Zima 2024, nr 4

Zamów

Stany Zjednoczone Europy czy Europy Środkowej? Niewygodne dziedzictwo polskiego federalizmu

Polacy niosą flagę podczas protestów w obronie niezawisłych sądów w lipcu 2017 r.

Polska ma bogate tradycje projektów federalistycznych, o których nie można było mówić w PRL. Tradycje te stały się obecnie wstydliwe, a temat jest zakładnikiem rozgrywek politycznych. Oznacza to odejście od zasadniczego pytania, jakie stawiali sobie federaliści: jak trwale zabezpieczyć polską niepodległość?

Kiedy zastanawiam się nad dzisiejszym stosunkiem Polaków do integracji europejskiej, to pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy, jest entuzjastyczny poziom poparcia dla członkostwa w Unii Europejskiej, który oscyluje niezmiennie na poziomie 80–90%1. Wydaje się, że wynik ten powinien wytrącać z ręki wszelkie argumenty eurosceptykom…

Kiedy jednak zaczynamy rozmawiać o szczegółach tego, czym jest integracja, to rozmowa najczęściej sprowadza się do targu o to, ile Unia nam dała albo nie dała, albo też czym nam grozi, pomimo że tyle dała. I mówiąc szczerze, choć cieszy wspomniane na początku poparcie, to wiedza Polaków o Unii Europejskiej i integracji europejskiej najczęściej sprowadza się do ogólników, zdań typu: integracja to pociąg ciągnięty przez niemiecko-francuską lokomotywę.

Jeśli zakwestionujemy całkowicie tradycję myślenia o związkach federacyjnych, to jaka jest alternatywa, która pozwoli nam zachować niepodległość w przyszłości?

Sławomir Łukasiewicz

Udostępnij tekst

Tymczasem kiedy przyjrzymy się historii samego pomysłu, szybko zrozumiemy, że Polacy byli weń zaangażowani, zanim jeszcze sama integracja się zaczęła. Aby oszczędzić czytelnikom dłuższych wykładów z myśli Stanisława Leszczyńskiego, Adama Jerzego Czartoryskiego czy Bogumiła Jastrzębowskiego, poprzestanę jedynie na wymienieniu ich nazwisk i zachęcę, aby wziąć do ręki klasyczne prace na ich temat, chociażby autorstwa Andrzeja Borzyma i Jeremiego Sadowskiego2. Z perspektywy niniejszego tekstu ważne jest, że Polacy dawno już snuli rozważania o tym, jak jednoczyć Europę i zabezpieczyć w niej pokój i dobrobyt, szczególnie dla mniejszych narodów narażonych na ekspansję ze strony mocarstw.

Pytanie takie przecież powracało jak mantra w okresie rozbiorów, kiedy nie tylko szukano przyczyny upadku Rzeczypospolitej, ale również intensywnie rozważano, jak przywrócić jej niepodległość, a potem ją zabezpieczyć. To pierwsze udało się ostatecznie w latach 1918–1921, jednak to drugie okazało się dużo trudniejsze. A w roku 1939 właściwie niemożliwe. Ponowny rozbiór, ponowna klęska, a w efekcie jeszcze większe zniszczenia i cierpienia niż w okresie zaborów.

I pytanie odżyło na nowo. Tyle tylko, że zadawali je sobie już nie tylko Polacy, ale również inne narody powstałe na gruzach Austro-Węgier, Prus i carskiej Rosji. Choć Rosja sowiecka szybko zapanowała nad dużą częścią terytoriów, którymi wcześniej władał car. A zatem skoro Polska ponownie upadła, jak tym razem odzyskać niepodległość i ją zabezpieczyć? Czy robić to samemu, czy może jednak porozumieć się z innymi narodami Europy, zwłaszcza jej środkowej i wschodniej części, tak aby połączyć potencjał i zapobiec na przyszłość ponownej katastrofie?

Związek polsko-czechosłowacki

Okazje do takich dyskusji przyszły bardzo szybko. Szczególnie kiedy wojna zmusiła większość rządów do emigracji. Wychodźcze rządy i przywódcy wielu państw europejskich spotkali się w Londynie.

