkiewicza, jest powrotem do dzieciństwa, w czym przypomina niedawny „Belfast” Branagha czy „Rękę Boga” Sorrentino, okazuje się tak autobiograficzny jak „Amarcord” Felliniego. Być może stanowi Wellesowską „różyczkę”, klucz do życia i dokonań twórcy „Listy Schindlera”.

„Fabelmanowie” mają wiele scen, w których reżyser puszcza do nas, widzów, oko. Trudno nie uśmiechnąć się pod nosem, gdy nastoletni filmowcy rozmawiają o zbliżeniach na twarze patrzące poza kadr (czyj to znak firmowy?), albo gdy Sammy inscenizuje sentencję wojennego desantu – za podobne zabiegi dojrzały już Steven odebrał Oscara. A do tego dodajmy ujęcia z rowerami… A jeszcze sceny na plaży…

Całość to jednak coś więcej niż zabawa w nawiązania czy autoironiczne cytaty. Dwuipółgodzinna opowieść to swoiste sprawozdanie z półwiecza bycia twórcą (jeśli jeszcze nie wiecie, kogo Spielberg uważa za swojego mistrza, dowiecie się tego z filmu), dowód ciągłego zdziwienia 75-letniego artysty, że udało mu się zaistnieć w tej profesji i uratować siebie, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy wokół walił się świat.

Tak, „Fabelmanowie” są historią pewnego końca, nie wielkiej, widowiskowej apokalipsy, a kameralnego rozpadu jednej, konkretnej rodziny (zauważmy: tytuł w liczbie mnogiej), rozpadu rozpisanego na lata, niedokończone zdania zastygłe w ustach, tłumione emocje (choć rada, by „słuchać głosu serca” – padająca wprost z ekranu – brzmi trochę infantylnie), łzy, których czasem po prostu brakowało. Fakt, że dramat ten został oddany subtelnie i z empatią, jest zasługą przede wszystkim aktorów: Gabriela LaBelle’a jako Sammy’ego, ekspresyjnej Michelle Williams w roli matki oraz Paula Dano w zaskakującej kreacji ojca – jednocześnie wyciszonego i nieprzyzwoicie porządnego.

Spielberg przekonująco rozgrywa wewnątrzrodzinne konflikty, pokazuje społeczny kontekst lat 50. i 60., wykpiwa przy tym chociażby antysemityzm. Jednocześnie znów po prostu robi to, w czym jest wspaniały: snuje opowieść. I tworzy swój najlepszy film od dekad. Wyrywa się nadrealizmowi (zdjęcia Janusza Kamińskiego są magiczne!), szuka uniwersalnych ram, nie unika przy tym nostalgii czy kropel żalu.

Wesprzyj Więź

Jedna scena szczególnie zapada w pamięć, zawiera się w niej zarówno niezwykłej urody list miłosny do X Muzy, jak i elegia dla „rzeczy ludzkich mijania”. Oto Mitzi Fabelman, matka, tańczy w prześwitującej koszuli nocnej na tle świateł samochodów. Jej syn wszystko rejestruje: i oburzenie najmłodszych, i rozmarzone twarze ojca oraz wujka, i zaszklone oczy tancerki przeczuwającej, że trwałość to może domena filmowej taśmy, ale nie życia.

Tak to wracamy do początku. Nastoletniemu bohaterowi Spielberga przyjdzie zrozumieć, że kino jest lekarstwem dla duszy, ucieczką, obroną przed światem. Również, że ceną za oddanie się sztuce bywa samotność i niezrozumienie. A życie? Ostatecznie może się okazać nie tyle przeciwieństwem kina, co jego nieodłączną siostrą, trampoliną dla piękna. Robienie filmu to przecież tworzenie świata, zawsze własnego, zawsze niepowtarzalnego.

Przeczytaj też: Opowiadaj, Steven. Spielberg w objęciach geniuszu, komercji i mitu

Podziel się

2
Wiadomość