Polacy rozpoczęli rozmowy najpierw z władzami emigracyjnymi Czechosłowacji, na tyle poważne, że powstał akt konstytucyjny przyszłego związku polsko-czechosłowackiego. Sceptycy powiedzą, że to była idea gen. Sikorskiego i tylko jego ugrupowanie ją popierało. Otóż nie. Komitetem Politycznym, który pracował nad dokumentem, kierował piłsudczyk gen. Kazimierz Sosnkowski, a Ministerstwu Prac Kongresowych, które przygotowywało szczegółowe rozwiązania na okres po wojnie, przewodził Marian Seyda, polityk związany z obozem narodowym. A wspierały to przedsięwzięcie wszystkie stronnictwa rządowe, a zatem oprócz chadeków i narodowców również socjaliści i ludowcy.

Można by powiedzieć: rzecz niewyobrażalna – wspólna troska o przyszłość potrafiła zbliżyć do siebie tak odległe ideologicznie stronnictwa. Trzeba od razu dodać, że podobnie rzecz miała się, jeśli chodzi o podziemie w Polsce, choć tutaj praca koncepcyjna była w naturalny sposób ograniczona. Ale popierano działania rządu w Londynie, walcząc nie tylko o niepodległość, lecz także o jej zabezpieczenie na przyszłość. A federację czy konfederację z Czechami i Słowakami traktowano jako ważny krok w tę stronę.

Sprzeciw Stalina

Były też projekty idące dużo dalej, na które przychylnie patrzyli zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie. Przykładowo w Nowym Jorku, dokąd trafiło wielu europejskich intelektualistów, dyskutowano nie tylko o możliwości stworzenia w przyszłości Stanów Zjednoczonych Europy (według pomysłu Richarda Coudenhove-Kalergiego), ale także o federacji jedynie Europy Środkowo-Wschodniej.

O ile Stany Zjednoczone Europy ze względu na swojego promotora były traktowane podejrzliwie przez rząd w Londynie, o tyle rząd ten popierał wszelkie prace związane z organizacją regionalną prowadzone m.in. w ramach pisma „New Europe” i Rady Planowania Europy Środkowej i Wschodniej, skupiającej przedstawicieli Polski, Czechosłowacji, Jugosławii i Grecji.

Przegląd tych koncepcji oddaje znakomicie wydana jeszcze w 1945 r. książka Feliksa Grossa, nigdy nieprzetłumaczona w całości na język polski3. Już sam jej wiele mówiący tytuł: Na skrzyżowaniu kontynentów wskazywał, jak trudne jest geopolityczne położenie Polski i jak konieczne jest budowanie organizmów silniejszych niż jedno państwo. Znakomicie zresztą czyta się myśli innego emigranta Anatola Mühlsteina, polskiego dyplomaty żydowskiego pochodzenia, który postulował stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy Środkowej, choć przyznawał, że taka konstrukcja w przypadku ponownej agresji niemiecko-sowieckiej byłaby dobra jedynie na chwilę. Bo, jak dowodził, nawet 110 milionów mieszkańców naszej części Europy nie zdoła się skutecznie oprzeć jednoczesnej agresji ze Wschodu i z Zachodu.

Taki prosty demograficzny argument właściwie dzisiaj zniknął całkowicie z debaty, a przecież to demografia w dużej mierze decyduje o możliwościach mobilizacyjnych państwa w przypadku zagrożenia. II wojna światowa uświadamiała to znakomicie. Podobnie jak to, że trzeba budować związki jeszcze szersze, oparte na dodatkowych sojuszach z państwami zachodnimi – wtedy chodziło o Francję i Wielką Brytanię, ale również USA, które w końcu odegrały decydującą rolę w zakończeniu wojny.

Świetnie czyta się dzisiaj także analizy zagrożeń bezpieczeństwa autorstwa Romana Michałowskiego, który – nie posiadając agrément rządu gen. Sikorskiego – wstąpił do armii USA, inicjując wiele z projektów federalistycznych zarówno w czasie wojny, jak i po jej zakończeniu. M.in. dzięki niemu sztabowcy amerykańscy mogli spojrzeć nieco inaczej na strategiczne znaczenie regionu.

Wszystkie te plany upadły z jednego prostego powodu – sprzeciwu Josifa Wissarionowicza Stalina, szczególnie po 1943 r., kiedy odkryto groby w Katyniu, a zaraz potem doszło do katastrofy samolotu gen. Sikorskiego. Można zapytać: w czym takie pomysły mogły mu przeszkadzać? Otóż silna Europa, czy silna Europa Środkowa, była sprzeczna z jego planami ekspansji opartej na zasadzie „dziel i rządź”. Im Europa i Zachód były bardziej podzielone, a tym samym słabsze, tym łatwiej Stalinowi było rozstawiać pionki na europejskiej szachownicy.

I niestety trzeba przyznać, że jego strategia, poparta siłą zbrojną Armii Czerwonej, przyniosła mu spodziewane korzyści. Niemal cała Europa Środkowa i Wschodnia znalazła się albo w składzie Związku Sowieckiego, jak państwa bałtyckie, albo w jego strefie wpływów, jak chociażby Polska. W strefie tej jakiekolwiek mrzonki nawet o współpracy gospodarczej w regionie szybko spotykały się z kontrreakcją Moskwy. Możliwe były tylko te projekty, w których Związek Sowiecki zachowywał dominację i mógł czerpać największe korzyści, jak z Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, czyli zapomnianego już dzisiaj RWPG.

Początki integracji zachodnioeuropejskiej

Czy to oznaczało całkowity upadek pomysłów na federację w Europie Środkowej i Wschodniej? Niezupełnie.

Po pierwsze, sam koncept integracji całkiem nie umarł, bo właśnie zaczęła się integracja Europy Zachodniej. Cieszyła się ona poparciem USA i poza podkreślanym dzisiaj silnym rysem ekonomicznym miała również większe ambicje – zbudowania podstaw wspólnoty politycznej i obronnej. Obronnej ze względu na rosnące zagrożenie ze strony Związku Sowieckiego. I choć nie powstała wtedy ani wspólnota polityczna, ani obronna (jej rolę przejęło NATO), to było jasne, że docelowo integracja europejska będzie z czasem się pogłębiać i możliwe, że Europejczycy dojrzeją również do tego.

Ludzie w to zaangażowani, których słusznie nazywa się „ojcami Europy”, tacy chociażby jak Józef Retinger (na różne sposoby dezawuowany i zwalczany przez komunistyczną Polskę), uważali, że zjednoczenie Europy Zachodniej da podstawy, aby w przyszłości także inne kraje, w tym Polska, mogły do takiej konstrukcji dołączyć. Jednak wśród polskich emigrantów pojawiła się szybko obawa, czy Europa Zachodnia nie „odskoczy” tak daleko, że jakiekolwiek przyszłe połączenie okaże się technicznie niewykonalne.

Dlatego na forach wielu organizacji uporczywie przypominali o Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Robili to Edward Raczyński czy Jan Pomian w Ruchu Europejskim, jak również Rowmund Piłsudski, Stanisław Grocholski, Jerzy Jankowski i wielu innych w ramach Europejskiej Unii Federalistów. Rzecz dzisiaj zapomniana – dopominali się tego również młodzi politycy chadeccy, spotykając swoich kolegów (m.in. młodego Helmuta Kohla), ale też uczestnicząc w spotkaniach np. z Robertem Schumanem.

Niezwykle ważne były teksty, które ukazywały się na łamach paryskiej „Kultury”, gdzie oprócz wspomnianego Raczyńskiego publikowali również Juliusz Mieroszewski czy Leopold Unger. Ograniczam się tu tylko do kilku nazwisk, ale lista osób i środowisk zaangażowanych w te dyskusje jest ogromna i byłaby świetnym materiałem dydaktycznym, gdyby w polskiej edukacji istniała ścieżka opowiadania o tym dziedzictwie.

Te pierwsze lata integracji zachodnioeuropejskiej pełne były różnych polskich aktywności, których celem było „doganianie” postępującego procesu integracji europejskiej. Jerzy Jankowski proponował, aby w strukturach powstającej Wysokiej Władzy zatrudniani byli również emigranci i Polonusi, m.in. z Francji. Edward Raczyński mówił o Wschodnim Planie Schumana, sugerując, że to, co się udaje między Francją a Niemcami, możliwe jest do powtórzenia między Polską a Czechosłowacją – nawiązywał tym wprost do planów jeszcze z okresu wojny, których był współtwórcą.

Czas wyczekiwania

Rok 1956 był ważną cezurą, bo dowiódł, że porządek światowy szybko nie ulegnie zmianie, a zatem nie ma co liczyć na dołączenie krajów satelickich Związku Sowieckiego do wspólnot europejskich, których w 1958 r. było już trzy – oprócz węgla i stali funkcjonowała także wspólnota ekonomiczna i wspólnota atomu. Zadyszki dostały również organizacje federalistyczne i – choć Jerzy Jankowski wydawał w Paryżu nadal „Polskę w Europie”, a zwolennicy zbliżenia polsko-czesko-słowacko-węgierskiego w Nowym Jorku pismo „The Central European Federalist” (czyli „Środkowoeuropejski Federalista”) – ich baza polityczna bardzo się skurczyła.

Przyszedł czas wyczekiwania, ale nie bezczynności. W pierwszej połowie lat 60. ukazały się dwie niezwykle ważne książki. Pierwsza autorstwa znakomitego dziennikarza Aleksandra Bregmana pt. Polska i nowa Europa. Analizowała dla polskiego czytelnika procesy, które zachodziły w Europie. Ale nie poprzestawała na tym – Bregman rysował to, co dzisiaj w UE nazywa się action plan, który miałby doprowadzić w przyszłości do przyjęcia Polski do struktur wspólnotowych.

Ważnym elementem tego planu było zaangażowanie emigrantów w procesy integracyjne i uporczywe przypominanie, że Europa Środkowo-Wschodnia istnieje i też będzie chciała w przyszłości dołączyć. Bregman pisał wprost: choć nie nastąpi to w jego pokoleniu, to jednak przystąpienie Polski do wspólnot europejskich jest tylko kwestią czasu. Pewność, z jaką to pisał, ale też argumenty, których używał, do dzisiaj budzą podziw, a niejednokrotnie miałem okazję przekonać się o tym, studiując je razem z moimi studentami europeistyki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

Dwa lata po jego książce powstał pierwszy podręcznik integracji europejskiej w języku polskim. Jego autorami są Piotr Wandycz i Ludwik Frendl. W części poświęconej historii projektów integracyjnych Wandycz przypominał polskie tradycje w tym zakresie i robił to dużo bardziej szczegółowo niż ja w niniejszym artykule. Bo – powtórzmy to jeszcze raz – Polska ma bogate tradycje projektów federalistycznych, związanych ściśle z koniecznością zabezpieczenia naszej niepodległości, o których nie można było mówić w PRL. Ale można było to robić na emigracji i Wandycz z Frendlem tłumaczyli polskiemu czytelnikowi zawiłości systemu instytucjonalnego, prawnego i ekonomicznego, który wówczas powstawał. Teksty Bregmana czy Wandycza, poza fragmentami, nie doczekały się nigdy publikacji w Polsce.

Dla polityków PZPR i podporządkowanych jej ekspertów pochwała polskich tradycji federalistycznych czy integracji europejskiej nie wchodziła w ogóle w grę. W PRL mogła istnieć tylko jedna narracja – o dobrodziejstwach, które płyną z poddania się woli władz sowieckich w Moskwie. Niemniej bylibyśmy niesprawiedliwi, stwierdzając, że w PRL nie interesowano się samym procesem.

Trzeba wymienić m.in. książki wydawane przez Instytut Zachodni w Poznaniu (Andrzej Kwilecki) czy Polski Instytut Spraw Międzynarodowych (Pola Landau), gdzie drobiazgowo analizowano te zjawiska, unikając oczywiście kontrowersji, których nie przepuściłaby cenzura. Sprawą zresztą z czasem zaczął się interesować również wywiad cywilny PRL, idąc w ślady KGB, które w połowie lat 70. wyraziło zaniepokojenie zbliżeniem EWG z Chińską Republiką Ludową. Ważnym miejscem studiów nad integracją europejską stał się również Uniwersytet Łódzki. Kiedy upadał system, była zatem w Polsce grupa ludzi, którzy choć powtarzali tezy oficjalnej propagandy na temat zagrożeń, jakie idą z Zachodu, doskonale zdawali sobie sprawę, czym jest integracja europejska.

Z emigracji do polskiej dyplomacji

Ale wróćmy do emigrantów. Lata 60. to czas, kiedy poza krajem publikowano co prawda wspomniane wyżej książki, ale też coraz trudniej było utrzymać dynamikę działań politycznych. Ważniejsze stały się działania indywidualne i do nich bez wątpienia należy zaliczyć kariery takich osób, jak Jan Kułakowski czy Jerzy Łukaszewski.

Pierwszy z nich wywodził się ze wspominanego już środowiska młodych chadeków (obok m.in. Edwarda Bobrowskiego czy Stanisława Gebhardta), ale dzięki kontaktom w europejskich chadeckich związkach zawodowych szybko zdobywał coraz silniejszą pozycję, by wreszcie stanąć na czele Światowej Konfederacji Pracy. Nietrudno wyobrazić sobie rozległość i wagę jego kontaktów. Zatem nic dziwnego, że Tadeusz Mazowiecki i Krzysztof Skubiszewski proszą go w 1989 r., aby objął posadę ambasadora RP przy Wspólnotach Europejskich. Trudno sobie wyobrazić lepszą osobę na to stanowisko niż Kułakowski, który m.in. znał doskonale ówczesnego szefa wspólnot Jacques’a Delorsa.

Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach

Niemniej trzeba docenić, że decyzję o poświęceniu się pracy dla Polski podejmował człowiek, który większą część swojego dojrzałego życia spędził na emigracji. I choć pierwsze stanowisko pozwalało mu nadal mieszkać w Belgii, to w końcu przeniósł się do Warszawy, gdzie powierzono mu kolejną funkcję – głównego negocjatora przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. W jakimś sensie projekty dyskutowane jeszcze w czasie wojny i bezpośrednio po niej ucieleśniły się w działaniach i pracy Kułakowskiego na rzecz naszego przystąpienia do Unii.

Jerzy Łukaszewski natomiast jeszcze w latach 50. przebywał w Polsce i dopiero dzięki stypendium Forda wyjechał najpierw na Harvard, po czym w latach 60. znalazł posadę jako wykładowca jednej z najważniejszych szkół kształcących na potrzeby wspólnot, czyli Kolegium Europejskiego w Brugii. Ale kolejny krok jego kariery robi jeszcze większe wrażenie. Otóż w latach 1972–1989 był rektorem tej uczelni, odpowiadając niemal przez dwie dekady za profil kształcenia. Podobnie jak w przypadku Kułakowskiego trudno nawet sobie wyobrazić rozległość jego kontaktów. Również Łukaszewski po 1989 r. zostaje zaproszony do polskiej dyplomacji i przyjmuje propozycję objęcia posady ambasadora RP – we Francji.

Patrząc na te życiorysy, można uznać, że stanowią wzorowy przykład pracy dla Polski. Tym ciężej zatem uwierzyć, że osoby te spotykały się w pewnym czasie z atakami właśnie ze względu na swoje poglądy i działania. A miałem okazję przekonać się, jak głęboko tkwiły w nich przemyślenia bliskie federalistom, połączone jednocześnie z trzeźwą analizą bieżącej polityki, która kazała dostosowywać rozwiązania do wymogów chwili.

Nie trzeba specjalnie tłumaczyć, dlaczego potrzebowała ich polska dyplomacja lat 90. Ale też warto pamiętać, że nasze przystąpienie do UE i NATO było kwestią zbiorowego konsensu, który połączył wszystkie bez wyjątku stronnictwa polityczne – również te, które dzisiaj zwalczają Unię, widząc w tym doraźny interes.

Należy w tym miejscu przypomnieć założenia polskiej racji stanu. Unia Europejska i NATO nie tylko miały nam dawać gwarancję zerwania więzów ze Związkiem Sowieckim, ale również miały nas zabezpieczać na przyszłość. Czyli de facto po raz pierwszy od wieków (!) pojawiła się możliwość, aby mieć niepodległość oraz ją odpowiednio zabezpieczyć poprzez związki i sojusze międzypaństwowe. Cel, jaki stawiali sobie federaliści – choć niedokładnie w formie, jaką sobie wyobrażali – został osiągnięty.

15 lat po 1989 r. – dużo czy mało?

Tyle że proces akcesyjny sam w sobie był już wymagający. Przypomnijmy, że same wspólnoty, które w 1993 r. zamieniły się w Unię Europejską, nie do końca wiedziały, na jakich zasadach mają przyjąć Polskę i pozostałe kraje regionu – zarówno te kontrolowane przez Związek Sowiecki, jak i te wchodzące w jego skład, jak państwa bałtyckie.

Salomonowym rozwiązaniem było określenie tzw. kryteriów kopenhaskich, czyli zasad, które musieli przyjąć w swoich krajach nowi członkowie (a potem ich przestrzegać!). Te zasady to: demokracja w życiu politycznym i publicznym, wprowadzenie zasad wolnego rynku, dostosowanie prawa do standardów europejskich i przestrzeganie go. Nie dawało to gwarancji, że wszystkie kraje dogonią zachodnich sąsiadów, że staną się konkurencyjne ekonomicznie czy że dostosują w 100% ustawodawstwo do standardów unijnych. Jednak było jasne, dokąd ta droga ma prowadzić. Musimy jednak pamiętać, że przyjęcie krajów zupełnie niedostosowanych mogło grozić rozsadzeniem samej Unii, która myślała nie tylko o kolejnym rozszerzeniu, ale systematycznie pogłębiała również integrację.

Można powiedzieć, że 15 lat, które upłynęło od upadku komunizmu do wstąpienia Polski do Unii Europejskiej, to cała epoka. Wielu myślało, że uda się to wcześniej. Ale patrząc z drugiej strony, Polska miała zaledwie 15 lat nie tylko na przekształcenia ustrojowe, ale również na przemyślenie, do jakiej Europy wchodzimy, czy jak mówili niektórzy – wracamy.

Metafora powrotu brzmiała bardzo hardo, ale jednak Europa po II wojnie zdążyła kilkukrotnie przedyskutować i przetestować różne warianty integracyjne, a Wspólnoty Europejskie zdążyły kilkukrotnie się poszerzyć o nowe kraje. Co więcej, jeszcze przed przystąpieniem Polski Europejczycy ponownie zaczęli się zastanawiać, czy nie chcą jeszcze bardziej pogłębić integracji, np. nadając Unii konstytucję. Dla zachodniej Europy nie był to temat nowy. Powróciły spory federalistów i funkcjonalistów, zorganizowano specjalny konwent, który miał zająć się pomysłem.

Nie mogło to być zaskoczeniem dla byłych polskich emigrantów, jak Kułakowski czy Łukaszewski, którzy znali tradycję tych sporów z własnych doświadczeń. Ale w Polsce okazało się, że – poza grupą ekspertów – mało kto z elit politycznych i publicznych jest gotowy na taką rozmowę. W pewnym sensie zaczęto nawet reagować alergicznie i potrzeć podejrzliwie na UE jako na konstrukcję, która chce nam odebrać dopiero co odzyskaną i właśnie zabezpieczaną suwerenność.

Ze względu na to łatwo było przewrócić rząd Leszka Millera hasłem „Nicea albo śmierć”, a potem można było bronić protokołu z Joanniny jako naszego non possumus. Tyle że ofiarą tych harców stał się nasz europejski konsens. Na poparcie pomysłu federalizacji UE zdobyło się niewielu polityków, wśród nich Radosław Sikorski, który w 2001 r. zapowiadał, że Polska nie weźmie udziału w próbach storpedowania projektu federacji europejskiej, których mogliby się dopuścić brytyjscy przyjaciele4. Większość jednak polskich polityków patrzyła na zmiany w Europie z podejrzliwością. I z ulgą musieli przyjąć decyzje Irlandii i Holandii, dzięki którym zamiast traktatu ustanawiającego konstytucję dla Europy mamy traktat lizboński z 2009 r.

Kwestia niemiecka nie zniknęła

Wszystko to jest ważne, żebyśmy zrozumieli, w jakim punkcie znajduje się polska debata o europejskim federalizmie, a właściwie dlaczego jej nie ma, pomimo że mamy tradycje polskiego federalizmu. Tradycje te stają się wręcz trochę wstydliwe, bo temat stał się zakładnikiem rozgrywek politycznych. Brak tej debaty oznacza odejście od zasadniczego pytania, jakie stawiali sobie federaliści: jak trwale zabezpieczyć polską niepodległość? Co więcej, uciekając od tej debaty, wykluczyliśmy się z ważnej części procesów, które nieustannie toczą się w Europie.

Jeśli zakwestionujemy całkowicie tradycję myślenia o związkach federacyjnych, to jaka jest alternatywa, która pozwoli nam zachować niepodległość w przyszłości? Osamotnieni wrócimy do konfiguracji, którą mieliśmy przetestowaną i w końcu XVIII wieku, i w dwudziestoleciu międzywojennym. Ważnym argumentem jest oczywiście kwestia niemiecka, na chwilę zatem wróćmy znowu do historii.

Wspominałem już, że Polacy, a zwłaszcza polski rząd – zarówno przed wojną, jak i w jej trakcie – niechętnie przyglądali się pomysłom Coudenhove-Kalergiego, by najpierw zbudować Paneuropę, a potem Stany Zjednoczone Europy. Widziano w tym niemiecki podstęp, sprzeczny z interesem Polski. Jednakowoż nasi emigranci uważnie obserwowali rozwój tych idei i na pewno wiedzieli, że miały one wpływ m.in. na Churchilla, który – co może dzisiaj dziwić – patrzył życzliwym okiem na powojenne procesy zjednoczeniowe.

Po wojnie Niemcy były pokonane, ale to nie znaczy, że kwestia niemiecka zniknęła całkowicie. Projekt federalizacji Niemiec, w dużej części przygotowany w USA (nota bene również przez niemieckich emigrantów), miał zaprogramować niemiecką demokrację tak, aby uniemożliwić ponowne dojście do władzy człowieka pokroju Hitlera. I szybko stało się jasne, że Niemcy Zachodnie w obliczu sowieckiego zagrożenia są istotnym elementem układanki strategicznej. A jednocześnie projekt integracji europejskiej, dyskutowany i w Europie, i za oceanem, musiał być tak pomyślany, aby zabezpieczyć Europę przed dominacją Niemiec. Kiedy przyjrzymy się pierwszej wspólnocie węgla i stali, to tak właśnie została ona zaplanowana – miała uniemożliwić niekontrolowany rozwój niemieckiego przemysłu zbrojeniowego.

Czy taki rozwój wypadków podobał się stronie polskiej? W rządzonym przez komunistów PRL był to jedynie dowód na „nazistowski” rodowód wspólnot. Dla emigrantów kwestia była niezwykle skomplikowana, chociażby ze względu na ich poparcie dla granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Niemniej szukali różnych sposobów przerwania błędnego koła historii. Wspominałem już o młodych chadekach, którzy narazili się wszystkim, spotykając się ze swoimi niemieckimi odpowiednikami.

Pomimo różnych oporów z czasem pojawiało się coraz więcej tego typu prób, np. książka Aleksandra Bregmana Jak świat światem (która początkowo również została bardzo źle przyjęta) czy konferencje historyków w latach 60. Na pewno przełomem był list biskupów polskich, jak również negocjacje o zabezpieczeniu granicy, które toczyły się w atmosferze niemieckiej Ostpolitik.

Stawką jest niepodległość

Jaki to wszystko ma związek z federalizmem? Wojenne projekty federalistyczne, choć wykluczały możliwość federacji z Niemcami, to przewidywały proces reedukacji społeczeństwa niemieckiego, tak aby w przyszłości również ono mogło zostać zaproszone do wspólnego stołu.

Jednak po ustanowieniu żelaznej kurtyny sprawy potoczyły się bardzo szybko. Niemcy stały się pełnoprawnym członkiem wspólnot i mogły liczyć na poparcie amerykańskie. A ponieważ w samym wspólnotach zaprogramowano mechanizmy powstrzymujące potencjalną dominację Niemiec, ich obecność z upływem czasu zaczęła przynosić korzyści wszystkim. I stało się to, co w planie długoterminowym przewidywali nasi federaliści – Niemcy, po procesie przebudowy i reedukacji, stanowią filar zjednoczonej Europy. I powinniśmy się z tego cieszyć.

Polskie inicjatywy federacyjne upadły z powodu sprzeciwu Stalina. Silna Europa, czy silna Europa Środkowa, była sprzeczna z jego planami ekspansji

Sławomir Łukasiewicz

Niestety, nie znając tej historii, bardzo łatwo jest dzisiaj cofnąć się do myślenia kategoriami przedwojennymi, kiedy państwa pozostawione same sobie w prosty sposób padały łupem potężnych sąsiadów. A pokusa takiego myślenia jest dzisiaj bardzo silna. Tyle że jego konsekwencje nietrudno zobaczyć na przykładzie Brexitu, który osłabił jedno z najsilniejszych europejskich państw, ale w ostatecznym rachunku osłabił również Unię Europejską.

Hipotetyczna sytuacja, w której Polska porzuca tę wspólnotę, licząc na samą siebie lub jakiś chimeryczny związek regionalny, to prosta droga do stania się łakomym kąskiem dla ekspansji jakiegoś zaborczego mocarstwa – dokładnie tak, jak było w historii. A każdy – nawet nie studiując geopolityki i nie czytając Feliksa Grossa – łatwo zauważy, że Polska nie jest wyspą jak Wielka Brytania.

Dlatego powinniśmy zadbać o to, aby nasze dzieci poznawały nie tylko heroiczny wysiłek naszych dziadów i ojców, którzy walczyli o niepodległość, ale by również poznawały myśl, której celem było zabezpieczenie tej niepodległości. Ciężko to pisać w chwili, gdy zamykana jest jedna z ostatnich europeistyk w Polsce, a do szkół trafił podręcznik, który żywi się podejrzliwością w stosunku do integracji europejskiej i nawet nie zająknie się na temat polskich tradycji myślenia o federacji. A wiemy przecież, że – jak mawiał klasyk polskiej historiografii Józef Szujski – „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”…

Tyle że tutaj nie chodzi o politykę, której stawką jest wygranie kolejnych wyborów. Nie bójmy się wielkich słów – tutaj stawką jest przekazanie niepodległej i bezpiecznej Polski kolejnym pokoleniom.

W tym miejscu nie sposób uciec od konkluzji związanej z wojną w Ukrainie. Putin, podobnie jak Stalin, w zjednoczonej Europie widzi zagrożenie. Europa zjednoczona to Europa silna, która potrafi wypowiedzieć się mocnym głosem, jak to robi od lutego 2022 r. (choć wielu jej krytyków uważa, że to wciąż mało). Dlatego też Putin nie wyobraża sobie, aby państwa obszaru postsowieckiego dołączyły do tej politycznej, kulturowej i ekonomicznej wspólnoty. Unia Europejska nie jest żadnym zagrożeniem dla Rosji, ale jest przeszkodą, by Rosja mogła skutecznie rozgrywać jedne państwa narodowe przeciwko innym.

Tymczasem Ukraińcy od 2004 r. coraz mocniej pokazują, jak atrakcyjną alternatywą jest dla nich integracja europejska – nawet, jak pisze Mykoła Riabczuk, przy jej rozlicznych wadach. Broniąc dzisiaj swojej suwerenności, Ukraińcy walczą jednocześnie o to, by w dającej się przewidzieć przyszłości móc tę suwerenność obronić, m.in. dzięki przystąpieniu do struktur UE i NATO.

Powinniśmy ich nie tylko wspierać w tej walce, ale również podziękować im za tę ważną lekcję, która przypomina stare nauki naszych rodzimych federalistów. Nie wystarczy mieć niepodległość, trzeba jeszcze umieć ją zabezpieczyć. A kiedy wymaga tego chwila – tak o jedno, jak i o drugie trzeba walczyć. Życzę wszystkich polskim politykom, aby zrozumieli, o co naprawdę ta walka się toczy.

1 Tekst powstał w ramach programu From discourse of „Europeanness” to EU membership: integration narratives in Poland and Ukraine in comparative perspective. Merging theoretical and utilitarian approach, finansowanego ze środków Fundacji na rzecz Nauki Polskiej w ramach programu „Dla Ukrainy”.2
2 A. Borzym, J. Sadowski, Polscy ojcowie Europy, Warszawa 2007. Przypisy w niniejszym tekście ograniczam do minimum, a zainteresowanych czytelników odsyłam do moich publikacji, gdzie można znaleźć obszerne wskazówki bibliograficzne, przede wszystkim: Polskie tradycje dyskursu o Europie – komponent historyczny debaty integracyjnej, „Sprawy Międzynarodowe” 2018, nr 2, s. 109–130; Partia w warunkach emigracji. Dylematy Polskiego Ruchu Wolnościowego „Niepodległość i Demokracja” 1945–1994, Lublin 2014; Trzecia Europa. Polska myśl federalistyczna w Stanach Zjednoczonych 1940–1971, Warszawa–Lublin 2010, oraz do redagowanej przeze mnie pozycji: O jedność Europy. Antologia polskiej XX-wiecznej myśli europejskiej, Warszawa 2007.
3 F. Gross, Crossroads of Two Continents. A Democratic Federation of East-Central Europe, New York 1945.
4 R. Sikorski, Polska droga do federalizmu, „Rzeczpospolita”, 26.02.2001.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2022

Podziel się

6
4
Wiadomość